- promocja
Śnieg jeszcze czysty - ebook
Śnieg jeszcze czysty - ebook
Jedno wydarzenie, jedna krótka, tragiczna chwila całkowicie odmienia życie małej Gabrysi. Po śmierci matki dziewczynka wychowuje się pod opieką nieczułego i zagubionego ojca, pogrążonej w starczych rozważaniach babki oraz krążących po domu... duchów.
Dorastanie na polskiej wsi pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku nie jest łatwe. O zapomnianą przez rodzinę Gabrysię powoli zaczyna się upominać życie wraz ze swoimi odwiecznymi prawami, zwierzęcością i okrucieństwem.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66013-73-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mówili o niej „anioł", gdy wspominali, jak brnęła przez zaśnieżone pola, jak zapadała się w puchu niemal do pasa, lecz szła konsekwentnie, nie bacząc na mróz, na wiatr chłoszczący czerwone policzki, zdzierający czapkę z głowy. Nos, trochę zbyt długi, by móc nazwać ją piękną, najpierw mimo chłodu aż parzył bólem, potem drętwiał, a na koniec czuła tylko marznące krople kataru nad linią spierzchniętych ust. Okrywała się mocniej szalem, który jej świętej pamięci matka krótko przed śmiercią zrobiła na drutach, przykuta do fotela stojącego tuż przy kaflowym piecu, bo wciąż było jej zimno. Zatopione w śniegu buty przemakały, wilgoć dotykała palców, barwiąc je na sino. Po takiej wyprawie siadała na osieroconym fotelu, pamiętającym wciąż kształt ciała jej matki, dotykała stopami rozgrzanego pieca i czekała, aż wróci krążenie. Kozaki stawiała nieopodal, by wyschły, a gdy się rozklejały, dawała je mężowi, by naprawił. Marudził przy tym zawsze, że nadają się już na śmietnik, ale zgrubiałymi od pracy palcami kleił, zszywał i wykładał od środka futerkiem, by móc się nocami cieszyć widokiem różowych, a nie sinych stóp, które uwielbiał rozgrzewać we własnych dłoniach, a gdy pozwoliła, i ustach. Nie przyznał nigdy, że bał się, iż pewnego dnia żona utknie w śniegu, a palce jej odmarzną. Ręce chowała do przepastnych kieszeni kożucha, nie zapominając, by uprzednio oprócz włożenia rękawiczek okryć je jeszcze dodatkową szmatką. Gdy musiała odgarniać rękami zaspy, tylko szmatki namakały, a rękawice wciąż utrzymywały dłonie w cieple i suchości. Dłonie były jej potrzebne, gdy igłą, którą najpierw rozgrzewała w ogniu, przekłuwała delikatną skórę tych, którzy potrzebowali jej pomocy.
Nim urodziła własne dziecko, pracowała w ośrodku zdrowia w pobliskim mieście. Gdy odstawiła Gabrysię od piersi, chciała wrócić do pielęgniarstwa, ale wtedy właśnie jej matka się rozchorowała. Weronika zajęła się więc dzieckiem, mężem, matką i domem, jednak cztery ściany były dla niej więzieniem, a robota w gospodarstwie nie sprawiała jej takiej satysfakcji jak pomaganie ludziom. Zatem gdy tylko ktoś zaniemógł, posyłano po nią, wiedząc, że ona jak nikt inny postawi bańki, zaparzy zioła i wyciągnie chorobę, potrafi też dawać zastrzyki najbardziej przerażonym dzieciom. Brnęła więc przez te pola, od wsi do wsi, nie bacząc na deszcz, śnieg czy skwar, zostawiając Gabrysię najpierw w kojcu, a później albo bawiącą się na podwórzu z kaczkami pod czujnym okiem kundla Burka nieprzypiętego do łańcucha przy budzie, albo wsłuchaną w skrzekliwy, przerywany napadami kaszlu głos babci opowiadającej historie, jak to przed wojną tańczyła na balu w dworku u Lipskich, albo śpiącą tak spokojnie i głęboko, jak tylko dzieci potrafią spać. Potem, gdy jej matka umarła, a Frankowa, wciąż silna jak tur, uznała, że czas bardziej pomóc synowej, zrobiło się łatwiej. Łatwiej też było, kiedy mała podrosła, a jej chód przestał spowalniać Weronikę. Zabierała córkę ze sobą, jednak nigdy nie zimą, gdy zaspy mogły przykryć dziewczynkę po czubek głowy.
Gdy mówili o niej „anioł", zapominali, jak obrażali się, gdy waliła prosto z mostu to, co myśli, jak oburzała się, gdy dostrzegała ślady nadmiernego karania dzieci na ich pokrytych sińcami pośladkach czy ramionach, jak wyzywała od najgorszych wszystkich, którzy winni zająć się chorą matką czy ojcem, a gapili się pusto w przestrzeń, gdy pokazywała im ropiejące odleżyny na ciałach tych, którym do śmierci było bliżej niż do życia. Potrafiła uderzyć pięścią w stół, grożąc, że następnym razem, gdy zobaczy, że komuś dzieje się krzywda, sama weźmie kij i zdzieli tego, kto za złe czyny jest odpowiedzialny. Częstowana bimbrem, nie odmawiała, czasem brała flaszkę na drogę i popijała, by się rozgrzać, gdy brodziła w śniegu. Butelek nie oddawała, o co też mieli do niej żal.
Kłuła ich w oczy dobrocią, za którą nie oczekiwała zapłaty, choć nigdy nie pogardziła tym, co jej dawano, niewyparzonym językiem, potrafiącym dopiec największemu chojrakowi we wsi, umiejętnościami, jakimi nie mogła się pochwalić żadna baba we wsi, sukienkami z zawsze wykrochmalonym kołnierzykiem i niecerowanymi pończochami, które nosiła nie tylko od święta, a przy tym siłą, jaką zwłaszcza po kilku głębszych jej przypisywano, równą sile dziesięciu chłopa. Ponoć chowano ją na miastową i gdyby nie poznała Franka i nie zaciążyła z nim, pewnie poszłaby do szkół uczyć się na prawdziwą pielęgniarkę. Taką z dyplomem, a nie tylko rękami niebojącymi się igieł.
Jednak gdy jej zabrakło, gdy mogli ją tylko wspominać, mówili o niej „anioł", bo jaka kobieta brnęłaby przez te śniegi, przez te wiatry, ryzykując swoim zdrowiem, by dopomóc innemu człowiekowi w chorobie. Powiadali, że gdy zginęła, jej krew rozlała się w kształt skrzydeł.
Gabrysia zapamiętała to inaczej.ROZDZIAŁ 1
Było jeszcze ciemno, gdy się obudziła. Chłód docierał do niej przez nieszczelne okno, mimo że na parapecie ułożono koc, by zatrzymał część zimna w sobie. Babcia — ta, która urodziła tatę — dokładała węgla do pieca, starając się czynić jak najmniej hałasu, ale zgrzyt szufli ocierającej się o metalowe wiadro i trzask ognia najpierw spopielającego stare gazety, a później obejmującego czarne kamienie, barwiąc je na złoto, nie mogły być ciche. Jednak babcia jakby tego nie zauważała. Nie odwracając się, wyczuła szóstym zmysłem, że dziewczynka ma rozwarte powieki, więc szepnęła:
— Śpij, Gabrysiu, śpij.
Podniosła się z kucek, ciężko wzdychając, bo reumatyzm dawał jej się już we znaki i biodro zgrzytało, a stawy puchły, choć przed rodziną udawała, że boli ją mniej. Przesunęła wiadro bliżej ściany, by nie zawadzało, wytarła ubrudzone sadzą dłonie w fartuch i odchyliwszy zasłonę strzegącą wejścia do izby — drzwi w tym domu były tylko jedne: porządne, wyjściowe — wyszła na korytarz.
Gabrysia przymknęła oczy, przykryła się kołdrą po samo czoło, choć wcale nie zamierzała spać. Nie mogła się doczekać, aż się rozwidni, a ona jak każdego ranka dobiegnie do szyby, by sprawdzić, jakie kwiaty namalował na niej mróz. Z kuchni dobiegały ją ściszone głosy rodziców, nie rozróżniała jednak słów. Potem usłyszała ciężkie kroki, cień przemknął za zasłoną, aż w końcu otworzyły się drzwi, zaskrzypiał śnieg, zimny powiew wdarł się do pokoju. Po chwili drzwi się zamknęły. Tata wyszedł do warsztatu. Mama tymczasem krzątała się w kuchni, pobrzękując kubkami. Gabrysia wsłuchiwała się w dźwięki, czekając na pianie koguta, który tej zimy niemrawo, ale niezmiennie i uparcie, anonsował nadejście bladego słońca. Czekanie się dłużyło, blask zza okna nie rozjaśniał pokoju, ciepło z pieca dopiero zaczynało docierać do łóżka. Gdy kogut wreszcie zapiał cherlawym głosem, zbyt krótko, by ktokolwiek usłyszał, Gabrysia spokojnie posapywała, śniąc sny, których nie zdążyła wyśnić wcześniej.
Obudziła się ponownie, gdy słońce zza okna nieśmiało rozpraszało już mrok pokoju. Śnieg za oknem sięgał do połowy szyby, lśniąc jak prawdziwe diamenty. Gabrysia w yskoczyła z łóżka, chcąc jak najszybciej zobaczyć, co tym razem namalował dla niej mróz. Była zbyt mała, by zwracać uwagę na zimno wdzierające się do pokoju przez nieszczelne okna. Zresztą ani przemoczone buty, ani przemarznięte dłonie, ani odmrożone uszy nie robiły na niej czyna jej rówieśnikach żadnego wrażenia. Oparła łokcie o koc, który na parapecie zwilgotniał i wręcz zesztywniał z zimna. Wodziła palcem po szybie, potem przyłożyła do niej nos, by w oddali dostrzec obraz zniekształcony przez lód na szklanej tafli: babcia, obachutana tak, że wyglądała jak kulka, pochylała się nad Burkiem. Ten skakał wokół niej, nie dając się przypiąć do łańcucha przy budzie. Codzienny rytuał zawsze wyglądał tak samo. Burek piszczał z radości, biegał jak szalony wokół kobiety, teraz dodatkowo tarzał się w śniegu, zapraszając swoją panią do zabawy. Ta fukała na psa, jednak i w jej ruchach, i w wyrazie twarzy dostrzegało się czułość, gdy dotykała sierści „tego zapchlonego kundla", jak go nazywała, wyrzucając go z domu, gdy ktoś go nieopatrznie wpuścił. Gabrysia nie przyznawała się nigdy, że ta nieopatrzność była celowa, a przemycanie Burka do pokoju stanowiło element jej zabawy w posiadanie tajemnic przed starszymi. Burek był przypinany na dzień do łańcucha przy budzie, gdyż miał zwyczaj rzucać się na obcych wkraczających na podwórko. Nigdy nikomu krzywdy nie zrobił, straszył tylko ujadaniem, zgodnie z powtarzaną od lat prawdą, że pies, który szczeka, nie gryzie, ale też inna prawda mówiła, że strzeżonego Pan Bóg strzeże, więc lepiej było nie ryzykować, że pewnego dnia jakiś przybywający tu gość opuści posesję ze śladami Burkowych zębów na łydce.
Kiedy Burek już obskakał panią, schylał łeb nad miską, do której babcia nakładała mu resztki z wczorajszej kolacji i mnóstwo kaszy, na którą wręcz rzucał się z łakomstwa. To był moment, kiedy kobiecie udawało się przypiąć psa do łańcucha. Stała jeszcze przez chwilę, obserwując, jak Burek z apetytem pochłania swoją porcję jedzenia, klepała go po łbie, po czym wracała do domu, stawiając stopy w zagłębieniach w śniegu, które zrobiła wcześniej.
Gabrysia odskoczyła od okna i znalazła się z powrotem w łóżku, nim zimny powiew wdarł się do pokoju, gdy babcia otworzyła drzwi. Kobieta otrzepała ze śniegu wyłożone od środka filcem gumiaki, tupiąc przy tym na cały dom, westchnęła ciężko, jak to miała w zwyczaju, nie zwykła bowiem narzekać, choć ból w palcach i nadgarstkach, także w kolanach, a przede wszystkim w biodrze bywał nie do zniesienia. Skierowała swe kroki do pokoju, by obudzić wnuczkę. Trzeba było przygotować ją do szkoły. Uśmiechnęła się na widok dziewczynki siedzącej po turecku w pościeli.
— Dzień dobry, Gabrysiu. Czas wstawać — rzekła, całując ją w czoło.
— Gdzie mama? — Dziewczynka przeciągnęła się, ziewając teatralnie, bardzo szeroko, pewna, że babcia nie zauważy, iż udaje, że dopiero co się obudziła.
Babcia potrafiła udawać lepiej. Nie skomentowała zimnych jak lód dłoni małej, czarnych śladów drobnych stóp, które pojawiły się na prześcieradle, ani brudnych od węgla pięt dziecka. Gabrysia się ucieszyła, że udało jej się nabrać babcię, a starsza kobieta dopisała sobie kilka obowiązków na dzisiaj do listy, którą nosiła w głowie. Pisać wszak nie umiała, potrafiła jedynie narysować litery, które układała w kształt swego imienia (trudniej, bo długie — Władysława) i nazwiska (dużo łatwiej — Lis).
— Wyszła już. Pora na ciebie. Czas do szkoły.
Nie mówiła tego głośno, ale i synowej, i wnuczce zazdrościła szkół. Sama była tylko prostą kobietą, nauczoną jedynie dbać o dom i rodzić dzieci. Tych miała pięcioro, ale dwoje umarło na zapalenie płuc w dzieciństwie, tak jak wywróżyła jej Cyganka. Czasem przewracała kartki w elementarzu Gabrysi, rozpoznając litery, układając je w proste słowa, ale szło jej to ciężko. Niekiedy chciała, by Weronika lub Gabrysia wytłumaczyła jej czary czytania i pisania, ale wstydziła się poprosić. Robiła więc swoje, udając się albo do kuchni, albo do budynku gospodarczego, gdzie jak nikt potrafiła uciąć łeb gęsi i oskubać ją z pierza. Cieszyła się, że każde z jej dzieci, które doczekało dorosłości, skończyło przynajmniej szkołę powszechną, całe siedem klas, a Franek, ten, z którym mieszkała, miał nawet papiery stolarza. Dyplom z izby rzemieślniczej wisiał pięknie oprawiony przez syna w widocznym miejscu w pokoju, zaraz obok obrazka Maryi z Dzieciątkiem na ręku.
Posłała wnuczce ciepły uśmiech i poszła przygotować jej śniadanie. Mała wyszła z pościeli, wyciągając spod łóżka ceramiczny nocnik. Zrobiła siku, mocz aż parował w tym zimnie. Schowała pełne naczynie z powrotem pod łóżko, wiedząc, że potem ktoś zrobi z nim porządek. Podobno można było bielić tym pościel, ale Gabrysi niedobrze się zrobiło na myśl, że mogłaby spać pod obsikaną pierzyną. Babcia z pewnością miała inne metody.
Włożyła granatową sukienkę, przewieszoną na oparciu krzesła, wciągnęła wełniane rajstopy, które babcia zrobiła jej na drutach. Przy kostce miały wzór różyczek, którego zazdrościły jej wszystkie koleżanki z klasy. Nie każda z babć miała taką fantazję jak jej. Ubrawszy się, udała się do kuchni. Na stole czekały na nią kromka chleba i konfitura — dzieła babci Władzi. Dziewczynka pomyślała, że chleb z piekarni smakuje lepiej niż babciny, ale nie odezwała się słowem, by nie zrobić babci przykrości. Kilka lat później, gdy babcia uznała, że bardziej opłaca się kupować chleb w spółdzielni, wspominała domowy wypiek, tęskniąc za jedynym, niepowtarzalnym smakiem. Teraz niechętnie pochłaniała przygotowane śniadanie, popijając herbatą. Od rana nigdy nie miała apetytu. Kot Miluś przemknął pod stołem jak szalony, goniąc nie wiadomo co. Myszy wszak zimą nie było. Gabrysia odchyliła się na krześle, podążając wzrokiem za rudym ogonem. Zniknął w sieni.
Babcia upomniała ją, że ma się nie huśtać na krześle, bo je złamie. Wzięła grzebień i zaczęła rozczesywać wnuczce włosy, by potem spleść je w dwa długie warkocze. Na ich końcach zawiązała okazałe białe kokardy. Lubiła stroić małą, choć wiedziała, że do szkoły nie wypada. Upewniwszy się, że Gabrysia zjadła wszystko do ostatniego okruszka, kazała jej przemyć twarz i wypłukać usta.
— Rychcikiem, rychcikiem — ponagliła małą, spojrzawszy na stary zegar wiszący nad stołem, który rok w rok siedemnastego czerwca siedem po dwunastej w południe zatrzymywał się i nie ruszał, dopóki ktoś go nie nakręcił. O tej godzinie umarł drugi mąż Władysławy, ojciec Franka, gdy woźnica nie zapanował nad koniem i wóz zmiażdżył czaszkę nieszczęsnego Jaśka.
Pierwszego męża nie wspominała zbyt często. Słuch o nim zaginął, a gdy pięć lat po tej pierwszej wojnie nie doczekała się go w progu domu, uznała, że już nie wróci. Wielu wtedy nie wracało, zasypanych w bezimiennych mogiłach.
Początkowo zachowanie zegara budziło w kobiecie trwogę. Bała się, że nienamaszczony ostatnim sakramentem Janek nie może opuścić tego świata i przyszedł w złości mścić się za przedwczesną śmierć — to Władzia wtedy wysłała go po mleko do Nowaków, bo ich mućka przestała dawać, a on przecież tak bardzo nie chciał iść — ale po godzinach modlitw za zbawienie męża dotarło do niej, że przecież Jasiek muchy by nie skrzywdził, a co dopiero ją czy dzieci. Uznała więc, że małżonek został z rodziną, by nad nią czuwać, a gdy dom pustoszał i nikt Władzi nie słyszał, czasem sobie z nim pogadała. Tak od serca. Natomiast każdego siedemnastego czerwca o dwunastej siedem nastawiała zegar, a potem szła na cmentarz zapalić Jasiowi świeczkę. Był to jedyny dzień w roku, gdy zapominała o obowiązkach i cały dzień spędzała przy mężowym grobie, wpatrując się w drewniany krzyż, który wyciosał Franek, jeszcze jako czeladnik.
— Babciu, pomóż! — Gabrysia stała już w sieni, próbując zawiązać sznurowadła.
Zniszczone taczaki, jak chyba tylko w okolicy nazywano zimowce, nie wyglądały okazale, ale spełniały swą funkcję. Były ciepłe i nie przepuszczały wody. Kobieta pomyślała, że przydałyby się dziecku nowe buty. W tym roku już nie da rady, ale latem pojedzie na targ do miasta i sprzeda trochę kwiatków, trochę papierówek i uzbiera na jakieś ładne. Niech ukochana wnusia ma coś swojego, a nie donosi tylko po kuzynostwie. Schyliła się, jak zwykle wzdychając, pomogła małej rozplątać sznurowadło. Podniósłszy się z kolan, poprawiła Gabrysi jeszcze czapkę i szalik, ucałowała ją w czubek nosa. Mała chwyciła teczkę z usztywnianej tektury. Kredki zagrzechotały w środku. I już Gabrysi nie było.
Władysława wpatrywała się jeszcze w oddalający się wśród śniegu kształt. Mała kicała jak zajączek, przeskakując zaspy. Gdy kobieta poczuła, że jej zimno, zamknęła drzwi, zasunęła zasuwę. Wiatr nawiał śniegu na podłogę. Trzeba było to wytrzeć.Gdy pięcioletni Maciek wraca z wycieczki do lasu, wydaje się matce nieswój. Czy coś się stało? Coś, o czym chłopiec nie chce rozmawiać?
Paweł idzie nocą przez las. Zna go jak własną kieszeń, lecz tym razem gubi drogę. Czy na zawsze?
W chatce pod lasem mieszka stara kobieta. Z jej ust wylatują muchy...
Anna Musiałowicz stworzyła baśniową opowieść, która jest nieco przerażająca. Na polskiej scenie literackiej pojawia się bardzo obiecujący głos. I nawołuje do kuklanego lasu. _„Kuklany las_ to gęsta od znaczeń, pięknie napisana i przede wszystkim bardzo niepokojąca powieść, która zostaje z czytelnikiem na długo po zakończeniu lektury. Polecam."
Anna KańtochDwunastoletnia Basia, jej starsza siostra Kasia oraz rodzice tworzą na pozór typową i szczęśliwą rodzinę. Jednak pod powłoką tak zwanej normalności skrywają się wzajemne pretensje, problemy i brak zrozumienia. Dojrzewająca Basia odkrywa w sobie talent plastyczny, lecz im bardziej próbuje żyć w zgodzie z własną naturą, tym usilniej rodzina ściąga ją ku przeciętności i życiowej bierności.
Czy tak młoda dziewczyna ma szansę ucieczki z życiowej pułapki? Czy jako społeczeństwo wykształciliśmy odpowiedni system pomocy dzieciom? Czy przepaść między córką a rodzicami jest możliwa do przeskoczenia?
Petra Dvořáková, jedna z najważniejszych czeskich pisarek współczesnych, bezkompromisowo porusza ważne tematy społeczne, ubierając je w świetną fabułę. Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy pragną znaleźć klucz do świata dziecięcych emocji.Trybecz, pasmo górskie na Słowacji. Od dziesięcioleci krążą o nim legendy z powodu tajemniczych zaginięć. Niektóre ofiary zostały znalezione martwe. Niektóre zniknęły bez śladu. A jeszcze inne powróciły – ranne i niezdolne do życia. Igor zdobył tytuł magistra. Po pięciu latach wreszcie może zacząć karierę jako… robotnik budowlany. Na swojej pierwszej budowie odkrywa tajemniczy sejf. Znajduje w nim płyty gramofonowe sprzed kilkudziesięciu lat. Słyszy na nich głos człowieka, który przez ponad trzy miesiące błąkał się w górach Trybecza.
Legenda, mistyfikacja czy przerażająca rzeczywistość? Świetna powieść najpopularniejszego słowackiego pisarza. Jozef Karika staje twarzą w twarz z legendą Trybecza.
_SZCZELINA_ ZDOBYŁA NAJWAŻNIEJSZĄ SŁOWACKĄ NAGRODĘ LITERACKĄ ANASOFT LITERA W KATEGORII NAGRODA CZYTELNIKÓW!Sasha ma dwanaście lat. Marzy o tym, by zostać królową śmiechu. By zostać _Comedy Queen._ Jej mama często mawiała, że niektórzy ludzie mają _funny bones,_ czyli zabawne kości. Dzięki temu rozśmieszanie innych przychodzi im z łatwością. Tyle że mama Sashy już nie żyje.
_Comedy Queen_ to cudowna opowieść o miłości, odwadze, tęsknocie i śmiechu. Wzruszająca, zabawna i doskonała. Jenny Jägerfeld jest w Szwecji uważana za współczesną Astrid Lindgren i nie ma w tym porównaniu ani odrobiny przesady. Przekonajcie się sami!
Najlepsza szwedzka powieść dla młodzieży ostatnich lat!
Nagroda dla najlepszej książki dla dzieci.
Nagroda Szwedzkiego Radia dla najlepszej książki dla dzieci.
Nominacja dla najlepszej książki dla dzieci i młodzieży.Ainika to raj. Hałaśliwy, niebezpieczny, chaotyczny, czasem nawet cuchnący, ale raj. Zwłaszcza w porównaniu z resztą kraju.
Siranuk ma winnicę i swoje sekrety, Kira chce po prostu leczyć ludzi, a Tamasowi zależy wyłącznie na korzystaniu z władzy oraz benefitów z nią związanych. Ich życia są całkiem przyjemne i pełne możliwości. Do czasu.
Prawdziwa Rewolucja nadciąga ze stolicy wraz z nową Siewczynią Sprawiedliwości, armią betonowych golemów i złowrogim bluszczem. Ainika ma stać się taka, jak reszta kraju – szara, milcząca oraz zamknięta.
Czy zmieni się w grobowiec swoich mieszkańców?
Agnieszka Osikowicz-Chwaja po raz kolejny oddaje w nasze ręce doskonałą powieść pełną fantastyki. To kolejny po _Pamięci lasu_ i _Szeptach na wzgórzach_ tekst, w którym fantastyczne wizje autorki pozostają w bliskim związku ze światem rzeczywistym.