Sokół maltański - ebook
Sokół maltański - ebook
Klasyka powieści detektywistycznej i czarnego kryminału w nowym przekładzie
W biurze detektywistycznym Sama Spade’a i Milesa Archera pojawia się tajemnicza piękność, która pragnie odnaleźć swą zaginioną siostrę. Zlecenie od Brigid O’Shaughnessy uruchamia lawinę wydarzeń, których celem okazuje się statuetka tytułowego sokoła. Szorstkiemu, błyskotliwemu Spade’owi i pannie O’Shaughnessy w poszukiwaniach tego bezcennego skarbu towarzyszy galeria szemranych postaci, a to wszystko w przesyconym alkoholem i papierosowym dymem powietrzu posępnego San Francisco.
Dziś Sokół maltański znany jest u nas głównie ze znakomitej ekranizacji z Humphreyem Bogartem w roli Sama Spade’a. Niesłusznie, bo cierpkie, dowcipne pióro Dashiella Hammetta świetnie wytrzymało próbę czasu, o czym przekonuje nowy przekład autorstwa Tomasza S. Gałązki, a także fakt, że w rankingach na najlepsze kryminały wszech czasów powieść Hammetta wciąż plasuje się w ścisłej czołówce.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367515443 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Samuel Spade miał długą, wyraźnie zarysowaną żuchwę o podbródku tworzącym szpiczaste „V” pod giętszą linią „V” jego ust. Odginające się w górę nozdrza układały się w kolejne, mniejsze „V”. Temat „V” podejmowały też brwi, gęste, unoszące się ku skroniom od bliźniaczych zmarszczek nad garbatym nosem, za to jasnobrązowe włosy od wysokich, płaskich skroni opadały na czoło w jeszcze jednym „V”. Wyglądał całkiem sympatycznie, jak blond szatan.
– Tak, kochana? – odezwał się do Effie Perine.
Effie była smukła, opalona, a cienka wełna beżowej sukienki przywierała do niej jak nawilżona. Z jasnej chłopięcej twarzy figlarnie spoglądały piwne oczy. Zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i oznajmiła:
– Przyszła dziewczyna, chce się z tobą widzieć. Nazwisko Wonderly.
– Klientka?
– Pewnie tak. Zresztą i tak chciałbyś ją zobaczyć, szczęka ci opadnie.
– Dawaj ją tu, moja droga – polecił Spade. – Dawaj ją tu.
Effie otworzyła drzwi i wyszła do sekretariatu biura. Zatrzymała się i z dłonią na klamce powiedziała:
– Zechce pani wejść, panno Wonderly?
– Dziękuję – odezwał się głos tak cichy, że tylko nadzwyczaj wyraźna wymowa pozwoliła zrozumieć, jakie słowo padło, i do biura weszła młoda kobieta, powoli, niepewnie drobiąc kroki i popatrując na Spade’a kobaltowoniebieskimi oczami, nieśmiało i zarazem przenikliwie.
Była wysoka, smukła i gibka, o figurze zupełnie bez kantów. Trzymała się prosto, piersi podając do przodu, nogi miała długie, dłonie i stopy wąskie. Ubrała się w dwa odcienie niebieskiego, dobrane do oczu. Włosy kręcące się pod rondem granatowego kapelusza były ciemnorude, pełne wargi jaśniały czerwienią. W łuku trwożnego uśmiechu błyskały białe zęby.
Spade wstał z ukłonem, dłonią o krzepkich palcach wskazał dębowe krzesło z podłokietnikami przy swoim biurku. Miał metr osiemdziesiąt z górką. Stromo opadające masywne barki sprawiały, że jego tułów wydawał się niemal stożkowaty – jakby najszerszy w talii – oraz że świeżo wyprasowana szara marynarka nie najlepiej na nim leżała.
– Dziękuję – wyszeptała pani Wonderly, równie cicho, jak przedtem, i przycupnęła na skraju drewnianego siedziska.
Spade opadł na swój obrotowy fotel, okręcił się o dziewięćdziesiąt stopni, by znaleźć się twarzą do niej, uśmiechnął się uprzejmie. Bez rozwierania warg. Wszystkie litery „V” jego twarzy wyciągnęły się jeszcze bardziej.
Zza zamkniętych drzwi dobiegał klekot klawiszy, niegłośny dzwoneczek i stłumiony chrzęst maszyny do pisania Effie Perine. Z któregoś z sąsiednich biur niosły się tępe wibracje ciężkiej maszynerii. Na biurku Spade’a na mosiężnej tacce pełnej niedopałków ręcznie skręcanych papierosów tlił się jeden ręcznie skręcony papieros. Nierównymi płatkami popiołu usiany był żółty blat biurka, zielony bibularz i leżące na nim papiery. Z uchylonego na dwadzieścia centymetrów okna za morelową zasłonką wpadało z podwórza powietrze nieco zalatujące amoniakiem. Płatki popiołu na biurku drżały i przesuwały się, pchane przeciągiem.
Panna Wonderly patrzyła, jak drżą i się przesuwają. W oczach miała niepokój. Siedziała na samym skraju siedziska. Stopy wparła równo w podłogę, jakby w każdej chwili miała wstać. Dłonie w ciemnych rękawiczkach zaciskała na ciemnej kopertówce, którą trzymała na kolanach.
– Czym więc mogę pani służyć, panno Wonderly? – zapytał Spade, odchyliwszy się w fotelu.
Zatchnęła się, spojrzała na niego. Przełknęła ślinę i wypaliła pospiesznie:
– Mógłby pan…? Bo myślałam… Ja… To jest… – Po czym umilkła i zaczęła się pastwić zębami nad dolną wargą. Przemawiały już tylko jej ciemne oczy, błagalnie.
Spade uśmiechnął się, pokiwał głową, jak gdyby ją rozumiał, ale sympatycznie, jakby nie chodziło o nic poważnego.
– To może opowie mi pani o tym od początku i wtedy będzie jasne, co właściwie trzeba zrobić. Najlepiej niech pani się cofnie tak daleko, jak tylko się da.
– Więc to by było w Nowym Jorku.
– Aha.
– Nie wiem, gdzie ona go poznała. To znaczy, gdzie w Nowym Jorku. Jest ode mnie młodsza o pięć lat… ledwie siedemnastolatka… nie miałyśmy wspólnych przyjaciół. Chyba nie byłyśmy sobie tak bliskie, jak by to wypadało siostrom. Mama i tata są w Europie. To by ich zabiło. Muszę ją wyciągnąć, zanim wrócą do domu.
– Aha.
– Wracają pierwszego.
– Czyli mamy dwa tygodnie. – Oczy Spade’a zajaśniały.
– Nie miałam pojęcia, co nawyrabiała, póki nie dostałam od niej listu. Byłam w panice. – Jej wargi drżały. Dłonie ściskały leżącą na kolanach torebkę. – Za bardzo się bałam, że zrobiła właśnie coś takiego, żeby zgłosić się na policję, ale strach, że coś się jej stało, pchał mnie, żeby jednak to zrobić. Nie miałam kogo poprosić o radę. Nie wiedziałam, co mogłabym zrobić. Bo co mogłabym zrobić?
– Nic, rzecz jasna – stwierdził Spade. – I wtedy dostała pani list?
– Tak, więc wysłałam do niej depeszę, prosząc, żeby wróciła do domu. Przesłałam ją tutaj, na poste restante. Innego adresu nie miałam. Czekałam cały tydzień, ale nie dostałam odpowiedzi, ani słowa. A powrót mamy i taty jest coraz bliżej. Przyjechałam więc do San Francisco, żeby ją zabrać. Napisałam do niej, że przyjadę. Źle zrobiłam, że tak napisałam, prawda?
– Może i nie. Nie zawsze łatwo stwierdzić, co należy zrobić. Nie znalazła jej pani?
– Och, nie. Pisałam, że zamieszkam w St. Mark, błagałam, żeby przyszła, żebyśmy mogły chociaż porozmawiać, nawet gdyby nie zamierzała wrócić ze mną do domu. A ona nie przyszła. Czekałam trzy dni, a ona nie przyszła, nie przekazała nawet żadnej wiadomości.
Spade pokiwał szatańską blond głową, współczująco zmarszczył czoło, zacisnął wargi.
– Jakie to było okropne. – Panna Wonderly siliła się na uśmiech. – Nie mogłam tak tam siedzieć… czekać… nie wiedząc, co się z nią stało, co może się z nią dziać. – Przestała się zmuszać do uśmiechu. Zadrżała. – Miałam tylko adres na poste restante. Napisałam do niej kolejny list, wczoraj po południu poszłam na pocztę. Czekałam tam jeszcze po zmierzchu, ale jej nie zobaczyłam. Poszłam i dziś rano, ale też nie spotkałam Corinne, za to zobaczyłam Floyda Thursby’ego.
Spade znów kiwnął głową. Już nie marszczył brwi. Teraz patrzył czujnie, ostro.
– Nie chciał mi powiedzieć, gdzie jest Corinne – ciągnęła panna Wonderly bez cienia nadziei w głosie. – W ogóle nie chciał ze mną rozmawiać, ot, rzucił tylko, że jest zdrowa i szczęśliwa. Ale jak ja mogę mu wierzyć? Przecież powiedziałby mi tak, nawet gdyby było zupełnie inaczej, prawda?
– Jasne – przytaknął Spade. – Ale mógł też mówić prawdę.
– Taką mam nadzieję. Taką mam szczerą nadzieję – podniosła głos. – Nie mogę jednak wrócić do domu, nie bez spotkania z nią, ani nawet bez rozmowy telefonicznej. A on nie chciał mnie do niej zabrać. Powiedział, że Corinne nie życzy sobie mnie widzieć. To nie do wiary. Obiecał, że przekaże jej, że mnie widział, i że ją do mnie przyprowadzi… jeśli ona będzie tego chciała… dziś wieczorem, do hotelu. Mówił, że jest pewien, że nie będzie chciała. Obiecał, że przyjdzie sam, gdyby odmówiła. On…
Urwała, w popłochu unosząc dłoń do ust, gdy otworzyły się drzwi.
Mężczyzna, który je otworzył, zrobił krok do wnętrza biura, powiedział „Ach, przepraszam!” i pospiesznie zdjął z głowy brązowy kapelusz, po czym się wycofał.
– Nie szkodzi, Miles – odparł Spade. – Wchodź. Panno Wonderly, to mój wspólnik, pan Archer.
Miles Archer raz jeszcze wkroczył do biura, zamknął za sobą drzwi, skłonił się nieco i uśmiechnął do panny Wonderly, dłonią z kapeluszem wykonując namiastkę uprzejmego gestu. Był średniego wzrostu, krzepkiej postury, szeroki w barach, o tęgim karku, jowialnej rumianej twarzy z masywną żuchwą, a w krótko przystrzyżonych włosach pojawiła się już siwizna. Najwyraźniej czterdziestkę przekroczył równie dawno, jak Spade trzydziestkę.
– Siostra panny Wonderly uciekła z Nowego Jorku z fagasem o nazwisku Floyd Thursby – zaczął Spade. – Są tutaj. Panna Wonderly widziała się z Thursbym, umówili się na spotkanie dziś wieczorem. Może przyjdzie z jej siostrą. Pewnie jednak nie. Panna Wonderly chce, żebyśmy odnaleźli jej siostrę, wydostali ją od Floyda i odstawili do domu. – Spojrzał na pannę Wonderly. – Zgadza się?
– Tak – odparła niewyraźnie.
Zakłopotanie, które Spade stopniowo przegonił przymilnymi uśmiechami, kiwaniem głową i zapewnieniami, wróciło i znów dodawało kolorów jej twarzy. Spojrzała na torebkę na kolanach, nerwowo dłubiąc przy niej urękawiczonymi palcami.
Spade mrugnął do wspólnika.
Miles Archer podszedł bliżej, stanął przy narożniku biurka. Patrzył na dziewczynę, kiedy ta wpatrywała się w torebkę. Piwne oczka taksowały ją bezczelnie, od opuszczonej twarzy do stóp i z powrotem. Po chwili Miles skierował wzrok na Spade’a, układając usta w bezgłośny gwizd aprobaty.
Spade na moment ostrzegawczo uniósł dwa palce z podłokietnika fotela, po czym powiedział:
– Nie powinniśmy mieć z tym problemów. To po prostu kwestia wysłania wieczorem do hotelu człowieka, który będzie go śledził po jego wyjściu, siedział mu na ogonie, póki Floyd nie doprowadzi nas do pani siostry. Jeśli ona przyjdzie tam z nim, a pani przekona ją, byście wróciły razem, tym lepiej. Jeśli nie… jeśli nie będzie chciała go zostawić, kiedy już ją znajdziemy… cóż, wymyślimy jakiś sposób, żeby sobie z tym poradzić.
– No pewnie – odezwał się Archer. Głos miał ciężki, chrapliwy.
Panna Wonderly szybko uniosła wzrok ku Spade’owi, marszcząc czoło pomiędzy brwiami.
– Ach, tylko musicie być bardzo ostrożni! – Głos zadrżał jej nieco, wargi układały się w słowa w nerwowych spazmach. – Ja się go strasznie boję, tego, co mógłby zrobić. Ona jest taka młoda, a to, że on ściągnął ją tu z Nowego Jorku, to takie poważne… Przecież on… on mógłby przecież… coś jej zrobić, prawda?
Spade uśmiechnął się, klepnął podłokietniki fotela.
– To już proszę zostawić nam – powiedział. – Wiemy, jak się takimi zająć.
– Bo przecież mógłby, prawda? – nie ustępowała.
– Takie ryzyko zawsze istnieje. – Spade poważnie pokiwał głową. – Może jednak mieć pani pewność, że się tym zajmiemy.
– Bo ja panu ufam – przytaknęła gorliwie – ale chcę, żeby pan pamiętał, że to człowiek niebezpieczny. Naprawdę, nie sądzę, by się przed czymkolwiek zawahał. Nie wierzę, że miałby opory przed… przed zabiciem Corinne, gdyby uznał, że tak ocali skórę. Mógłby tak postąpić, prawda?
– Ale chyba nie groziła mu pani?
– Powiedziałam mu, że chcę tylko zabrać ją do domu, zanim wrócą mama i tata, żeby się nie dowiedzieli, co zrobiła. Obiecałam, że jeśli mi pomoże, nikomu nie powiem ani słowa, ale w przeciwnym razie już tata zadba o to, żeby go ukarać. Tylko że… że on chyba w ogóle mi nie uwierzył.
– A mógłby się z nią ożenić, żeby zatrzeć ślady? – spytał Archer.
Zarumieniła się i odpowiedziała zmieszana:
– Ma w Anglii żonę i trójkę dzieci. Corinne mi o tym napisała, żebym zrozumiała, czemu z nim uciekła.
– Z nimi tak zawsze – mruknął Spade. – Choć niekoniecznie aż w Anglii. – Pochylił się, sięgnął po ołówek i notes. – Jak on wygląda?
– Och, ma trzydzieści pięć lat, chyba, wysoki jak pan, naturalnie śniady albo mocno spalony słońcem. Włosy też ma ciemne, i grube brwi. Mówi raczej głośno, buńczucznie, a w obejściu jest nerwowy, drażliwy. Sprawia wrażenie człowieka gwałtownego.
Nie unosząc wzroku znad zapisywanej kartki, Spade zapytał:
– Oczy jakiego koloru?
– Błękitnoszare, szkliste, ale nie to, że słabe. Ach… no tak… ma wyraźny dołek w podbródku.
– Budowy szczupłej, średniej czy masywny?
– Całkiem wysportowany. Jest barczysty, trzyma się prosto, ma, można by rzec, zdecydowanie wojskową postawę. Kiedy widziałam się z nim rano, miał na sobie jasnoszary garnitur i szary kapelusz.
– Jak zarabia na życie? – Spade odłożył ołówek.
– Nie mam pojęcia – odparła. – Najbledszego pojęcia.
– O której ma do pani przyjść?
– Po ósmej wieczorem.
– W porządku, nasz człowiek tam będzie, panno Wonderly. Byłoby dobrze, gdyby…
– Panie Spade, ale mógłby pan sam albo pan Archer? – Unios-ła dłonie w błagalnym geście. – Czy któryś z panów mógłby zająć się tym osobiście? Nie mówię, że człowiek, którego byście panowie wysłali, nie poradziłby sobie, ale… och!… tak się boję, że Corinne może się coś stać. Boję się Thursby’ego. Mogliby panowie? Byłabym… Rozumiem, oczywiście, że byłabym obciążona wyższą kwotą. – Nerwowymi palcami otworzyła torebkę i wyłożyła na biurko Spade’a dwa banknoty studolarowe. – To chyba wystarczy?
– Mhm – przytaknął Archer. – Ja się tym zajmę.
Panna Wonderly wstała, impulsywnie podając mu dłoń.
– Dziękuję panu! Dziękuję! – mówiła w emocjach, po czym podała dłoń Spade’owi, powtarzając: – Dziękuję…
– Nie ma za co – wszedł jej w słowo. – Miło nam. Dobrze by było, gdyby spotkała się pani z Thursbym w holu albo w którymś momencie pokazała się tam z nim.
– Tak zrobię – obiecała i znów podziękowała obu partnerom.
– I się pani za mną nie rozgląda – uprzedził Archer. – Już ja będę panią miał na oku.
Spade odprowadził pannę Wonderly do drzwi na korytarz. Gdy wrócił za biurko, Archer skinął głową ku studolarówkom na blacie i mruknął z satysfakcją:
– Całkiem eleganckie – po czym podniósł jedną, złożył, wetknął do kieszonki w kamizelce. – I miały braciszków w tej jej torebce.
Spade wetknął do kieszeni drugi banknot, po czym usiadł.
– Dobra, tylko już jej tak nie bombarduj. Jak ci się spodobała?
– Ładniutka! I nie gadaj mi, żebym jej nie bombardował – Archer parsknął niespodziewanie, bez wesołości. – Może i zobaczyłeś ją pierwszy, Sam, ale to ja zagaiłem. – Wcisnął dłonie w kieszenie spodni, zakołysał się na obcasach.
– O, już ty z nią pograsz jak sto diabłów. – Spade wyszczerzył się jak wilk, odsłaniając nawet najdalsze zęby. – Masz ty łeb, oj, masz.
Zaczął zwijać papierosa.KONTAKT:
[email protected]
Cymelia – seria przybliżająca kultowe dzieła literatury światowej: te niesłusznie zapomniane, które chcielibyśmy przywrócić do czytelniczego obiegu, i te, które nigdy nie doczekały się przekładu na język polski.
W serii ukazały się dotychczas:
- Henry Roth, _Nazwij to snem_, tłum. Wacław Niepokólczycki
- Kay Dick, _Oni_, tłum. Dorota Konowrocka-Sawa
- Juan Emar, _Wczoraj_, tłum. Katarzyna Okrasko
- Pierre Boulle, _Planeta małp_, tłum. Agata Kozak
- Marlen Haushofer, _Ściana_, tłum. Małgorzata Gralińska
- Dola de Jong, _Strażniczka domu_, tłum. Jerzy Koch
- Dashiell Hammett, _Sokół maltański_, tłum. Tomasz S. Gałązka
- Walter Kempowski, _Wszystko na darmo_, tłum. Małgorzata Gralińska