Spis cudzołożnic - ebook
Spis cudzołożnic - ebook
Spis cudzołożnic to jedna z popularniejszych książek Jerzego Pilcha, znanego prozaika i felietonisty, laureata Nagrody NIKE 2001, którą uzyskał za książkę Pod Mocnym Aniołem.
Groteskowa opowieść, której bohaterem jest Gustaw, intelektualista, niespełniony pisarz, wielbiciel i piewca kobiecych wdzięków, oprowadzający szwedzkiego gościa po Krakowie. Zmuszony występować w roli przewodnika po historycznych pamiątkach i nonsensach rzeczywistości połowy lat osiemdziesiątych próbuje jak „najpiękniej” zaprezentować to, co w Polsce i w Polakach najlepsze. Wycieczkę po narodowej mitologii, miejscach bohaterskich czynów urozmaica albańskim koniakiem i opowieściami o swych miłosnych podbojach.
W tej książce – jak pisał Jan Błoński – „rzeczywistość rodzi się ze słów jak u Schulza, duch parodii panoszy się jak u Gombrowicza, złośliwy dowcip odziedziczony po Mrożku”. Spis cudzołożnic znany jest z ekranizacji, której dokonał znany reżyser filmowy Jerzy Sthur.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05966-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W połowie lat osiemdziesiątych próbowałem przekonać choć jedną spośród kilku znajomych kobiet, by – odrzuciwszy precz skrupuły i rozważywszy na zimno wszystkie za i przeciw – zdecydowała się na krótkotrwałą poufałość z pewnym szwedzkim humanistą.
Stałem przy automacie telefonicznym, chłodziłem na jego zielonkawym pancerzu rozpalone czoło i gorączkowo przegrzebywałem kartki mego schludnego, wypełnionego właściwym mi protestanckim pismem, kalendarzyka. Zapisane tam żeńskie imiona, panieńskie nazwiska i dziewicze telefony przeistaczały się w mityczny spis cudzołożnic, kalendarzyk zmieniał się w zakazaną, ślepo oprawną księgę o porywająco pachnących stronicach, ja zaś wyobrażałem sobie, iż jestem początkującym pisarzem, gromadzącym emocje do napisania czegoś, co mogłoby nosić tytuł Pieśń stręczyciela. „Gustawa, w dniu, w którym z doktora nauk humanistycznych miał się przeistoczyć w alfonsa, obudził telefon” – tak brzmiałoby pierwsze zdanie tej bezlitosnej pod każdym względem książki.
Najczęściej wykręcałem numer Joli Łukasik. Wydawało mi się, że kto jak kto, ale Jola bez oporów, a może nawet z desperackim entuzjazmem odegra przed szwedzkim humanistą rolę natchnionej hochsztaplerki, upadłej Matki Polki: zjawi się w sylwestrowym makijażu, dwuznacznej kreacji, osaczy złaknionego Szweda klasycznym repertuarem głębokich spojrzeń i ryzykownych gestów. Byłem pewien, że na moje zawołanie zjawi się natychmiast. O tej porze z pewnością nie miała zajęć, powinna być w domu. Jedyną istotną przeszkodą mógł być Aleksander, jej syn fatalny i nieślubny.
Ale przecież – gorączkowo obracałem tarczą – ale przecież – czułem zapach kruszejącej we wnętrznościach aparatu piramidy pięciozłotówek – ale przecież od fatalnej kolacji, na której Fatalny Aleksander okazał się istotną przeszkodą nie do przebycia, minęło już parę lat. Minęło parę lat, które w życiu narodu znaczą, być może, niewiele, lecz w życiu dziecka są bez wątpienia znaczące. Fatalny Aleksander z pewnością zostaje już sam w domu, z pewnością samodzielnie kładzie się do łóżka – kto wie, może nawet chodzi już do szkoły.
Szwedzki humanista czekał przy stoliku, drobnymi łykami popijał koniak albański i przez panoramiczną szybę gapił się na Polaków przemierzających zanurzoną w błotnej tonacji listopadowego wieczoru płytę Rynku. Wyglądał niczym kapitan Nemo wpatrujący się w nieruchawą topiel przez kryształową ścianę „Nautilusa”. Od czasu do czasu zwracał twarz ku mnie. Odkładałem wówczas słuchawkę i nadając rysom twarzy wyraz zakłopotania wynikającego z drobnej, nieistotnej i łatwej do pokonania przeszkody, zbliżałem się doń – nie siadałem jednak, pochylałem się tylko i cedziłem konfidencjonalnym półgłosem:
– Beautiful girl, I told you, seems to be busy. But don’t worry. If not today, tomorrow you will fuck for sure.
Szwed uśmiechał się samczo i unosił kieliszek. Ja unosiłem swój i wypijaliśmy. Szwed na siedząco, ja na stojąco. Szwed na siedząco, lecz widać było, iż nurtuje go niejasna chęć powstania z miejsca. Rozglądał się trwożliwie, jakby w obawie, czy nie łamie jakiegoś tubylczego obyczaju, który każe tego dnia, o tej godzinie, a zwłaszcza po wzniesionym właśnie toaście i wypowiedzeniu magicznej formuły przyrzeczenia, niezwłocznie powstać. Uspokajającym, serdecznym, ale też i nieznoszącym sprzeciwu, a zarazem wykluczającym wszelkie celebralne sensy gestem poklepałem go po ramieniu, wierzchem tej samej ręki otarłem kąciki ust, wysupłałem z kieszeni kolejnego amerykańskiego papierosa, zapaliłem i mrugając porozumiewawczo, oznajmiłem:
– Now I’ll call to another one.
Szwedzki humanista powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Był to chyba sprzeciw lub wyraz rezygnacji, choć mogła to też być uprzejma zachęta do kontynuowania podjętego dzieła – trudno powiedzieć. Ruszyłem z powrotem do automatu, minąłem kelnerkę niosącą kolejne dwa koniaki albańskie (do cieniutkiej bluzki miała doczepioną ogromną wizytówkę z imieniem i nazwiskiem – Iwona Goździk), minąłem oszklone drzwi i kolejny raz jąłem przegrzebywać kartki kalendarzyka, by znów wykręcić numer Joli Łukasik. Sygnał huczał złowróżbnie, jakby obwieszczając, iż jej mieszkanie opustoszało w stopniu o wiele większym, niż można by sądzić.
Mężczyzna telefonujący do kobiety nie z ustronnego, lecz ludnego miejsca, często z nadmierną spostrzegawczością zauważa urodę znajdujących się w pobliżu niewiast. Prawdziwości tej klasycznej reguły doświadczałem na własnej skórze. Odnosiłem nieodparte wrażenie, iż otaczają mnie tysiące interesujących kobiet.
Za niedalekim kontuarem przechadzały się dwie znające życie i języki obce recepcjonistki; w jaskrawo oświetlonym, niczym zabytek klasy zero, kiosku Peweksu czuwała jadowicie chuda blondynka; z salonu fryzjerskiego dobiegał chichot graniczący z ekstatyczną pieśnią miłosną; nawet gazety sprzedawała zwodniczo pozbawiona wyrazu dziewuszyna – zwodniczo, powiadam, bo nie trzeba było być znawcą, by gołym okiem dostrzec drzemiące w niej możliwości. Nieprzypadkowo użyłem wyrażenia „gołym okiem”, albowiem jej oko bynajmniej gołe nie było, oblekała je niema pretensja – patrzyła na mnie z głuchym wyrzutem, jakby chciała zapytać: jak to się stało, Gustawie, że o nas, kobietach, myślisz tak, jakbyśmy były przedmiotami?
Przyglądały mi się wszystkie, w ich bolesnych spojrzeniach czytałem rozmaite warianty tego samego pytania: – Jak to się stało, Gustawie, że z pary światłych intelektualistów zwiedzających nasze święte miasto staliście się parą poszukiwaczy tandetnych przygód? – pytały recepcjonistki. – Kiedy, w którym momencie waszej wędrówki, zrozumiałeś, co się święci? – pytała jadowita blondynka z Peweksu. – Przecież nie robisz tego dla pieniędzy? Dlaczego godzisz się na to? Dlaczego obiecujesz niestworzone rzeczy? – pytała kusa kosmetyczka w błękitnym kitlu, która właśnie wybiegła na korytarz.
Słyszałem ich głosy, słyszałem sygnał buczący w słuchawce i czułem, iż ogarnia mnie jeden z owych nieumiarkowanych popędów stylistycznych nie do okiełznania. Tym razem brał mnie w posiadanie duch ekstatycznego monologu. Tak, byłem gotów mówić o wszystkich kobietach, które mogą się zjawić lada chwila. Tak, obiecywałem szwedzkiemu humaniście pełne cielesnego majestatu właścicielki butików; i sklepowe o niepowtarzalnie chłodnej skórze; i marzące o pierwszym dniu pracy studentki nauczania początkowego; i działaczki opozycji zyskujące na seksapilu w miarę rozpadu komunizmu; i ciebie, pochopna pomocnico w błękitnym kitlu, obiecywałem; i ciebie, jadowita blondynko pachnąca Peweksem; i was, obie recepcjonistki; a także Szpetną Czarnulkę i młodziutkie ewangeliczki w konfirmacyjnej bieliźnie... I byłbym tak obiecywał dalej i dalej, gdyby Jola Łukasik nie podniosła wreszcie słuchawki i nie zgodziła się na wszystko.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------