- promocja
-
W empik go
Sploty - ebook
Sploty - ebook
Anna Ciarkowska pisze swoją ostatnią książkę. Teraz już może Anna Ciarkowska powiedzieć to głośno: ostatnią, bo przecież jest już, jak mówiła jej babcia, z brzega. Blisko, bardzo blisko, bo ile jej jeszcze zostało teraz, kiedy ma dziewięćdziesiąt osiem lat? Ile tygodni? Ile stron do końca? A zresztą, co na tych stronach, może tylko trochę wspomnień, przemielonych już tyle razy w opowieściach, może Anubis na ścianie pokoju w Domu Opieki, może ręce Czarnej składające jej ciało w białej pościeli?
Możesz po prostu opowiedzieć wszystko po kolei? – prosi ją wnuczka, i rzeczywiście, tak byłoby najprościej, napisać wszystko po kolei, od początku, a więc od pierwszej nitki wyciągniętej z babcinego swetra, przez uciekający siwy warkocz, aż po walizkę, w której zmieści się cały dom. Po kolei, całe swoje życie? Ale co w życiu jest nasze? Która opowieść jest naprawdę o nas?
Która do nas należy, skoro koniec każdego wątku trzyma zawsze ktoś inny? Która jest prawdziwa, skoro tkamy ją wszyscy, każdy ze swojej strony? A teraz, kiedy minęło prawie sto lat, zostało najważniejsze pytanie: do kogo należy ostatnie słowo?
Jak powstaje życie? Otóż z przecięcia dwóch żyć powstaje punkt.
Potem przez ten punkt przechodzą kolejne linie innych, linie przerywane, grube, przebiegające szybko, przystające w miejscu. Kiedy znika człowiek, znika punkt i cały ten niepowtarzalny splot, cały ten zbieg okoliczności, którym był.
(fragment)
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8387-754-9 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na pęknięcia szczególnie narażone są powierzchnie graniczne, miejsca styku między warstwami lub ziarnami mineralnymi. W czasie procesu wietrzenia dochodzi do rozkładu części skały i odsłonięcia skały macierzystej. Na jej powierzchni tworzy się regolit, świeży naskórek, gleba. Skała nigdy nie znika. Kruszy się, pęka, ściera, ale nie znika (…). Procesom wietrzenia i rozpadu ulegają góry i kamienie polne. Powierzchnia Ziemi obniża się o sześć milimetrów na tysiąc lat. Kontynenty poruszają płytami, wybrzuszają się, wyrównując tę utratę.
J.T. Eliott, Pod płaszczem Ziemi
***
– Co byś chciała zrobić przed śmiercią?
– Zestarzeć się.
***
Nie umarłam. Dziś znów nie umarłam. Trzydzieści pięć tysięcy siedemset siedemdziesiąt razy nie umarłam. A więc: jedenasty lipca, wschód czwarta trzydzieści dziewięć, zachód dwudziesta czterdzieści dwie. Nadal jestem.
Dzień siny od mocnego uderzenia słońca, pierwsza strużka światła płynie po podłodze. Wszystko nabiega krwią, zaznaczając od nowa kontury ciała, odległe miejsca, które zaczynają drętwieć i pulsować, przypominać o swojej przynależności. Zanim przyjdzie opiekunka, minie jeszcze kilka minut, które wydłużają się nieznośnie. Mam tak mało czasu, myślę sobie, a jeszcze muszę go zabijać.
Wyszukiwarka głosowa: najstarsze zwierzę na świecie, gąbka scolymastra joubini gdzie żyje, wal islandzki, najstarszy człowiek, dieta na długowieczność, ból kciuków objawy, stwardnienie rozsiane objawy, nerwica, nerwica czy może się pojawić nagle, ból psychosomatyczny kciuka, justin bieber czy żyje, nowy jork potop, prognoza pogody.
Za drzwiami powoli rozpędza się życie, dzień wypełnia się krokami w klapkach, głosami w gardłach, jeszcze zaspanych i suchych, metalowe kółka wózków, zielona podłoga, która podnosi się i opada miarowo, by ostatecznie złapać rytm, ten sam rytm każdego dnia.
– Jak się spało, pani Aniu? – Opiekunka naciska guzik i poranne światło rozlewa się na ścianie. – Wyspałyśmy się, hę? Jesteśmy gotowe na nowy, piękny dzień? Wnuczka przychodzi?
Nie umarłam, droga pani, to już dużo. Może nawet za dużo jak na człowieka w moim wieku. Poranki niosą w sobie rozczarowanie i ulgę, a jedno i drugie wynika z tego samego: nie umarłam.
A było kilka okazji.
Na przykład wtedy, kiedy leżałam przez dobę na podłodze, która była tak brudna, że w pierwszej chwili pomyślałam, jaki to wstyd, kiedy ktoś wejdzie, zaalarmowany przez moją córkę, że nie daję znaku życia, i z niesmakiem stwierdzi: jaka brudna podłoga. Mogłam częściej się na niej kłaść. Mogłam posłuchać, wziąć kogoś, kto by się zajął mieszkaniem i mną przy okazji. Potem myślałam o bólu i głodzie, o tym, jak szybko córka się zorientuje, bo akurat miała wyjeżdżać, co, jeśli zapomni, jeśli uzna, że nic się nie stało, matka widocznie zajęta, nie odbiera, nie pierwszy raz. Mogłam posłuchać, zawsze odbierać. Potem myślałam o tym, co się nie wydarzyło, co nie wyszło, myślałam o moim ojcu, matce, o mojej drugiej babci, która kurczyła się z dnia na dzień, o jej dłoniach, o Mi, która pływa po powierzchni wody i nie wie, że umrze w ciągu doby, o mojej córce, która płacze tak strasznie, a ja nie mogę nic z tym zrobić, o tym, co napisałam i czego nie napisałam, o wymiotowaniu na ważnej gali literackiej, o złamanej obietnicy, o tym, czego nie zdążyłam powiedzieć, o wszystkich śmierciach, o wszystkich stratach, o mojej pierwszej babci, której nie pamiętam, o zdjęciach; po kolei próbowałam przypomnieć sobie wszystkie zdjęcia, wszystkie twarze, a potem imiona. Rozłożyste ramiona drzewa genealogicznego, korzenie, wyznaczanie miejsca, wszystkie moje adresy, wszyscy moi kochankowie, wszystkie moje przyjaciółki, skąd jestem, z kim jestem, z kogo, z czego, wszystko, co utraciłam, co tracę cały czas, w coraz szybszym tempie, jakby świat się kurczył w oku lunety, wszystko się oddala, nic już nie jest moje, nic do mnie nie należy, nawet moje ciało, przede wszystkim moje ciało.
Tak właśnie wyobrażam sobie umieranie.
Ostatecznie jednak okazuje się, że nie tak łatwo jest umrzeć.
Nawet więcej: cholernie ciężko jest umrzeć. Żyć też jest ciężko, ale tu nikt nie ma wątpliwości. Ze śmiercią to inna sprawa. Ludzie ciągle umierają, naprawdę – ciągle umierają, a już w pewnym wieku masz wrażenie, że nie robią nic innego. Więcej osób umarło, niż żyje. I chodzisz ciągle na pogrzeby albo zastanawiasz się, czy ten albo inny jeszcze żyje, czy coś cię ominęło. Nic prostszego, położyć się i umrzeć.
A potem, jak przychodzi co do czego, okazuje się, że to jest naprawdę trudne. Jeśli nie zdarzy ci się nagłe zatrzymanie krążenia albo śmiertelny wypadek, to możesz sobie umierać tygodniami, miesiącami, latami. I leżysz potem, myślisz, że naprawdę już byś mógł wysiadać z tego cyrku, bo to nie jest życie, tylko jakiś pokraczny danse macabre, w którym jesteś kukłą, podnoszoną i opuszczaną, z pieluchą, cewnikiem, z niedowładem i dziurą w pamięci. Córka włącza ci jakiś program rozrywkowy, z którego nic nie rozumiesz i orientujesz się, że nie umiesz już rozumieć. Wiesz, że coś mówią, śpiewają, ale zupełnie nie wiesz co. Nie nadążasz. Miga ci obraz, miga ci dźwięk, nie możesz nic pochwycić, niczego wyłapać, kolorowy bełkot, powiedziałabyś, żeby ktoś to wyłączył, ale ostatecznie patrzysz na to coś i za chwilę orientujesz się, że to wcale nie program, że to jest rzeczywistość i że nie da się tego wyłączyć. Jeśli coś da się wyłączyć, to tylko ciebie.
I chętnie bym to zrobiła, ale przysięgam, nie wiem jak.
***
Matka zadzwoniła w środku nocy: babcia umiera. Spytałam, czy już umarła, czy co?
– Nie, jeszcze nie. Chyba – powiedziała matka. – No przynajmniej chwilę temu jeszcze nie. Leżała na podłodze przeszło dobę, zanim ją znaleźli.
– No, ale to żyje – mówię matce. – Czemu mówisz, że umarła…
– Mówię, że umiera, a nie, że… No nieważne.
***
Pamiętam, że moja druga babcia nie mogła umrzeć. Trochę już chciała, a trochę jeszcze nie. Mówiła: nie mogę umrzeć. A ja dziś, po sześćdziesięciu latach, nadal nie wiem, co miała na myśli.
Całe życie fantazjowała o tym, jak to będzie na starość. Dla mnie zawsze była stara, bo poznałyśmy się, jak była w okolicach siedemdziesiątki – strasznie dużo, kiedy się zalicza dopiero pierwsze lata życia. Ale nie o taką starość jej chodziło, ale o taką prawdziwą, głęboką, w której leży się pośród świeżych pierzyn, jedzenie na tacy, wartościowe – jak mówiła, masowanie nóg, oglądanie telewizji, wnuczęta siedzące wokół łóżka, odwiedziny sąsiadek, mądrości, którymi nas równo obdziela, krzyżówki, koc elektryczny i śmierć przez sen.
Wyobrażała sobie, że jak skończy sto lat, to przyjdzie do niej telewizja, przyniosą jej kwiaty i czekoladki, będą gratulować i mówić, jak wspaniale się trzyma, jaka z niej dzielna, dziarska staruszka. – A jak zapytają, co zrobić, żeby tak długo żyć? – przestraszyła się. – Nie, to już lepiej niech nie przychodzą.
***
Ja w ogóle nie fantazjowałam na temat swojej starości. Myślałam, że się nigdy nie zestarzeję, nie zdążę. Wydawało mi się, że będę żyła dobrze i krótko, albo zwyczajnie i krótko. Może nie bardzo krótko, bez dramatów, tyle, żeby się nażyć, a potem tak po prostu odejść. Ludzie trochę się zdziwią, zasmucą, przyjdą na pogrzeb i powiedzą: no mogła jeszcze trochę pożyć. A potem wrócą do swoich spraw i za jakiś czas będą próbowali usytuować mój pogrzeb we wszechświecie: który to był rok? Jeszcze przed wojną? To było zaraz przed pogrzebem Ciarkowskiej. Albo zaraz po. Czyli kiedy? Czy to było lato, czy już jedna z tych upalnych zim? Pięć lat temu? Sześć?
Żaden wiek nie jest dobry na umieranie, ale jest granica, za którą już tylko z grzeczności wszyscy mówią, że mogła jeszcze to czy tamto, że nie doczekał tego czy owego. Grób robi się skromny, proste litery obok innych liter, imiona pod imionami. Nieobecność usprawiedliwiona naturalną koleją rzeczy. Wszyscy szybko się z tym godzą, bo nie ma tu miejsca na niezgodę, na dyskusję z naturą, można mieć tylko żal do siły wyższej, do telomerów i wolnych rodników. Nawet córka racjonalizuje, sprawdza statystyki: no tak, wszystko się zgadza.
– Nie wierz nikomu, kto mówi, że się z tym pogodził – mówię mojej wnuczce. – Z tym nie da się pogodzić. To wbrew naszej fizjologii, która całe życie trenuje nieśmiertelność w płacie czołowym.
Można tylko zaklinać rzeczywistość i powtarzać, że z nami to tak nie będzie, my się tak łatwo nie damy, ani się śmierci nie damy, ani zębom czasu, ani procesom starzenia, nie damy sobie odebrać ciał, umysłów, nie bez walki.
– Z nami to będzie inaczej – mówiłyśmy. Siedziałyśmy w piątkę, ja i moje przyjaciółki, piłyśmy kawę i przekonywałyśmy się wzajemnie, że nie, nie jest jeszcze z nami tak źle, nie, to nie jest pora na umieranie.
Kiedy byłyśmy młodsze – niemłode już, ale jednak było to parę dekad temu, często rozmawiałyśmy o tym, co będzie się z nami działo na starość. Wszystkie zgodnie twierdziłyśmy, że w razie złamanych bioder, nowotworów, udarów niedokrwiennych, demencji albo zwykłego wyczerpania zdecydujemy się na eutanazję. Wydawało nam się, a byłyśmy wówczas po sześćdziesiątce, że to jest właśnie to – godzenie się albo zachowanie godności.
– Jest tyle możliwych metod, w zasadzie zupełnie bezbolesnych i pozwalających na ocalenie cholera wie czego.
– Nie żyjemy w średniowieczu, żeby nas mieli wyprawiać z wioski do lasu ani żebyśmy miały czekać na Bóg wie co.
– Ja nie będę dla nikogo ciężarem, szczególnie dla samej siebie.
– Już się trochę nażyłyśmy, nie ma co.
Dyskutowałyśmy, wspierając się wzajemnie w naszych postanowieniach. Tak to wyglądało z daleka. Żadna z nas nie zdecydowała się na eutanazję, choć miałyśmy złamane biodra, nowotwory, udary niedokrwienne, demencje i byłyśmy najzwyczajniej w świecie wyczerpane. Z bliska to było coś zupełnie innego. Maszka się bała, Mi nie musiała, Mewa zapomniała, a ja… Ja po prostu nie zdążyłam.
– Co jak co, ale czasu miałaś aż nadto – śmiała się moja wnuczka. Ale to było dużo, dużo później.
Jedyna rzecz, która ocalała: życie, którym chciałoby się jeszcze trochę pożyć.
– O, żeby tak jeszcze troszkę pożyć, troszeczkę – mówiła Maszka, mrużąc oczy, a ja myślałam, że skoro już, to i jeszcze coś napisać, jeszcze coś.
***
To będzie ostatnia książka. Oficjalnie to mówię, ja, niżej podpisana, Anna Ciarkowska, z ręką na sercu przysięgam, że to koniec. Koniec pisania. Jeszcze tylko ta jedna książka o tym wszystkim, co się zdarzyło przez dziewięćdziesiąt osiem lat mojego życia. I już, nic więcej się nie wydarza, nie ma już czasu, nie ma już wolnej pamięci. Zresztą wystarczy, że jedno wspomnienie poruszę, za jedną nitkę pociągnę i byłaby z tego opasła powieść, a ja przecież nie umiem pisać powieści. Umiem tylko splatać i wiązać supły wszędzie tam, gdzie wątek wydaje mi się skończony, puszczać wolno i tkać opowieść lepką jak świeża nić pajęcza, zakrzepła dopiero co między piszącymi palcami, drżąca, rozpięta na pustce, raptem zerwana przez deszcz.
A więc będzie o moich babciach, tej pierwszej i tej drugiej, o mojej mamie i tacie, o moich przyjaciółkach i trochę o mężczyznach, o Dozorczyni i Mariance, o pszczołach i kropli krwi, o paznokciach i rękach, o rybich rękach i niciach, które wypruwa się jedną po drugiej, aż cały misternie opowiadany splot zmienia się w kłębowisko.
***
– Autobiografię? Ale o czym to będzie?
Córka nie była zadowolona. Po pierwsze, z powodu dedykacji.
– Dla wszystkich, których… Co? A zatem żegnasz się, tak? To ja się gimnastykuję, przyjeżdżam, załatwiam ci opiekę, wszystko robię, a ty nie możesz się postarać i po prostu jeszcze trochę pożyć?
Traktowała moje powolne umieranie jak zamach na nią, sabotaż jej starań, a ostatnią – cedziła to słowo przez szpary między zębami – ostatnią książkę jako manifest przeciwko jej apologii życia.
Po drugie, dlatego że obawiała się tego, co opiszę, a odchodząc z tego świata, byłam potencjalnie wolna od wszelkich krępujących konsekwencji wypuszczenia książki w świat. Moje pisanie zawsze ją onieśmielało, sprawiało, że musiała, tak przynajmniej czuła, tłumaczyć się z mojej pracy, odpowiadać ciągle na te same pytania tropicieli wątków autobiograficznych, w które, siłą rzeczy, była wmieszana.
Po trzecie, dlatego że pisanie mnie wyczerpywało, o czym doskonale wiedziała, bo wiele razy była świadkiem tego stanu, za co chyba powinnam była ją przeprosić. Przy każdej książce miałam ataki melancholii, wpadałam w stany hipomanii i apatii, byłam odwodniona, niecierpliwa i nerwowa, zapominałam o jedzeniu, o wynoszeniu śmieci, odebraniu zaświadczenia od lekarza, stawałam się nadmiernie gadatliwa albo irytująco milcząca, złośliwa, atencyjna, wycofana. Po książce wracałam do domu pusta, nieznośnie lekka, jakbym coś straciła, podłoże, kawałek ciała, fragment życia. A skoro teraz, jak czuła, zostało mnie już tak niewiele, mogłam wypisać się do samego końca.
Po czwarte, dlatego że to miała być ostatnia książka. Myślała, że jeśli nie będzie rzeczy ostatnich, życie nigdy się nie skończy.
Ja też tak myślałam, i to jedyny powód, dla którego można pisać książkę w wieku dziewięćdziesięciu ośmiu lat – ostatnie słowo. Poczucie, że jeszcze się nad czymś panuje, że można jeszcze dopisywać, zmieniać, zachować, przypominać sobie bez końca, a doprawdy jest tego tyle, że spokojnie można by przeżyć jeszcze jedno życie z samych tych wspomnień. Codziennie rano myślę tylko o tym, żeby opowiadać do końca, do samiutkiego, aż mi zaschnie w ustach, podniebienie karbowane jak podbicie grzyba, jak odwrócone morze wypite do dna. Jeszcze opowiadać.
Mogła być też i taka śmierć: opowiedzieć wszystko.
Wszystko zdążyłam zrobić, posprzątać, posegregować i – co najważniejsze – napisać. Jak w filmie: bohaterka umiera, ale w ostatnim geście zdąży przygładzić spódnicę, otworzyć poplamioną atramentem dłoń, z której wytacza się wieczne pióro. Zawsze uważnie przyglądałam się martwym aktorom, próbując wyłapać jeden fałszywy oddech, który podważyłby nieodwołalność śmierci. Ale ona, to znaczy ja, a więc my umrzemy naprawdę. I nie tylko ona, nie tylko ja, ale wy wszyscy też, o czym dowiecie się w ostatnim rozdziale.
A dalej jest tak: ktoś wchodzi do mojego mieszkania, bo ostatnio dziwnie cicho, zastaje zdrętwiałe ciało, wydaje z siebie krzyk, podbiega, kładzie dwa palce na mojej żylastej długiej szyi, przez palce przebiega zimny dreszcz, bo oto ktoś zdał sobie sprawę, że dotyka, może pierwszy i ostatni raz w życiu, nieboszczyka. Och, na pewno to zapamięta. Obym upadła twarzą do ziemi, oby w ubraniu, z zakrytym tyłkiem, obym zasnęła na fotelu, nie obudziła się w łóżku, obym nie została niczyim powracającym koszmarem. Dzwoniąc po pomoc, zerknie na stół, na którym będzie stała zimna herbata, a tuż obok, a cóż to, czyżby… Czyżby ostatnie dzieło? Podważy palcem, tym, który przed chwilą dotykał trupa, podważy pierwszą stronę, drugą. Znów dreszcz, martwe ciało.