Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spotkajmy się w muzeum - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Spotkajmy się w muzeum - ebook

W pewnym wieku życie pozbawione jest piękna i uroku – tak przynajmniej myśleli Tina i Anders. Oboje są po sześćdziesiątce, jedno straciło żonę, drugie najlepszą przyjaciółkę. Zapomnieli o pragnieniach i przestali żywić nadzieje na nowy początek.

Do czasu… Gdy z pozoru nic nieznacząca korespondencja przeradza się w pragnienie bliskości i zrozumienia. Otwierają się przed sobą – opowiadając o swojej codzienności, rodzinie, pracy, ale i pasjach, sztuce, muzyce i przyrodzie. Listy Tiny i Andersa są przenikliwe, dowcipne, szczere i pokazują, jaką radość może dać spotkanie dwóch ciekawych osobowości. Niepostrzeżenie, z nieznajomych stają się bliskim przyjaciółmi.

Ta powieść to pochwała miłości i życia, a także niespodzianek, jakie nam ono przynosi!

„Absolutnie piękna opowieść o stracie i wyborach życiowych, których dokonujemy”

– „Daily Mail”

Anne Youngson, zanim zajęła się pisarstwem, przez wiele lat pracowała na stanowiskach kierowniczych w branży samochodowej. Pomagała licznym organizacjom dobroczynnym, była m.in. przewodniczącą Writers in Prison Network, wspierającej twórczość literacką w więzieniach. Mieszka w Oxfordshire, jest zamężna, ma dwoje dzieci i dwoje wnuków.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-881-8
Rozmiar pliku: 883 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Fragment przedmowy do Ludzi z bagien Petera Vilhelma Globa (1965): profesor Glob zwraca się do grupy uczennic, które kontaktowały się z nim w sprawie najnowszych odkryć archeologicznych. Dedykował swoją książkę tym z nich, które napisały do niego jako pierwsze.

Drogie dziewczęta!

Po powrocie do domu z pustyń i oaz szejkanatów zastałem na biurku Wasze entuzjastyczne listy. Ogarnęła mnie ochota, żeby opowiedzieć Wam i wielu innym, którzy interesują się naszymi przodkami, o tych dziwnych odkryciach na terenie duńskich bagien. Zacząłem więc pisać «długi list» do Was, do mojej córki Elizabeth, która jest w waszym wieku, i do tych wszystkich, którzy pragną dowiedzieć się o tamtych pradawnych czasach więcej, niż można wyczytać w uczonych traktatach. Byłem jednak zajęty i skończenie go zajęło mi sporo czasu. Ale oto on. Tymczasem musiałyście już dorosnąć i teraz być może zrozumiecie lepiej, co chciałem powiedzieć o ludziach z bagien sprzed dwóch tysięcy lat.

Z poważaniem

P.V. Glob

13 sierpnia 1964 rokuBury St Edmunds,

22 listopada

Szanowny Panie Profesorze!

Chociaż nigdy nie mieliśmy okazji się poznać, kiedyś dedykował mi Pan książkę; mnie, trzynastu moim koleżankom i swojej córce. Od tamtego czasu minęło ponad pięćdziesiąt lat. Byłam wtedy młoda. Teraz już nie jestem. Ta sprawa – że nie jestem już młoda – ostatnio w dużym stopniu zaprząta moje myśli, dlatego piszę do Pana, żeby pomógł mi Pan znaleźć w nich jakiś sens. Albo dzięki pisaniu sama go znajdę, bo raczej nie liczę na odpowiedź z Pańskiej strony. Ponieważ z tego, co wiem, może Pan już nie żyć.

Myślę na przykład o planach, których nie udało się zrealizować. Wie Pan, o co mi chodzi – jeżeli jeszcze Pan żyje, musi Pan już być wiekowym człowiekiem i na pewno przyszło Panu do głowy, że wiele z tego, na co Pan liczył w młodości, się nie spełniło. Na przykład obiecywał Pan sobie, że będzie uprawiał jakiś sport, dziedzinę sztuki albo rzemiosło lub miał jakieś hobby. A teraz Pan stwierdza, że stracił sprawność albo energię. Znajdą się powody, dla których tak się stało, ale żaden z nich wystarczająco dobry. Żaden decydujący. Nie może Pan powiedzieć: zamierzałem zająć się malarstwem olejnym, ale nie byłem w stanie, bo okazało się, że mam uczulenie na jeden ze składników farby. Po prostu życie mijało, dzień po dniu, i jakoś nie było odpowiedniej chwili. Jeśli chodzi o mnie, obiecywałam sobie, że pojadę do Danii i zobaczę człowieka z Tollund. I nic z tego nie wyszło. Z książki, którą mi Pan dedykował, wiem, że zachowała się tylko jego głowa, brak pięknych rąk i nóg. Ale sama twarz wystarczy. Jej zdjęcie, to z okładki Pańskiej książki, powiesiłam sobie nawet na ścianie i patrzę na nie codziennie. Codziennie przypominam sobie malującą się na niej pogodę, godność, mądrość i rezygnację. Jest jak twarz mojej babci, która była mi bliska. Wciąż mieszkam we wschodniej Anglii, a czy to daleko do muzeum w Silkeborgu? Sześćset mil w linii prostej? Tyle, ile do Edynburga i z powrotem. A do Edynburga pojechałam i wróciłam.

To wszystko nieważne, choć może zastanawiać. Problem w tym, że nawet nie spróbowałam tego zrobić, choć oblicze człowieka z Tollund stale pojawia się w moich myślach. Co jest ze mną nie tak?

We wschodniej Anglii jest zimno i wietrznie, więc wydziergałam sobie kominiarkę, żeby podczas spacerów z psem było mi ciepło w szyję, uszy i głowę. Gdy w drodze do drzwi przechodzę obok lustra w przedpokoju, widzę siebie z profilu i myślę, że stałam się jak własna babcia. A ponieważ stałam się jak ona, coraz bardziej upodabniam się do człowieka z Tollund. Takie same zapadnięte policzki, taki sam haczykowaty nos. Jakbym przetrwała dwa tysiące lat i wciąż istniała. Jak Pan sądzi, czy to możliwe, żebym w wyniku jakiegoś splotu okoliczności należała do rodziny człowieka z Tollund? Nie staram się udawać nikogo wyjątkowego, rozumie Pan. Musi się od niego wywodzić wielu ludzi, całe tysiące. Widuję osoby w swoim wieku – w autobusach, na spacerach z psami albo czekające, aż ich wnuki kupią sobie lody z furgonetki – które mają takie same rysy twarzy, ten sam wyraz spokoju, człowieczeństwa i cierpienia. Choć więcej jest takich, którzy są ich pozbawieni. Których twarze niczego nie wyrażają, są ściągnięte, bezmyślne albo głupie.

Owszem, w rzeczywistości pragnę być wyjątkowa. Pragnę, żeby to, co nas połączyło w 1964 roku, było ważne i żeby wiązało się z mężczyzną złożonym w bagnie przed dwoma tysiącami lat. Nie wyrażam się zbyt jasno. Proszę nie odpisywać, jeśli uzna Pan to za stratę czasu.

Z poważaniem

T. Hopgood

Muzeum Silkeborg

Dania,

10 grudnia

Szanowna Pani Hopgood!

Piszę w związku z Pani listem do profesora Globa. Profesor Glob zmarł w 1985 roku. Gdyby żył, miałby już sto cztery lata, co nie jest niemożliwe, ale mało prawdopodobne.

Jeśli dobrze zrozumiałem, zadaje Pani w swoim liście dwa pytania:

1. Czy jest jakiś powód, dla którego nie mogłaby Pani odwiedzić muzeum;

2. Czy istnieje możliwość, że jest Pani w jakimś stopniu spokrewniona z człowiekiem z Tollund.

Odpowiadając na pierwsze, zachęcałbym Panią do podjęcia wysiłku, który nie musi być wcale taki wielki, i odwiedzenia nas. Ze Stansted albo, jeśli Pani woli, z Heathrow czy Gatwick odbywają się regularne loty do Aarhus, skąd najłatwiej dostać się do Silkeborga. Muzeum jest otwarte codziennie od dziesiątej do siedemnastej, a w zimie tylko w weekendy, od dwunastej do szesnastej. Może Pani tu zobaczyć nie tylko człowieka z Tollund, ale także kobietę z Elling. Ekspozycja ukazuje wszystkie aspekty życia ludzi w epoce żelaza, na przykład w co wierzyli, jak mieszkali, pracowali i wydobywali metal, od którego ten okres bierze swoją nazwę. Muszę także skorygować to, co napisała Pani w swoim liście. Chociaż zachowała się tylko głowa człowieka z Tollund, udało się zrekonstruować resztę jego ciała, więc gdyby Pani do nas przyjechała, zobaczyłaby Pani również jego postać, w takim stanie, w jakim wydobyto ją z bagna, łącznie z rękami i stopami.

A odpowiadając na Pani drugie pytanie, Centrum GeoGenetics przy naszym Muzeum Historii Naturalnej właśnie próbuje uzyskać próbkę DNA z tkanek człowieka z Tollund. Gdyby to się powiodło, moglibyśmy ustalić jego związki genetyczne z obecną populacją Danii. Jak może Pani przeczytać w książce profesora Globa, linie papilarne na palcu wskazującym człowieka z Tollund wykazują obecność pętli, charakterystycznej dla sześćdziesięciu ośmiu procent Duńczyków, co daje nam pewność, że badania potwierdzą takie pokrewieństwo. U mieszkańców Anglii także mogą występować jego geny, a to za sprawą wikingów, którzy wprawdzie przybyli do Danii później, ale krzyżowali się z występującą tu populacją. Według mnie więc to całkiem możliwe, że jest Pani krewną, choć pewnie bardzo daleką, człowieka z Tollund.

Mam nadzieję, że te informacje okażą się pomocne. Chętnie się z Panią spotkam, gdy nas Pani odwiedzi.

Z wyrazami szacunku

Kurator

Bury St Edmunds,

6 stycznia

Szanowny Panie Kuratorze!

To uprzejme z Pana strony, że odpisał Pan na mój list do profesora Globa i próbował opowiedzieć na moje pytania, tak jak je Pan zrozumiał. Ale to tak naprawdę nie były pytania. A powody, dla których jeszcze do Was nie przyjechałam, nie mają nic wspólnego z trudami podróży. Skończyłam już sześćdziesiąt lat, ale jestem w całkiem dobrej formie. Mogłabym wybrać się w drogę choćby jutro. Niewiele było w moim życiu okresów, kiedy bym nie mogła. Nie licząc porodu i złamanej nogi, zawsze byłam na tyle sprawna fizycznie, żeby wejść do samolotu albo na prom do Danii.

Muszę więc zastanowić się nad prawdziwymi powodami, zwłaszcza że Pańska odpowiedź na niezadane pytania wzbudziła we mnie pragnienie, aby być wobec siebie samej szczera. Proszę mieć świadomość, że piszę do Pana, aby dojść ze sobą do ładu. Niech się Pan nie przejmuje tym, co tu wygaduję. Nie oczekuję od Pana odpowiedzi.

Moja najlepsza przyjaciółka ze szkoły nazywała się Bella. To nie było jej prawdziwe imię i nie ma go w dedykacji profesora Globa; tak się na nią mówiło, bo umiała wymawiać włoskie słowa. Brakowało jej zdolności do nauki języków, tak żeby się w nich porozumiewać, ale dobrze udawała, że je zna. Jej ulubionym słowem było bellissima. Wymawiając je, potrafiła, zależnie od kontekstu, nadać każdej jego sylabie większy sens, niż ma ona w rzeczywistości. W gruncie rzeczy wszystko w jej ustach nabierało głębszego znaczenia, większej intensywności niż w ustach innych.

Przyjaźniłyśmy się przez całe życie, od chwili poznania, czyli od pierwszego dnia szkoły. Była barwniejsza niż ja; śmiała, żyjąca chwilą. Dodawała mi energii i pewności siebie, uwielbiałam ją za to. Ona natomiast lubiła we mnie stałość. Zawsze byłam przy niej, zawsze gotowa wziąć ją za rękę. Przyjaźniłyśmy się przez całe życie. Całe jej życie, bo ja wciąż żyję, jak Pan wie, a ona już nie. I przez całe nasze życie rozmawiałyśmy o tym, jak to będzie, kiedy pojedziemy zobaczyć człowieka z Tollund. Bo rozumie Pan, od zawsze miałyśmy taki zamiar, ale odkładałyśmy to na później. Nie chciałyśmy jechać, dopóki nie nacieszymy się perspektywą tej przyjemności. Może także trochę się obawiałyśmy, że nie spełni ona naszych oczekiwań. Liczyłyśmy, że będzie to w jakimś sensie duże przeżycie – choć nie wiedziałyśmy w jakim – i istniało ryzyko, że się zawiedziemy. Nasze szkolne koleżanki pojechały, bez szczególnych przygotowań, gdy tylko Ludzie z bagien ukazali się po angielsku, jeśli nawet nie wcześniej. Wróciły z jeszcze większym poczuciem, że to do nich należy człowiek z Tollund, profesor Glob i wszystko inne, co duńskie. Bella i ja uważałyśmy, że są powierzchowne i że ich przeżycia były trywialne wobec tego, co same miałyśmy przeżyć. Któregoś dnia.

Potem obie popełniłyśmy ten błąd, że za młodo, za wcześnie wyszłyśmy za mąż, ja poślubiłam ojca dziecka, którego się spodziewałam, i ugrzęzłam w życiu, niemal dosłownie, jako żona farmera. Miałam mnóstwo okazji, żeby myśleć o tych wiekach, które człowiek z Tollund spędził w torfie, gdy śledziłam wzrokiem różnokolorowe warstwy szlamu w nasypie i rozważałam, którą z nich wybrałabym jako materac i kołdrę na długi, długi sen. Zostałam bowiem żywcem zakopana. Bella popełniła inne głupstwo. Poślubiła Włocha. Czasami myślę, że gdybyśmy jej tak nie przezwali, nie wyszłaby za niego. Był sprytnym manipulatorem. Za każdym razem, gdy miałam z nim do czynienia, odnosiłam wrażenie, jakbym jednocześnie jadła ciastka z kremem i jeździła na łyżwach. Przytłaczał Bellę. Wysysał z niej siły, a kiedy stała się już chuda jak patyk i całkiem pusta, wrócił do Włoch z ich dzieckiem, jej dzieckiem. Przecież nie jest niemożliwe, żeby kobieta odzyskała córkę, którą wywieziono nie dalej niż do Mediolanu, prawda? Ale okazało się, że tak. Zaangażowało się w to tyle osób, a każda ciągnęła w swoją stronę, z determinacją, żeby wygrać, tym czy innym sposobem. Wszystkie instytucje – Kościół katolicki, sądy, opieka społeczna – były pewne, że to ich opinia jest słuszna. Ja sama nigdy niczego nie byłam pewna. Po dziesięciu latach stronnictwo włoskie wygrało ostatnią batalię i Bella przeniosła się tam, żeby być blisko córki.

W ciągu tej dekady, w najczarniejszych chwilach, jedna z nas proponowała, żebyśmy pojechały do Danii, a druga się sprzeciwiała. Ja mówiłam: „Jeśli zobaczymy twarz człowieka z Tollund, może udzieli nam się jego spokój”. Ona odpowiadała: „Cała sztuczka z człowiekiem z Tollund polega na dalszej perspektywie. Nie stać mnie teraz na dalszą perspektywę”. Albo ona mówiła: „Nie wytrzymam tego dłużej. Jedźmy do Danii. Poczujemy się jak wtedy, gdy byłyśmy młode, pełne nadziei”. A wtedy ja protestowałam: „Nie jesteśmy już młode, no nie, i musimy się z tym uporać, zanim pozwolimy sobie na myśli o lepszych czasach”.

Kiedy było już po wszystkim, utknęłam w domu, z bydłem, ze zbożem i z własnymi dziećmi. Widywałyśmy się, oczywiście, jeździłyśmy do siebie, ale pod wpływem trosk dnia codziennego po osiągnięciu dojrzałości stałyśmy się zwyczajne. Myślałyśmy i rozmawiałyśmy o tym wszystkim, co wydaje się ważne, gdy za sobą i przed sobą ma się mniej więcej tyle samo czasu. O pieniądzach, zdrowiu, partnerach, dzieciach. Wówczas rzadko wspominałyśmy o człowieku z Tollund, chociaż obie chyba sądziłyśmy, że jeszcze się do niego wybierzemy i będziemy wiedziały, kiedy przyjdzie odpowiednia pora.

Po powrocie z Włoch Bella zachorowała. Raz po raz wracała do szpitala, przechodziła taką czy inną terapię i wciąż, wciąż mówiła, co zrobimy, kiedy wyzdrowieje. Tym razem snułyśmy plany. Zastanawiałyśmy się nad wyborem środka transportu, kalkulowałyśmy koszty, układałyśmy harmonogram podróży. Miałyśmy wrażenie, jakbyśmy zatoczyły pełny krąg – że podobnie jak spotkałyśmy się z człowiekiem z Tollund na początku, tak spotkamy się z nim pod koniec życia. Wyciągniemy rękę do kogoś, kto przetrwał z przeszłości, z nadzieją, że staniemy się częścią łańcucha, który jakimś sposobem pozwoli nam dotrwać do przyszłości.

Zmarła, zanim zdążyłyśmy do Pana przyjechać. Nie wiem, czy zdołam odbyć tę podróż bez niej. Nie tak miało być.

Z szacunkiem

Tina Hopgood

Silkeborg,

20 stycznia

Droga Pani Hopgood!

Dziękuję za list. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nie takich odpowiedzi Pani oczekiwała. Moją specjalnością są jednak fakty. Zbieram i kataloguję fakty oraz przedmioty, które stanowią źródło informacji o życiu i czasach człowieka z epoki żelaza. Największą przyjemność w pracy, którą wykonuję, sprawia mi spekulowanie na temat faktów, których nie znamy, bo czas zatarł wszystkie ich ślady. Choć właściwie nie należy to do moich obowiązków.

Na pewno wybaczy mi Pani, jeśli wypunktuję te fragmenty Pani listu, które nie zgadzają się ze znanymi nam faktami. Po pierwsze, pisze Pani o wyborze warstwy gleby w Suffolk (użyła Pani uderzającej metafory, która nigdy nie przyszłaby mi na myśl) jako miejsca spoczynku analogicznego do grobu człowieka z Tollund. Sprawdziłem strukturę gleby w zamieszkanej przez Panią wschodniej Anglii i dowiedziałem się, że składa się ona głównie z glinki kredowej pozostałej z ostatniego zlodowacenia, z lżejszymi pokładami piasku typowymi dla dolin rzek. Chociaż w tamtych okolicach występują bagna torfowe, wątpię, żeby znajdowały się gdzieś niedaleko Pani domu. Człowieka z Tollund znaleziono między dwiema warstwami torfu i nie sądzę, żeby na farmie Pani męża dało się zlokalizować podobne miejsce ostatecznego spoczynku.

W zamieszkanym przez Panią rejonie Anglii odkryto, oczywiście, osady ludzkie powstałe w epoce żelaza. Może Pani odwiedzić Warham Camp, dobrze zachowane obiekty ziemne czy Grimes Graves.

Nie chciałbym Pani martwić, bo rozumiem, że śmierć przyjaciółki jest dla Pani ciężkim przeżyciem, ale muszę także skorygować założenie, że człowiek z Tollund wybrał miejsce, gdzie spocznie jego ciało i w końcu zostanie odnalezione. W tamtych czasach, we wczesnej epoce żelaza, czyli w latach 600–300 przed naszą erą, panował zwyczaj palenia zwłok. Towarzyszyły temu pewne ceremonie; możemy przyjąć, że oddawano zmarłemu cześć i dbano o to, żeby bezpiecznie dotarł w zaświaty. Po spaleniu ciała z popiołu wybierano kości i składano je w urnach albo owinięte w materiał grzebano w ziemi, często razem z niewielkim kawałkiem metalu – broszą albo jakąś ozdobą – i właśnie te szczątki, w kopcach grzebalnych, pozwalają nam ustalić, jak obchodzono się ze zmarłymi.

Człowiek z Tollund nie zmarł śmiercią naturalną i jak wiemy, nie został skremowany. Pogrzebano go w miejscu oddalonym od osad mieszkalnych, na terenie, gdzie wydobywano paliwa kopalne, uważane przez ludzi, wśród których żył, za bardzo cenne. Panujące wtedy średnie temperatury były o dwa-trzy stopnie niższe od obecnych, a w Danii, nawet teraz, zdarza się zimą wiele takich nocy, kiedy spadają do minus dziesięciu. Paliwo było także niezbędne do gotowania ziaren zbóż, czyli przyrządzania owsianki; to, że wówczas ją jadano, wiemy na podstawie zawartości żołądków ludzi pochowanych w bagnach i innych dowodów. Ówcześni ludzie bali się bagien. To były dla nich tajemnicze miejsca: ani ląd, ani woda, ale coś pośredniego, i człowiek z Tollund nie wybrałby ich na miejsce wiecznego spoczynku. To wszystko na pewno brzmi strasznie sucho i zimno, i żałuję, że nie umiem bardziej elegancko przejść do tego, co zamierzam powiedzieć. Człowiek z Tollund, jak sądzimy, stanowił ofiarę, która miała przebłagać bóstwo dostarczające wspomnianych zasobów, czyli paliwa.

Co się zaś tyczy Pani tak długo odwlekanej wizyty – wspomniała Pani o mężu i dzieciach. Jeżeli nie chce Pani przyjechać sama, czy nie mógłby Pani towarzyszyć ktoś z rodziny? Ja też mam dzieci – żona, niestety, nie jest już z nami – i zwykle wspierają mnie, gdy ich potrzebuję. „Podtrzymują mnie na duchu”, tak się chyba mówi po angielsku. Byłoby mi bardzo przyjemnie oprowadzić Panią po muzeum, jeśli udałoby się Pani przyjechać.

Z wyrazami sympatii

Anders Larsen, kurator

Bury St Edmunds,

9 lutego

Drogi Panie Larsen!

Jakie to miłe z Pańskiej strony, że wciąż Pan do mnie pisze. To jeden z plusów starzenia się – że ludzie starają się być dla człowieka sympatyczni: na przykład podają mi coś, co upuściłam, albo cierpliwie stoją za mną w kolejce, kiedy nie mogę zdjąć rękawiczek, żeby otworzyć portmonetkę i zapłacić za zakupy. Pan jednak mnie nie widzi; jest pan uprzejmy dla nieznanej korespondentki. Więc tym bardziej Panu dziękuję. Podał mi Pan też kilka pożytecznych informacji. Wstyd mi, że mieszkam w tych stronach przez całe życie i nie znałam ich za dobrze; wiem tylko, że są ponure, smutne, można w nich uprawiać maliny, nie można natomiast rododendronów, a to taka powierzchowna wiedza. Nigdy nie zwiedzałam żadnych obiektów z epoki żelaza, zamierzam jednak nadrobić zaległości. Naprawdę. Zaznaczyłam sobie w kalendarzu, kiedy nie będę potrzebna na farmie, i wtedy się tam wybiorę, choćby nie wiem co.

Wiedząc tyle o ludziach, którzy żyli dawno przed nami w tak niewyobrażalnie innych warunkach i zostawili po sobie tak niewiele, choć to niewiele ma tak dużą wagę – wiedząc to wszystko, czy nie dostrzega Pan, jak mało Pan znaczy? Szkoda, że w języku angielskim nie występuje odpowiednia forma bezosobowa, bo to, co napisałam w ostatnim zdaniu, sugeruje, że jest Pan kimś nieważnym. Chcę spytać, czy Pan, Anders Larsen, kurator muzeum w Silkeborgu, wiedząc to, co Pan wie, nie czuje, jakie to życie jest marne?

Wspomniał Pan, że byłam przybita po śmierci Belli. To prawda, byłam. Wciąż bardzo mi jej brakuje i boleję, że nie żyje, ale wie Pan, odeszła tak całkowicie – poddano ją kremacji, podobnie jak (z tego, czego się od Pana dowiaduję) czyniono ze współczesnymi człowieka z Tollund – a jej prochy rozrzucono; nie pozostał po niej żaden ślad. W przeciwieństwie do niej ludzie z bagien jakby dopiero co zmarli, może w ogóle jeszcze żyją, spoczywając na widoku i świadcząc, że byli, istnieli, żyli.

Bredzę bez sensu, więc najlepiej będzie, jeśli skończę to pisanie.

Wszystkiego dobrego

Tina Hopgood

Silkeborg,

21 lutego

Droga Pani Hopgood!

Niech pani pisze dalej. Pani listy dają do myślenia i to mi się podoba, więc proszę kontynuować. Zacząłem się zastanawiać zwłaszcza nad tym, co przechodzi do historii, takiej historii, jaką się zajmuję. Co trwa? Co decyduje o trwaniu czegoś?

Najpierw przyszła mi na myśl przemoc. Człowiek z Tollund i inni ludzie z bagien zginęli gwałtowną śmiercią. Gdyby nie stało się to w wyniku przemocy, ich ciała zostałyby spalone, jak wszystkich innych osób żyjących w tamtych czasach. I kiedy patrzę na przedmioty, które ocalały z owego okresu, widzę, że wiele z nich służyło do zabijania. Może dlatego czujemy się (bo jak słusznie się Pani domyśla, nie jest mi obce takie poczucie) mało znaczący. Bo nie żyjemy, kierując się przemocą, i raczej na skutek przemocy nie umrzemy. To chyba dobrze. Wolę czuć się mało znaczący w zamian za spokojne życie.

Potem pomyślałem o pięknie. Niektóre zachowane przedmioty są całkiem zwyczajne, codzienne i przetrwały za sprawą przypadku. Ale większość z nich zwraca uwagę swoją urodą. Wkładano je do grobów, bo były najlepsze. Albo, jako przedmioty o znaczeniu religijnym, zostały w hołdzie dla bogów wykonane z największym staraniem i troską o estetykę – i dlatego dotrwały do naszych czasów.

Istnienie pięknego przedmiotu niesie za sobą wykraczające poza jego wygląd fizyczny znaczenie dla osób patrzących na niego i posługujących się nim po śmierci tych, którzy go wykonali i używali dawniej. Doszedłem do tego wniosku nie tylko na podstawie własnych odczuć, gdy patrzę na celtycki naszyjnik czy symbol płodności, i reakcji, które dostrzegłem u zwiedzających muzeum. Kiedy zmarła moja żona, została mi po niej bransoletka, którą kupiliśmy podczas podróży poślubnej w Wenecji: proste srebrne kółko z delikatnym wzorem wygrawerowanym na powierzchni; coś, czego się dotyka, co trzyma się w dłoni i ogląda ze względu na urodę. Spoglądam na ten przedmiot po śmierci żony, bo nie mogę jej odwiedzić, i wtedy czuję się bliżej niej. Nie ma grobu, nie ma urny, nie ma takiego miejsca, w którym rozrzucone zostałyby jej prochy. Więc ta bransoletka stanowi dla mnie łącznik między nami, choć rozstaliśmy się już na zawsze. Wspominam o tym na poparcie swojej teorii o pięknie. Jako amulet, który zbliża ją do mnie, mogłem wybrać jej szczotkę do włosów, rękawiczkę albo kółko na klucze, cokolwiek innego, czego dotykała tysiące razy w życiu. Ale bransoletka jest piękna, a tamte rzeczy nie.

Proszę mi wybaczyć to nawiązanie do spraw osobistych w naszej korespondencji.

Pozdrowienia

Anders Larsen

Bury St Edmunds,

6 marca

Drogi Panie Larsen!

Ależ nie ma czego wybaczać, ja też wspominałam o sprawach osobistych… Poza tym cieszy mnie, że będę mogła dalej do Pana pisać, licząc na odpowiedź; ale nie obrażę się też, jeśli się jej nie doczekam.

Nie zgadzam się z Pańską opinią na temat przemocy. Przemoc towarzyszy mi na co dzień i to jest okropne. Oczywiście, czynności związane z okaleczaniem i zabijaniem, które stanowią część mojego życia, dotyczą zwierząt, nie ludzi. Ale przemoc to przemoc.

Kiedy wyszłam za mąż, w naszej okolicy świnie zabijało się na farmach. Rzeźnikiem był mąż właścicielki miejscowego pubu. Przypominał pająka: krótki, okrągły korpus, długie, chude ramiona i nogi. Od wieloletniego kursowania z beczkami do piwnicy i z powrotem i od oprawiania ubitych zwierząt był jakby przykurczony. Stracił zęby, a do tego śmierdział krwią, pomyjami i potem. Jeśli ktoś żył z przemocy, to on. Ale zmarł i jeśli wspomni się o nim w wiejskim sklepie, ludzie przypominają sobie, o kogo chodzi, dopiero po chwili – albo w ogóle.

Świnie przeznaczone na rzeź wprowadzano do zagrody przed szopą na podwórku. Nie sądzę, żeby miał Pan zbyt wiele do czynienia z żywą świnią; to inteligentne zwierzęta, ale fizycznie mało sprawne. Śmiesznie łatwo nimi sterować – wystarczy przyłożyć im do łba deskę, żeby skierować je tam, gdzie się chce. Mają ograniczoną zdolność widzenia w jakimkolwiek kierunku, jeśli nie patrzą przed siebie, i świat przestaje dla nich istnieć, kiedy go nie widzą. Mamy w języku angielskim powiedzenie: „jak jagnię prowadzone na rzeź”, które oznacza, że ktoś niewinny zmierza ku katastrofie. Zawsze myślałam, że w tym sformułowaniu powinna występować świnia, bo jagnięta nie tak łatwo zaprowadzić na ubój.

Zaczęło mnie nurtować, czy taka właśnie śmierć spotkała człowieka z Tollund. Patrzę na jego twarz (na zdjęciach, oczywiście) i wyobrażam sobie, że musiał dać się jak świnia zawlec na sznurze do bagna, myśląc tylko o tym, żeby iść w prostej linii. Jak Pan sądzi, czy tam, na bagnach, był kat? Człowiek, którego wybrano albo który sam się zgłosił, żeby złożyć w ofierze innego, którego wybrano albo który sam się zgłosił na ofiarę dla bogów? Pamiętam, pamiętam, zajmuje się Pan faktami wywiedzionymi z przedmiotów i innych materialnych dowodów. Nie było tam Pana, a nikt, kto był, nie pozostawił świadectwa, więc skąd mamy wiedzieć?

Powiedziałabym, że to nie przemoc jest kluczem, ale ofiara. Proszę spojrzeć na wszystkich świętych. Poświęcili się dla wiary i wiele stuleci później są częścią życia: występują w religijnych kalendarzach, pojawiają się w malarstwie i rzeźbie w każdej galerii sztuki, na pocztówkach, zostają upamiętnieni w nazwach kościołów, ulic, placów, budynków. Rzecz jasna, ofiara musi być znacząca w kontekście czasów, w których się żyje – jak tych świętych i człowieka z Tollund. Ci ludzie musieli się poświęcić czemuś większemu niż oni sami.

Ja także poświęciłam swoje życie, ale chyba na darmo, najpierw w imię norm moralnych moich rodziców i ich pokolenia, które nie pozwalały mi usunąć ciąży ani urodzić dziecka jako panna. Później poświęciłam je dla dobra farmy. Mój mąż – nazywa się Edward – jest zadowolony, dopóki ma ziemię, uprawy, hodowlę i prace do wykonania w każdym miesiącu. Ja nie, ale pory roku zmieniają się w kółko i jest tyle roboty, że nie da się od niej uciec. Ofiara została złożona dawno temu, byłam wtedy jeszcze młoda, i tyle lat zajęło mi uświadomienie sobie własnego wyrzeczenia, że nie potrafię już powiedzieć, co konkretnie poświęciłam; co dałoby mi taką satysfakcję, jaką codziennie odczuwa Edward. Może byłaby to podróż do Danii – i ona by wystarczyła. Ale pustka w moim życiu jest zbyt wielka, żeby dało się ją zapełnić jednym skromnym aktem.

Nie chcę, aby odniósł Pan wrażenie, że użalam się nad sobą. Przeżyłam chwile radości; było nam dobrze razem, Edwardowi i mnie, i starzejemy się w harmonii. Mam dzieci i wnuki, które dają mi szczęście. Jednak chciałabym wiedzieć, co takiego straciłam, dokonując takich, a nie innych wyborów w swoim życiu.

Właśnie podniosłam wzrok znad kartki i zobaczyłam przez okno, że moja wnuczka, najmłodsza, niespełna trzyletnia dziewczynka, przebiegła przez podwórko i zatrzymała się, żeby wcisnąć rękawiczkę w kratkę odpływową. Jest w wieku, w którym równie łatwo przykucnąć, jak usiąść na krześle (minęło za dużo czasu, żebym mogła pamiętać, jak to jest), i prawie przepchnęła rękawiczkę na drugą stronę, ale zjawił się mój syn i temu zapobiegł. Teraz wyciera jej ręce o swój kombinezon i zabiera ją ze sobą. Mała piszczy jak świnka. To mnie rozbawiło i przez chwilę poczułam się szczęśliwa.

Ale proszę mi napisać o swojej żonie. Chciałabym wiedzieć, dlaczego nie ma grobu, urny ani miejsca, w którym byłyby rozsypane jej prochy.

Serdeczne pozdrowienia

Tina Hopgood

Silkeborg,

21 marca

Droga Pani Hopgood!

Niełatwo mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie mogę odwiedzić żony w miejscu jej spoczynku, i zachowam to na później, może na inny list, jeśli dalej będzie Pani do mnie pisać, na co liczę, a może na nasze spotkanie, twarzą w twarz, gdy odwiedzi Pani muzeum w Silkeborgu. Jeśli tylko chcę, mogę patrzeć na człowieka z Tollund codziennie i zawsze porusza mnie wyraz spokoju na jego twarzy. Powinna Pani do nas przyjechać.

Pani ostatni list uświadomił mi, jak bardzo różni się nasze życie. To wymaga pewnego wyjaśnienia, bo, oczywiście, nasze doświadczenia wydają się podobne: oboje urodziliśmy się w powojennym świecie i nie zetknęliśmy się z poważnym konfliktem zbrojnym; Pani wyszła za mąż, ja się ożeniłem i oboje mamy dzieci; nie zaznaliśmy problemów materialnych. Jednak ja poświęciłem swoje życie przeszłości, małym, niezmiennym przedmiotom wykonanym przez człowieka. Kiedy budzę się w nocy i zastanawiam, czy mimo wszystko nie dokonałem złego wyboru i nie powinienem jakoś inaczej wykorzystać czasu i zdolności, jakie otrzymałem, często przeraża mnie, jak wielkie rzeczy, sprawy wykraczające poza nasze rozumienie, reprezentują te małe przedmioty, które badam.

Pani natomiast żyje w wolnej przestrzeni, w świecie natury, gdzie wszystko się zmienia. Mam na myśli pory roku, glebę, prace rolnicze, jak sianie, uprawa i zbiory, krycie zwierząt i jego skutki. Ciekaw jestem, czy kiedy budzi się Pani w nocy, też przeraża Panią waga tego, czym zajmuje się Pani na co dzień? Czy to dla Pani takie zwyczajne, że nie czuje Pani niepokoju?

Obudziła się Pani kiedykolwiek z trwogą? Przypuszczam, że każdemu to się co jakiś czas zdarza. Mojej żonie, kiedy żyła, zdarzało się często, więc wstawałem, żeby ją uspokoić. Nigdy nie była nudna, moja żona, nigdy zwyczajna. Rozmawialiśmy o naszych lękach i marzeniach, dzięki niej czułem, że mam kontakt z czymś, co w innym razie byłoby poza moim zasięgiem. A teraz odeszła i nie mam z kim rozmawiać o takich sprawach.

Na koniec jak zwykle przeprosiny. Nie po to zaczynała Pani tę korespondencję, żeby czytać moje opinie na temat zbyt wielkich idei, abym potrafił się o nich wypowiadać, nawet gdyby mój angielski był taki barwny jak Pani.

Serdeczności

Anders Larsen

Bury St Edmunds,

2 kwietnia

Drogi Panie Larsen!

Myli się Pan, zaczęłam tę korespondencję, bo nękają mnie te same myśli, które wyraził Pan tak zwięźle – i doskonałą angielszczyzną. Jednak z wypowiedzią na ten temat wstrzymam się do następnego listu, podobnie jak Pan wstrzymuje się z historią Pańskiej żony, bo najpierw chcę napisać Panu o czymś innym. Wybrałam się na wycieczkę. Zapowiedziałam, że odwiedzę osadę z epoki żelaza we wschodniej Anglii, i zrobiłam to. Tego dnia, który zakreśliłam w kalendarzu. To może brzmieć jak mała przechwałka. Wybrałam dzień i tego dnia pojechałam. Ale to dla mnie większe osiągnięcie, niż może się zdawać. Mam wrażenie, że życie innych przypomina komplet tkwiących w sobie szkatułek: jedna gładko mieści się w drugiej (jak to wasze duńskie lego, uświadamiam sobie, pisząc to, ale ja mam na myśli coś bardziej wyrafinowanego, mniej technicznego i kolorowego); ludzie są w stanie sprawnie przechodzić z jednej do drugiej, z całkowitą pewnością, że właśnie pora opuścić jedną i przenieść się do drugiej. Moje życie wygląda raczej jak stos drewna. Pozbawione ładu i składu.

Tak czy owak, pojechałam do Warham Camp, żeby zwiedzić osadę z epoki żelaza na wzgórzu. To około pięćdziesięciu mil od miejsca, gdzie mieszkam, i wybrałam się tam autem, sama. Myślałam o tym, żeby wsiąść do autobusu, bo wolę, żeby podróż przypominała podróż, a nie wyprawę do sklepów, ale wtedy nie mogłabym załatwić wywozu z domu chybotliwego stosu desek, a musiałam wreszcie się tym zająć. Zanimbym przygotowała śniadanie, nakarmiła kury, pozbierała jajka i ugotowała lunch, byłoby już za późno. Dlatego wybrałam się samochodem. Zamierzałam podzielić się z Panem swoimi wrażeniami z Warham Camp, które tłuką mi się po głowie, domagając się uporządkowania. Ale powstrzymam się od tego, żeby mógł Pan zobaczyć wszystko tak, jak ja zobaczyłam, gdy już tam dotarłam.

Był piękny dzień: trochę wiatru i mrozu, przydających powietrzu ostrości, błękitne niebo i światło słoneczne, tak że wszystko lśniło. Słońce podczas jazdy świeciło mi w oczy i musiałam manipulować osłoną, aby mnie nie raziło. Nie należę do kobiet (jak chyba już się Pan zorientował), które noszą przy sobie okulary przeciwsłoneczne. Nie mam także GPS-u, ale zapamiętałam nazwy miasteczek po drodze do Warham – Thetford, Swaffham, Little Walsingham – i sprawnie dotarłam na miejsce.

Zaparkowałam we wsi. Nie było tam żadnych znaków drogowych, ale z domu niedaleko miejsca, gdzie stanęłam, wyszła kobieta – już myślałam, że chce mnie ochrzanić za to, że zostawiłam samochód nie tam, gdzie trzeba. Edward i Tam, mój mąż i najstarszy syn, mają oko na wszystkich, którzy mogliby zająć choćby cal z naszych czterystu akrów, jakby mieli do tego prawo. Ścieżki, które je przecinają, są dla nich nieustającym afrontem, obaj znają przepisy regulujące, co można na takiej ścieżce robić, a czego nie, po najmniejszą klauzulę. Uznałam więc, że ta kobieta wyszła, aby mi powiedzieć, że ma prawo cieszyć się widokiem z ogrodu bez mojego samochodu na pierwszym planie.

– Mogę zostawić tu wóz? – zapytałam więc.

– Jasne – odpowiedziała. – Nie ma zakazu. – I zabrała się do przycinania swoich róż, bo najwyraźniej po to właśnie wyszła z domu. Spytałam ją jeszcze o drogę do Warham Camp. Zbliżyła się i wskazała sekatorem kierunek. Dodała, że jeśli interesują mnie prahistoryczne obiekty ziemne, powinnam też pojechać do Fiddler’s Hill Barrow.

– Ani tu, ani tam nie ma nic poza kopcami ziemi, które porosła trawa – wyjaśniła. – Ale oba miejsca są ładne, a dziś świetny dzień na spacer.

Ruszyłam w drogę. Wszystko, czego potrzebowałam, mieściło się w małym plecaku, którego jedno z moich dzieci używało kiedyś jako tornistra do szkoły, i wydawało mi się, że mając go na plecach, jestem bardziej wyprostowana niż zwykle, więc wyprostowałam się jeszcze mocniej, podniosłam głowę wyżej i dzięki temu patrzyłam na wszystko dookoła, jakbym później miała zdać egzamin z tego, co zobaczyłam. I zresztą zdaję, w pewnym sensie. Proszę, niech Pan potraktuje ten list jak test egzaminacyjny. Niech Pan zaznacza błędy na czerwono i wystawi mi ocenę w skali od jednego do dziesięciu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: