- promocja
Sprzedawca - ebook
Sprzedawca - ebook
Prestiżowa praca, wystawne życie, przygodny seks, narkotyki, pieniądze, władza. To warszawska codzienność Kacpra Bergera – błyskotliwego i chorobliwie ambitnego młodego milionera, konsekwentnie wykuwającego swoją drogę w biznesie. Jednak Berger to nie tylko pędzący przez życie człowiek sukcesu. To także hedonistyczny psychopata, który czerpie przyjemność z dręczenia i wykorzystywania kobiet.
Urodzony sprzedawca i cyniczny manipulant, dla którego liczy się tylko jedno – zwyciężanie. Bez względu na koszty, bez względu na to, ile osób trzeba zgnieść po drodze.
W perfekcyjnie zaprojektowanym życiu Bergera zaczynają się pojawiać rysy, kiedy na trop jego zbrodni trafia dwoje policjantów z Komendy Stołecznej Policji – doświadczona komisarz Maria Falk i starszy aspirant Oleg Gusiew.
Ta książka nie jest typowym kryminałem. To wykorzystująca kryminalną oś fabularną opowieść o wynaturzonej stronie dużego polskiego biznesu. Momentami prześmiewcza i zabawna, momentami przerażająca. Pokazująca przykre konsekwencje przerośniętego ego, nieracjonalnych ambicji, braku etyki w biznesie i życiu. A także szkodliwej wiary w to, że pieniądze, kontakty i pozycja zawodowa gwarantują górnym kilku procentom społeczeństwa większe prawa niż przeciętnej większości.
Krzysztof Domaradzki czerpie garściami ze swojego doświadczenia z pracy w „Forbesie”, największym magazynie ekonomicznym w Polsce, oraz setek rozmów przeprowadzonych z topowymi przedsiębiorcami. Sprzedawca demaskuje warszawskie elity i pokazuje, co tak naprawdę dzieje się w najdroższych apartamentach stolicy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-681-6 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowieść, która rozgrywa się na stronach tej książki, jest całkowicie zmyślona. Kacper Berger nie istnieje. To wytwór mojej wyobraźni. Zlepek kilku, kilkunastu, a pewnie nawet kilkudziesięciu osób, które miałem okazję poznać albo o których słyszałem. Tak to z bohaterami literackimi bywa – niezależnie od tego, jak bardzo byśmy chcieli ulepić ich zupełnie od zera, zawsze są odzwierciedleniem jakiegoś fragmentu rzeczywistości.
Ale otoczenie Bergera w dużej mierze tworzą prawdziwi ludzie – tyle że wystrojeni w szaty fikcyjnych postaci. To literackie odbicia przedsiębiorców i menedżerów, których miałem okazję poznać jako dziennikarz „Forbesa”. Bohaterów listy najbogatszych, motorów napędowych naszej gospodarki, gwiazd biznesu. A przy tym bardzo zagadkowych ludzi, którzy często żyją w oderwaniu od rzeczywistości. Aroganckich. Chorobliwie ambitnych. Bezwzględnych.
Tego typu ludzi trafnie scharakteryzował ekspert od zarządzania i technologii z New York University Stern School of Business, profesor J.P. Eggers, z którym korespondowałem w 2016 roku. Stwierdził, że niejednemu spośród największych przedsiębiorców bez chwili wahania gotów byłbyś powierzyć prowadzenie biznesu, w który zainwestowałeś, ale niekoniecznie chciałbyś spędzać z nim czas.
W tej powieści w zakamuflowany sposób pojawia się około czterdziestu polskich liderów biznesu. W grubą warstwę fikcji wplotłem historie, których byłem świadkiem, i anegdoty, jakie usłyszałem. Część z nich wydaje się niewiarygodna. Inne są praktycznie nie do potwierdzenia, ale pochodzą z wystarczająco rzetelnych źródeł, aby nadać im literackie życie. Czasem historiami jakiejś osoby obdzielałem kilka postaci, wyłącznie ze względów fabularnych – nikt by nie uwierzył, że tyle osobliwości może być skumulowanych w jednym człowieku.
Oczywiście to tylko pewien wycinek świata polskich przedsiębiorców. Jako dziennikarz ekonomiczny regularnie spotykam biznesmenów, którzy przeczą panującym stereotypom. Empatycznych. Skromnych. Pokornych. Troszczących się nie tylko o zyski, ale również o dobrostan pracowników, środowisko czy lokalną społeczność. Wykuwających PKB w sposób powszechnie akceptowalny.
Ale w każdym środowisku trafiają się czarne owce. Czasem jest ich tylko kilka. A czasem wystarczająco dużo, aby wytworzyć odrębną subkulturę w obrębie grupy.
Nie było moim zamiarem wyszydzić reprezentantów dużego polskiego biznesu – kimże ja jestem, żeby z nich drwić! Napisałem tę książkę z kilku powodów. Po pierwsze, żeby wykorzystać literacko historie, na które się natknąłem, pracując w największym magazynie biznesowym w kraju. Po drugie, chciałem spróbować wyjaśnić, co tak naprawdę kryje się pod uśmiechami, jakie przywdziewają niektórzy czołowi menedżerowie i właściciele wielkich fortun. A po trzecie, dla równowagi. Na co dzień piszę o sukcesach polskich przedsiębiorców – spektakularnych inwestycjach, nowych biznesach, ekspansji zagranicznej. W tej książce mogłem pokazać drugą stronę medalu. Tę, z którą żaden z Was, drodzy Czytelnicy, prawdopodobnie nigdy nie będzie miał styczności.
Na Wasze szczęście.
Udanej lektury.PROLOG
Słyszeliście kiedyś o Jimie Jonesie?
Zadałem pytanie i rozejrzałem się po sali. Napotkałem kilkanaście par wpatrzonych we mnie oczu. Mniej lub bardziej zaspanych. Mniej lub bardziej zainteresowanych tym, co mam do powiedzenia. Należących do menedżerów średniego szczebla. Najgorszego audytorium z możliwych. Tworzonego głównie przez żałośnie starzejących się pajaców w źle skrojonych garniturach, upośledzonych wiarą w to, że coś znaczą. Idiotycznie przekonanych, że siedząc w sercu korporacyjnego kurwidołka, zamknięci w dusznej klitce z zagrzybioną klimatyzacją, są panami świata.
– Jim Jones był niczym niewyróżniającym się chłopakiem z Indianapolis. Wychowanym w typowej amerykańskiej rodzinie w czasach Wielkiego Kryzysu i drugiej wojny światowej. Kiedy jego ojciec chlał na umór z koleżkami z Ku Klux Klanu, Jim zaczytywał się w pracach Marksa, Lenina, Hitlera i Gandhiego. A przede wszystkim w Roku 1984, który w bardzo specyficzny sposób interpretował. To właśnie książka Orwella, w połączeniu z dziwną fascynacją Bogiem, śmiercią i apokalipsą, w największym stopniu przyczyniła się do powstania Świątyni Ludu Kościoła Pełnej Ewangelii. Prawdziwego opus magnum Jima.
Spójrzcie na nich. Każdy z tych gogusiów zapłacił kilka patyków, żeby się nauczyć wciskania kitu. Nawijania makaronu na uszy. Lania wody. Zawijania gówna w papierek. Mogli ten czas poświęcić na naukę czegoś pożytecznego. Poznać podstawy programowania. Zrobić kurs z grafiki komputerowej. Albo chociaż douczyć się polskiego, aby ich maile dało się czytać bez translatora. Ale nie. Woleli się dowiedzieć, jak się zwiększa przychody ze sprzedaży. Jak się produkuje hajs. Jak się robi mamonę na frajerach. Każdy z tych żałosnych kmiotów dałby sobie odebrać połowę IQ, byleby nauczyć się sterować ludźmi jeszcze głupszymi od siebie.
– Prosty facet, który nie miał wykształcenia psychologicznego, który nie odróżniał perswazji od manipulacji, który zaczynał jako obwoźny sprzedawca małp, który nie miał do dyspozycji wielkiego kapitału ani portali społecznościowych, zbudował wspólnotę liczącą trzydzieści tysięcy wyznawców. Stosując banalne sztuczki, takie jak pokazy czytania w myślach albo cudownych uzdrowień, uformował grupę złożoną z białych i czarnych, kobiet i mężczyzn, ubogich i bogatych, którzy porzucili swoje dotychczasowe życie, aby razem z nim zbudować komunę. Zdobył moc pozwalającą wywierać wpływ na media i polityków. Zdołał nawet zbudować własną osadę na terenie Gujany Francuskiej. I to wszystko zrobił facet, który wyglądał jak mało apetyczna podróbka Elvisa.
Roześmiali się. To ważne, bo śmiech jest głównym stymulantem mojego przekazu. Rozśmieszonym baranom łatwiej się wtłacza do łba te bzdety. Humor jest jak lubrykant. Bez niego też by weszło, ale po co narażać się na otarcia.
– Wiecie, dlaczego o nim mówię? Bo Jim to najlepszy sprzedawca, o jakim słyszałem. Opchnął swoim wyznawcom wizję cywilizacyjnego upadku. Przekonał ich do idei świata wyzwolonego od konsumpcjonizmu i podziałów społecznych. Opowiedział im bajeczkę o cudownej krainie, gdzie ludzie będą szczęśliwi. Sprzedał produkt, który nie istniał. Którego nawet nie było w zasięgu. Jim za pomocą słów zamordował ich racjonalizm. A potem zamordował swoich wyznawców, nakłaniając prawie tysiąc osób do zbiorowego samobójstwa.
W tym momencie moi uczniowie z reguły rozdziawiają japy. Kojarzą mi się wtedy z wiernymi na mszy. Z głupiutkimi owieczkami, które pozwalają, aby obcy, wystrojony w kolorową kieckę facet pakował im hostię do ust. Tymi brudnymi, parszywymi łapskami, które nie wiadomo czego wcześniej dotykały. Brzydziłbym się zrobić komuś coś takiego, a co dopiero pozwolić, żeby ktoś zrobił to mnie! To jest jak nieodwracalne oddanie inicjatywy. Formalna rezygnacja z godności. Bezwarunkowy akt głupoty. A za głupotę trzeba płacić.
– Żaden z was nie będzie tak dobry jak Jim. Nie łudźcie się. Ale zróbcie z niego benchmark, do którego nikomu nie będziecie się przyznawać. Wzorując się na niezłych sprzedawcach, możecie osiągnąć przyzwoite wyniki. Inspirując się Joem Girardem, Samem Waltonem czy Davidem Ogilvym, pewnie moglibyśmy dojść do poziomu szefa sprzedaży dużej międzynarodowej firmy. Ale dopiero naśladując Jima, jesteście w stanie osiągnąć mistrzostwo. Poziom, na którym będziecie sprzedawać absolutnie wszystko.
Nazywam się Kacper Berger. Tym się zajmuję. Sprzedaję i uczę sprzedawać. Każdego tygodnia prowadzę kilka takich wykładów, szkoleń, lekcji – nazwijcie to, jak chcecie. Chyba można powiedzieć, że jestem nauczycielem. Tyle że pracującym dla firm. Dla wielkich korporacji, które potrzebują mnie jak tlenu. Jak matka kontaktu z dzieckiem. Jak emeryt leków. Jak pryszczaty nastolatek sprawnej prawej ręki.
Oczywiście to tylko część mnie. Ważna, ale nie najważniejsza.
Zdecydowaną większość życia zawodowego spędzam w Warszawie, co wbrew pozorom nie jest takie skomplikowane. Każda firma ma jakiś oddział w stolicy albo uważa, że od czasu do czasu warto tu wysłać pracowników, nawet jeśli ten znany trener sprzedaży wydaje się przemądrzałym impertynentem, któremu po prostu nie chce się ruszyć dupy. To bardzo ułatwia życie. I nie, nie mam problemu z tym, że ponad dziewięćdziesiąt procent czasu pracy spędzam w okolicy Domaniewskiej, ronda Daszyńskiego, Dworca Centralnego albo Okęcia. Naprawdę mogłem trafić gorzej.
Logistyka jest ważna, dlatego najczęściej podróżuję taksówkami albo Uberem. Unikam przemieszczania się w godzinach szczytu. Pochlastałbym się, gdybym był jednym z tych chujów tkwiących w korkach, o których Adaś Miauczyński słuchał w radiu. Właściwie uważam, że trzeba być kompletnym kretynem, aby podróżować po Warszawie w okolicach dziewiątej i siedemnastej. Oczywiście ktoś taki jak ja – w pełni samodzielnie zarządzający swoim życiem zawodowym – może sobie pozwolić na komfort nieużytkowania miasta w tych godzinach. Ci, którzy nie mogą, powinni za wszelką cenę to zmienić. Uznać za priorytet. Za niezbędny warunek utrzymania równowagi psychicznej.
Mam dwa mieszkania: w Śródmieściu i pod Konstancinem. Po takich spotkaniach jak to – z głupawymi menedżerami średniego szczebla – z reguły wyjeżdżam za miasto. Muszę odreagować. Odetchnąć. Nabrać dystansu. A przy okazji sobie przypomnieć, dlaczego to wszystko robię.
Dojazd z centrum do Konstancina w godzinach przedwieczornych zajmuje około czterdziestu minut. Czasem wysiadam jakiś kilometr przed domem, żeby się przespacerować i poprawić krążenie. Mijam posiadłości, które pobudowali ludzie kilkanaście i kilkadziesiąt razy bogatsi ode mnie. W końcu widzę swoją. Skromną. Niedokończoną. Brakuje kostki na podjeździe, roślin w ogrodzie, kolorów na elewacji. Pewnie gdybym wiódł inny tryb życia, już dawno bym się tym zajął. W końcu trzeba dbać o pozory. Nigdy nie wiesz, kiedy uratują ci dupę.
Teraz powinienem opowiedzieć wam o wnętrzu domu. O nowiutkich, wyglądających na nieużywane meblach. O designerskich gadżetach. O dziewięciu pokojach rozmieszczonych na dwóch piętrach. O czystości, o którą troszczę się samodzielnie podczas kompulsywnych napadów sprzątania. O zajebistej elektronice. O inteligentnej lodówce, w której zawsze, ale to zawsze znajduje się zapas whisky. Tylko kogo to obchodzi? Przecież nie interesuje was to, co piję i gdzie sram. Interesuje was to, co można znaleźć na poziomie minus jeden.
W moim królestwie.
To tam – w piwnicy – znajduje się druga część Kacpra Bergera. Ta ważniejsza. Najbardziej charakterystyczna. Najlepiej mnie wyróżniająca. Doskonale piękna.
To prawda, jestem przede wszystkim sprzedawcą marzeń. Ale czy fakt, że jednym je sprzedaję, ma oznaczać, że nie mogę zabierać ich innym? Marzeń o pięknym życiu, przystojnym mężu, mądrych dzieciach. Marzeń o dobrej pracy, byciu docenianym, lubianym i szanowanym. Marzeń o tym, że jakoś to będzie.
Oczywiście, że mogę.
Pewnie myślicie, że jestem potworem. Gadem obciągniętym ludzką skórą. Pieprzonym faszystą, tyranem i sodomitą. Ale prawda jest taka, że jestem jednym z was. Zwyczajnym facetem w przededniu kryzysu wieku średniego. Wychowanym w tym samym miejscu i według tych samych wzorców. Ulepionym dokładnie z tej samej gliny. Może tylko oczekującym od życia nieco więcej. I rozumiejącym, że wszystko, co nas otacza, jest tylko fasadą, pod którą ukrywa się nasze prawdziwe „ja”. Spragnione ekstensywnego życia. Nieskrępowanego konwenansami. Nieograniczonego prawem. Budowanego w zgodzie z własnymi pragnieniami, a nie formatowanego według czyjegoś widzimisię.
Na początku będziecie mi zazdrościć. Może mnie nawet znienawidzicie. Ale z czasem zrozumiecie, o co w tym chodzi. Przyznacie mi rację. Zapragniecie stać się kimś takim jak ja. Pieprzonym Kacprem Bergerem. Młodym bogiem. Królem życia. Sprzedawcą.
To tylko kwestia czasu.1
Urodziłem się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku w Warszawie. Pochodzę z inteligenckiej rodziny. Moja matka była nauczycielką, a ojciec…
Komu by się chciało tego słuchać? Wam? Mnie z pewnością nie.
Nie będę zanudzał was opowieściami o dzieciństwie, dorastaniu, polucjach i tym podobnych. Gdybyście byli prawdziwymi psychologami, a nie tylko domorosłymi wyznawcami Freuda, moglibyście z tego coś wyciągnąć. Ale bez odpowiednich narzędzi, wiedzy i nastawienia możecie tylko wyrządzić sobie krzywdę.
Dlatego opowiem, jak wygląda mój dzień.
Z przyczyn oczywistych nigdy nie nocuję w domu pod Warszawą. Zawsze wracam do Śródmieścia. Zawsze. Mam przytulny apartament na rogu Wspólnej i Emilii Plater – z oknami na skrzyżowanie, przy którym co wieczór sterczą dziwki. Traktuję go jak sypialnię. Spędzam w nim najwyżej osiem godzin dziennie. Często mniej, jeżeli moje prywatne obowiązki przeciągają się do godzin późnowieczornych albo nocnych.
Wstaję o czwartej trzydzieści. Zawsze. Nauczyłem się spać krótko i efektywnie. Poza tym uważam, że świat dzieli się na ludzi, którzy wstają wcześnie, oraz tych, których należy eksterminować. Dla obopólnego dobra. W ten sposób można by zredukować ruch uliczny i smog, ograniczyć rozbuchaną konsumpcję, zmniejszyć obłożenie samolotów i hoteli, skrócić kolejki do lekarza albo odciążyć serwery. Same plusy.
Wkładam bezprzewodowe słuchawki, odpalam na Spotify składankę z oldschoolowym rockiem i ćwiczę do piątej piętnaście. Nic wyszukanego: pompki, brzuszki, przysiady, rozciąganie. Byleby wyglądać i czuć się godnie. To ważne w moim zawodzie. Poza tym kiedyś byłem pryszczatym grubasem, którego ładne dziewczyny wytykały palcami. Ale nie będę rozwodzić się nad dzieciństwem.
Biorę prysznic, podczas którego dokładnie myję włosy. Mam długie pióra. Nie jak rockman z lat siedemdziesiątych, raczej w stylu australijskiego surfera: do ramion, najwyżej do łopatek. Uważam, że pasują do szerokiej żuchwy, którą przeważnie porasta dwu- lub trzydniowy zarost. Długie włosy to naoczny i nieusuwalny dowód odwagi i świadomości własnego wyglądu – albo zwyczajnej głupoty, jeżeli wygląda się w nich jak klaun. Trzeba mieć jaja ze stali lub nierówno pod kopułą, aby pracując na styku biznesu, finansów i psychologii, paradować w surferskim uczesaniu. A ja nie uważam, żebym był świrem.
Suszę głowę, a następnie wsmarowuję kremy, które pomagają fałszować pesel: do ciała, przeciw zmarszczkom, pod oczy. Delikatnie pudruję twarz, aby przykryć drobne niedoskonałości. Muszę być ostrożny. Jeśli przesadzę z pudrem, będę wyglądał jak transwestyta. Nałożę za mało, to przy pierwszej stresowej sytuacji obleję się rumieńcem niczym pedofil w sklepie z zabawkami.
Kwadrans przed szóstą zaczynam się ubierać. W moim skromnym apartamencie tylko jedna rzecz robi wrażenie – garderoba. Nie znajdziecie u mnie gajerów od Armaniego, Hugo Bossa czy Gucciego. Strojenie się w ciuchy znanych projektantów jest najbardziej dobitnym świadectwem bezguścia i pozerskiej przynależności do elity. Najlepsi i najmądrzejsi ubierają się u własnych krawców. U prawdziwych wirtuozów miarki i maszyny do szycia. Kilka lat temu znalazłem gościa, który szyje gajery dla ponad trzydziestu bywalców listy najbogatszych. Jest jak chirurg plastyczny. Jak architekt spersonalizowanych powłok. Jak pierdolony Mozart. Mając klientów wycenianych przynajmniej na pół miliarda złotych, mógłby zrzucić mnie na drzewo. Ale dałem mu to, czego nie dostaje od innych – możliwość nieskrępowanego eksperymentowania. A do tego ciało, na którym każda rzecz wygląda dobrze. Na tyle dobrze, że uszyte na nie stroje może wrzucić do portfolio.
Tak więc wystrojony w gajer w gęstą grafitową kratę, w którym wyglądam tak, jakbym nosił na sobie marmur, o szóstej wychodzę z mieszkania. Pod domem mam kawiarnię, w której obsługują mnie chwilę przed otwarciem. Chwytam podwójne espresso, bez cukru i bez mleka, i wsiadam do taksówki, która czeka na mnie od dziesięciu minut. Jadę do pracy.
O szóstej dwadzieścia wysiadam pod Warsaw Spire, dwustudwudziestometrową wieżą, która stała się nowym biurowym symbolem Warszawy. Wjeżdżam na trzydzieste szóste piętro. Wchodzę do biura firmy Cloud. To polski oddział brytyjskiego producenta oprogramowań, młodszego i uboższego brata gigantów pokroju Microsoftu, Google czy IBM. Jestem w nim wiceprezesem do spraw sprzedaży. Pomagam tworzyć strategię sprzedażową, nadzoruję pracę dyrektorów oddziałów handlowych i od czasu do czasu prowadzę szkolenia – w końcu w tym jestem najlepszy. Dostaję za to osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych miesięcznie. To daje ponad bańkę rocznie. Korporacje zabijają się o sprzedawców. Gotowe są płacić im krocie. A najlepszym pozwalają pracować na takich warunkach, jakie oni tylko sobie wymyślą.
Z reguły jestem pierwszą osobą w biurze. Kolejna pojawia się niecałe pół godziny później, a zarząd schodzi się dopiero przed dziesiątą. Leniwe skurwysyny. Właściwie w niczym mi to nie przeszkadza. Właściwie mnie to cieszy. Wyobraźcie to sobie. Pedantycznie czyste biurko z dwudziestosiedmiocalowym ekranem nowiutkiego iMaca. Widok na biznesową część Warszawy z trzydziestego szóstego piętra nowoczesnego wieżowca. W tle ciche, monotonne, praktycznie niezauważalne buczenie klimatyzatora. Idealne warunki, aby zacząć zarabiać pieniądze.
Wiecie już, że jestem trenerem sprzedaży i wiceprezesem korporacji. Jeszcze nie wiecie, że jestem także graczem. Albo inwestorem – nazwijcie to, jak chcecie. W każdym razie uwielbiam spekulować. Zabawiać się akcjami polskich i amerykańskich spółek. Szukać trendów, przecen, korekt. Śledzić, co się dzieje na NASDAQ i jak to się przekłada na Giełdę Papierów Wartościowych w Warszawie. Ale przede wszystkim uwielbiam wychwytywać z tych wszystkich komunikatów giełdowych, analiz i komentarzy to, co jest naprawdę istotne. Emocje. To z nich można się najwięcej dowiedzieć.
Jak już się połapiecie w tych dziwnych nazwach i opcjach inwestycyjnych, to ten świat staje się dziecinnie prosty. Giełda nie polega na podglądaniu wykresów i wgryzaniu się w raporty kwartalne, ale sprowadza się do obserwowania życia najbardziej wpływowych tego świata. Zupełnie jak w jakimś reality show. W obiegu znajdują się bowiem nie walory spółek, tylko akcje właścicieli. To ich nerwy, nadzieje i sentymenty są przedmiotem spekulacji. To z nich trzeba umieć wyciągać wnioski. Gra na giełdzie przypomina wirtualny handel najbogatszymi ludźmi na Ziemi.
Zabawa w inwestora i gromadzenie informacji na temat świata zajmują mi zwykle około trzech godzin, w trakcie których zjadam proste śniadanie i wypijam dwie następne kawy. Kiedy zaczyna się właściwy biurowy dzień i te wszystkie leniwe ćwoki dopiero ściągają śpiochy z oczu, ja jestem ostry jak brzytwa. Przygotowany, rozbudzony, doedukowany. Każdego z tych pajaców wyprzedzam o kilka długości. Mam pełny przegląd sytuacji, podczas gdy oni niefrasobliwie łykają nieuporządkowane strzępy wiedzy. Dlatego gdy dochodzi do konfrontacji, zgniatam ich błyskotliwością i erudycją.
A teraz wyobraźcie sobie, że zdarza się to codziennie. Każdego poranka. W każdej rozmowie. Przyjemnie jest być tak cholernie dobrze zorganizowanym.
Pewnie się zastanawiacie, dlaczego ten mądrala to wszystko opowiada. Czy z tej jednostajnej symfonii przechwałek wypłynie w końcu jakiś morał. A więc słuchajcie uważnie, drogie dzieci, bo nie będę się powtarzać.
Otóż każdy popełnia błędy. Nawet ktoś taki jak ja.
A wtedy robi się nieprzyjemnie.
* * *
Mój błąd miał jakieś sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu. Stroił się w ciuchy znalezione na promocjach w galeriach handlowych. Nosił fryzurę podobną do mojej, choć ze zdecydowanie mniej korzystnym efektem. Starał się nie zatruwać otoczenia negatywizmem, ale rzadko mu się to udawało.
Mój błąd był kobietą.
Mój błąd nazywał się Maria Falk. Komisarz Maria Falk.
Jeśli chciała, potrafiła być piękną kobietą. Książkowo piękną. Miała symetryczną twarz, idealną cerę, duże oczy. Była szczupła i wysportowana. Tylko co z tego, skoro, po pierwsze, kompletnie nie zależało jej na tym, żeby faceci ślinili się na jej widok, a po drugie – nie miała w sobie za grosz seksapilu. Żadnej charakterystycznej cechy. Żadnego punktu zaczepienia, który by ją wyróżniał. Może z wyjątkiem zadziwiająco małych cycków i zadziwiająco płaskiego tyłka, lecz te działały wyłącznie na jej niekorzyść. Przypominała przez to modelkę po mastektomii.
Kiedy ja zarabiałem pieniądze, Maria siedziała naprzeciwko swojego całkowitego przeciwieństwa: dwudziestoparoletniej laski, która wyglądała tak, jakby zerwała się z rury w nocnym klubie. Duży, wywalony na zewnątrz cyc, powiększone kwasem hialuronowym usta, farbowane blond loki. I jeszcze, kurwa, to imię: Mariola. Wprost stworzone dla dupy gangstera, na którego Maria zagięła parol.
– Co by pani zrobiła na moim miejscu? – zapytała Mariola, pociągając nosem.
– Na razie nic. – Maria miała głos adekwatny do wyglądu: zdecydowany i rzeczowy. Zimny. – Pani mąż dopiero trafił do aresztu. Jeszcze nie wiadomo, co się z nim stanie.
– Jak to nie wiadomo?
– Wszystko zależy od jakości dowodów i skuteczności prokuratora.
– Przecież on zabił człowieka.
– Zlecił zabójstwo. Do skazania jeszcze daleka droga. Nie chcę pani robić nadziei, bo już nieraz widziałam przypadki, w których tacy ludzie wychodzili na wolność.
– To co ja mam, kurwa, zrobić?
Dobre pytanie. Nawet ktoś tak rozgarnięty jak Maria nie znał odpowiedzi. Ta upierdliwa policjantka miała jedną paskudną cechę. Była empatyczna. Chorobliwie angażowała się w problemy swoich klientów i naprawdę próbowała je rozwiązać. Konstrukcja psychiczna nie pozwalała jej odpuścić. Zapomnieć o tych bezużytecznych larwach. Nawet jeśli wymagało to od niej użerania się z tępą siksą, która myślała, że jej książę na białym koniu, rypiący na boku dziesiątki takich jak ona, zarobił na jej efektowny apartament na Powiślu i luksusową betę, pracując w komisie samochodowym kumpla z podstawówki.
– Jak dużo pani wie o interesach męża? – spytała Maria.
– Niewiele. Nic mi nie mówił, a ja nie chciałam być wścibska.
– Nie pytam, żeby wkleić pani współudział. Chcę tylko ocenić zagrożenie.
Blondyna długo rozmyślała nad słowami Marii. W końcu bezradnie wzruszyła ramionami.
– Podejrzewałam, że nie wszystko, co robi, jest legalne. Czasem przynosił do domu sporo pieniędzy w gotówce. Bywał podenerwowany. Słyszałam kilka rozmów, w których komuś groził. Ale nie miałam pojęcia, co robi ani z kim.
Maria uważnie się jej przyglądała. Wierzyła, że dziewczyna mówi prawdę. Wierzyła w jej bezdenną głupotę.
– Różnie układa się los takich kobiet – powiedziała. – Czasem dostają ochronę od kumpli swojego faceta i mogą dalej wieść dostatnie życie, jeżeli zagwarantują, że będą wiernie czekać na powrót ukochanego. Czasem trafiają pod skrzydła któregoś z jego kolegów. A czasem muszą wymyślić siebie na nowo. Znaleźć jakieś zajęcie. Pójść do pracy. – Spojrzała na kubek z misiem, z którego siksa popijała herbatkę owocową. – Pani w ogóle kiedyś pracowała?
Dziewczyna pokiwała głową.
– Byłam kelnerką w lokalu na Nowym Świecie. To tam poznałam Marcina.
– Pomyślałabym o powrocie do tego zajęcia. Wydaje mi się, że ma pani… predyspozycje. Jakieś oszczędności?
– Marcin co miesiąc przelewał mi pieniądze na życie. Zostało mi kilka tysięcy złotych.
– To radzę je wypłacić, zanim ktoś się nimi zainteresuje, i wynająć jakąś kawalerkę. Najlepiej z dala od tego miejsca. Może nawet w innym mieście. To dobry moment, żeby się usamodzielnić. Zapomnieć o ostatnich paru latach i spróbować jeszcze raz wejść w dorosłość. Rozumie pani, o czym mówię?
Ponownie pokiwała głową. Ale zupełnie bez przekonania.
Kiedy Maria opuściła to urocze gniazdko urządzone za hajs z haraczy, prostytucji i cholera wie czego jeszcze, siarczyście zaklęła. Miała trzydzieści osiem lat. Niemal połowę życia spędziła w policji. Myślała, że widziała już wszystko – matki topiące noworodki, ojców gwałcących synów, nastoletnich nerdów mordujących starych, którzy nie pozwolili im grać na komputerze. Mimo to wciąż się dziwiła, że ludzie mogą być aż tak głupi. Aż tak naiwni. Aż tak krótkowzroczni. Jakby przeczyli teorii ewolucji.
Przyjechała do tej tępej dzidy powodowana irracjonalną chęcią pomocy bliźniemu, ale po cichu liczyła na to, że coś z niej wyciągnie. Że dowie się czegoś na temat interesów Marcinka, który pewnego pięknego czerwcowego dnia poczuł się poważnym gangusem i zlecił zabójstwo faceta, który mu bruździł. Że zdobędzie jakieś merkantylne uzasadnienie dla poświęcenia Marioli dwóch godzin. Ale jedyne, co uzyskała, to namiary na dobrego fryzjera na Pradze.
Zjechała windą na parter i wyszła przed blok. Zatrzymała się. Obmacała kieszenie. Kilka lat temu rzuciła palenie, ale w takich momentach zawsze miała ochotę zajarać. Było to jak odruch Pawłowa. Tik, którego nie potrafiła się wyzbyć. Była o krok od wydębienia papierosa od jednego z przechodniów, gdy poczuła wibrowanie telefonu. Spojrzała na wyświetlacz. Wiesław Papszon, szef Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. Jej szef.
– Za piętnaście minut będę na komendzie – powiedziała na powitanie.
– To dobrze – odparł zachrypniętym głosem Papszon. – Musisz kogoś poznać.
– Kogo?
– Nowego partnera.
– Kiepsko sobie radzę z pracą zespołową.
– Najwyższy czas to zmienić. Kroi się nowa sprawa i chcę, żebyś się tym zajęła. Razem z tym gościem.
– Z kim? I co to za sprawa?
– Przestań, kurwa, zadawać tyle pytań. Przyjedziesz, to się dowiesz.
Maria pożądliwym wzrokiem odprowadziła dziewczynę z papierosem i ruszyła do samochodu.
* * *
W każdym korpo zarząd wygląda mniej więcej tak samo. Jest prezes, którego wszyscy nienawidzą. Jest wiceprezes, który włazi w dupę prezesowi, po cichu licząc na to, że kiedyś go wygryzie. I jest kilku wiceprezesów, których nikt w firmie nie zna i bez których spółka spokojnie mogłaby istnieć.
Na szczęście nie zaliczam się do żadnej z tych kategorii.
Dzięki temu, że prowadzę szkolenia, udzielam się w mediach, a przez pewien czas realizowałem całkiem popularny kanał na YouTubie, ludzie mnie kojarzą. Wiedzą, że dołączyłem do firmy pół roku temu, wnosząc do niej kaganek oświaty sprzedażowej i gigantyczne ego. Wiedzą, że mogę robić, co mi się żywnie podoba. Wiedzą, że zgarniam kupę szmalu, na który ich zdaniem nie zasługuję. Na ich miejscu też bym tak myślał.
Kiedy już odwaliłem inwestycyjną prywatę, poszedłem na spotkanie z prezesem. Nazywam go Skodą. Bo jest jak Škoda (tak, ten producent samochodów). To niewyróżniający się niczym szczególnym czterdziestoparoletni Brytol. Gdyby nie równo przystrzyżona broda i wystylizowana grzywka, wyglądałby jak luj spod stadionu. Nie ubiera się jak szef regionalnego oddziału jednej z największych korporacji świata – w ciągu pół roku widziałem go w zaledwie czterech nędznych garniturach, pewnie kupionych na wyprzedaży w jakiejś sieciówce. Nie imponuje błyskotliwością, wiedzą ani charyzmą. Jest zupełnie nijaki. Jak Škoda.
W dodatku to pierdolony neokolonialista. Mniejsza o to, że w ciągu pięciu lat, odkąd został wytransferowany z londyńskiej centrali Clouda na wschodnioeuropejskie wygwizdowo, nie nauczył się mówić po polsku. Prawdziwym problemem jest to, że próbuje to robić. Rozmawia ze swoimi podwładnymi łamaną polszczyzną, bo najwyraźniej uważa, że zatrudnieni przez niego Polacy są zacofani. Że wystarczy władać ułamkiem języka tych dzikusów, aby się z nimi w pełni porozumieć. Jaśnie, kurwa, pan. Miłościwie nam panujący przybysz zza morza.
Na szczęście ze mną rozmawia po angielsku. Jedynie wita się po polsku.
– Czeszc! – zatrzeszczał, kiedy wszedłem do jego gabinetu.
Odpowiedziałem Skodzie zdawkowym uśmiechem, podałem mu grabę i usiadłem na skórzanej kanapie, na której podejmuje gości. Omiotłem wzrokiem jego biurko, żeby wiedzieć, z kim mam do czynienia. Niedopita kawa mogła sugerować, że albo nie dał rady wlać w siebie czwartej tego dnia filiżanki, albo nie zdążył dopić pierwszej. Obstawiam to drugie.
– Przygotowałem dla ciebie raport – oznajmiłem, kładąc kilkanaście spiętych zszywaczem kartek na niskim szklanym stoliku. – To sprzedażowe podsumowanie pierwszego półrocza.
– Great! – ucieszył się Skoda. – Jakie są główne wnioski?
– Tylko jeden. Jest dobrze. A nawet bardzo dobrze.
Takie spotkania nazywa się ewaluacjami. Inaczej mówiąc: oceną roboty. Kogoś takiego jak Skoda interesują jedynie wyniki sprzedaży. Zagląda do excelowego arkusza i stwierdza, o ile wzrosła lub zmalała względem ostatniego kwartału czy roku. Dopiero potem się zastanawia – albo i nie – co o tym zadecydowało. Natomiast kogoś takiego jak ja sprzedaż gówno obchodzi. Liczy się tylko retencja wśród regionalnych szefów sprzedaży, czyli zdolność do zatrzymywania pracowników. Jeżeli retencja jest wysoka, to znaczy, że ludzie wierzą w Kacpra Bergera. Wpatrują się w niego jak w obrazek. Traktują jak sprzedażowego guru.
Pewnie są ważniejsze wskaźniki efektywności mojej pracy, ale ten jest niewątpliwie kluczowy dla mojego ego.
– W pierwszym półroczu sprzedaż wzrosła o jedenaście procent rok do roku. Szczególnie cieszy dodatni wynik w segmencie enterprise, który przez kilka poprzednich kwartałów malał. Poza tym udało mi się rozruszać kategorie produktowe, które do tej pory były dla naszych handlowców czarną magią. I to redukując łączny koszt funkcjonowania całej struktury sprzedażowej o pięć procent.
Żeby była jasność: nie mam pojęcia, czy to, co mówię, jest prawdą. Nie przygotowałem tego raportu (na tym stanowisku każdy ma jakiegoś przydupasa). Nawet go nie przeczytałem, a jedynie przekartkowałem, żeby pi razy drzwi wiedzieć, co tam jest. Wyłapałem kilka liczb, którymi teraz rzucam z pamięci. I wiecie co? To w zupełności wystarczy. Skoda nigdy nie zajrzy do tego raportu.
– Zajebiszcze! – stwierdził, ponownie kalecząc polski. – Choć muszę ci powiedzieć, że w ogóle nie jestem zaskoczony. Pokładałem w tobie spore nadzieje, bo wiedziałem, że dasz radę.
To fakt, wiedział. W przeciwnym wypadku nie zgodziłby się na moje warunki. Bańka rocznie. Zarabiam sporo więcej od jego giermka i niewiele mniej od samego Skody. A jeśli doliczyć wszystkie bonusy, być może nawet go przerastam.
– Dobrze ci tutaj? – zapytał.
– Nie narzekam.
– Tylko tyle? Nie narzekam?
– Nie chcę popadać w hurraoptymizm. Pół roku to niewiele czasu. Po pół roku rzeczy lubią się zacząć pieprzyć.
Mówię to, co Skoda chce usłyszeć. Że żaden ze mnie zadowolony z siebie fafarafa. Że nie zamierzam kozaczyć, tylko ciężko pracować. Że wiążę z tą firmą wielkie nadzieje. Wszystko oczywiście jest nieprawdą.
– To fakt. – Skoda pogładził się po równo przystrzyżonej brodzie. – Twoje przyjście było sporym wydarzeniem w Cloudzie. Wjechałeś do firmy jak bohater komiksu Marvela.
Zaśmiał się, a ja razem z nim.
– Jestem sprzedawcą – powiedziałem. – Lubię efektowne wejścia.
– I dobrze. Cieszę się, że się odnalazłeś. I absolutnie nie mam problemu z tym, w jaki sposób pracujesz. Ale… – zawahał się – dla niektórych twój ekspansywny styl może być nieco onieśmielający.
A więc o to chodzi. Przydupas Skody boi się, że go wygryzę. Dlatego poszedł do swojej pańci na skargę. W efekcie Skoda też zaczął trząść portkami. Bo skoro i tak zarabiam tyle co prezes, to dlaczego nie miałbym formalnie nim zostać?
– Co sugerujesz? – zapytałem.
Skoda rozłożył ręce. Cokolwiek zamierzał powiedzieć, nie przychodziło mu to łatwo.
– Przydałoby się trochę powściągliwości – wykrztusił w końcu. – Przynajmniej na spotkaniach zarządu.
– Jak mam to rozumieć?
– Nawet jeśli jesteś bardziej utalentowany od pozostałych, mógłbyś tego tak ostentacyjnie nie okazywać. Wystarczy, że będziesz przychodził na czas. Mógłbyś także nie kłaść nóg na stole podczas spotkań. I trochę częściej zabierać głos, zamiast gapić się w telefon. Nie zrozum mnie źle. – Pochylił się do przodu. – Nie mam nic przeciwko tobie ani twojemu sposobowi bycia. Ale jako prezes zarządu muszę dbać o to, aby moi najbliżsi współpracownicy dobrze ze sobą żyli. Żeby się nie antagonizowali. To arcyważne zarówno dla mnie, jak i dla naszych właścicieli.
No tak, Skoda sam by nie wpadł na taką gadkę. Tydzień temu był na spotkaniu w Londynie. Ktoś z centrali musiał zauważyć, że jest miękką fają, która pozwala sobie włazić na głowę. Być może usłyszał zawoalowaną groźbę, że jeśli nie stanie się prawdziwym przywódcą tej regionalnej pipidówy, to kimś go zastąpią. Na przykład kimś takim jak ja.
– Rozumiem – powiedziałem. – Postaram się nad tym popracować.
Postaram się. W wolnym tłumaczeniu: spierdalaj. Najlepiej w podskokach.
Pożegnałem się i wyszedłem z biura. Wróciłem do siebie. Zamknąłem drzwi, żeby zrobić Skodzie na złość – od tygodni trąbi w firmowych newsletterach, że każdy członek zarządu jest otwarty dla innych pracowników, czego symbolem mają być otwarte drzwi do gabinetów. Czysty idiotyzm. Spojrzałem na zegarek. Jedenasta. Jeszcze dwie godziny i stąd spieprzam. Muszę się zwinąć, zanim miasto utonie w korkach. Kiedy jestem rozsierdzony, trudniej przychodzi mi przestawianie trybów. Czyli stawanie się tym drugim Kacprem.
Tym, którego zdecydowanie bardziej lubię.
* * *
Zapalenie dziąseł. Paradontoza. Próchnica. Suchy zębodół. Nowotwór. Albo po prostu chujowa higiena.
Maria Falk wielokrotnie się zastanawiała, dlaczego Wiesławowi Papszonowi tak cuchnie z ust. Skąd wzięła się ta cholerna halitoza, którą terroryzuje podwładnych. Czasem patrząc na jego gębę – sfatygowaną, przebarwioną i zdradzającą oznaki fatalnego prowadzenia – dochodziła do wniosku, że dziadyga po prostu nie myje zębów. A czasem myślała, że stopniowo i flegmatycznie rozpada się na jej oczach, a cuchnący oddech jest tylko jednym z etapów rozkładu.
Tak czy inaczej, odruchowo się odsunęła, kiedy Papszon zbliżył się do biurka i położył na nim zdjęcie.
– Nazywa się Renata Jaroszewicz – powiedział naczelnik. – Ma dwadzieścia dwa lata. Pochodzi z Łowicza. Studiuje etnologię i antropologię kulturową na Uniwersytecie Warszawskim. W porę się połapała, że nie będzie z tego roboty, dlatego od ponad roku pracuje jako specjalistka do spraw HR w Dangillu. Matka Renaty nie mogła się z nią skontaktować, więc w końcu zgłosiła zaginięcie. Dzisiaj udało się ustalić, że ostatni raz widziano ją pięć dni temu.
Maria nabrała powietrza w płuca i pochyliła się nad biurkiem. Dziewczyna ze zdjęcia miała burzę blond włosów, szeroki uśmiech i cycki wylewające się z bluzki. Była jej doskonałym przeciwieństwem.
– Ma faceta? – spytała.
– Miała. Rozstali się miesiąc temu. Gość ma alibi: od dwóch tygodni przebywa na Helu. Podobno pływa na desce z nową dziewczyną, więc chyba nie przejął się rozstaniem.
– Wrogowie?
– Raczej nie. Była ciężko pracującą dziewczyną, która przyjechała do stolicy, żeby coś osiągnąć. Koleżanki wypowiadają się o niej wyłącznie pozytywnie. Lubi imprezować, ale podobno robi to z głową.
– Gdzie ona mieszka?
– Na Ochocie. Jej współlokatorki twierdzą, że nie wspominała o wakacyjnym wyjeździe. Poza tym nie zabrała z domu żadnych ciuchów ani kosmetyków.
– Czyli według ciebie została uprowadzona?
– Chuj wie. Ale twój nowy partner tak twierdzi.
– A gdzie on jest?
Kiedy wypowiedziała te słowa, rozległo się pukanie do drzwi. Chwilę później w biurze naczelnika pojawił się mniej więcej czterdziestoletni brunet z ogorzałą twarzą i niechlujną grzywką.
– Poznaj starszego aspiranta Olega Gusiewa – powiedział Papszon. – To prawdopodobnie jedyny człowiek w tym kraju, który zrezygnował z piętnastu tysięcy złotych pensji, aby pracować w policji.
– Oleg. – Brunet przywitał się z Marią, ściskając jej dłoń. – Nigdy tyle nie zarabiałem.
– Kiedyś pracował jako informatyk, ale w pewnym momencie znudziło mu się klepanie kodu – wyjaśnił Papszon. – Dołączył do policji jako analityk. Z czasem zmienił specjalizację. Od kilku lat pracuje w Wydziale Dochodzeniowo-Śledczym.
– A konkretnie od siedmiu. – Oleg uśmiechnął się do Marii. – Siedmiu miesięcy.
– To mózgowiec – kontynuował Papszon, opowiadając o Olegu tak, jakby nie było go w pomieszczeniu. – Lubi cyferki i jest spostrzegawczy. Zauważył coś niepokojącego, co ma związek z tą dziewczyną. – Naczelnik wskazał palcem zdjęcie.
Oleg usiadł na skrzypiącym krześle. Uśmiechnął się do Marii, ale jej surowe spojrzenie szybko starło mu uśmiech z gęby.
– To nie pierwszy taki przypadek – wyjaśnił. – Od kilku lat w Warszawie znikają młode kobiety.
– Co to znaczy, że znikają? – spytała Maria.
– Przepadają jak kamień w wodę. Schemat zawsze jest taki sam. Zaginionymi są dwudziestoparoletnie blondynki, które przyjechały tu na studia. Żyjące w zupełnie normalny sposób: uczące się, pracujące, imprezujące. W pewnym momencie znikają bez śladu. Nikt nie wie kiedy, gdzie ani dlaczego.
– Ile takich przypadków znalazłeś?
– Trzy na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Renata Jaroszewicz jest czwarta.
Maria zerknęła na Papszona.
– Dlaczego o tym nie słyszałam?
– Prawdopodobnie przez spychologię – wyjaśnił naczelnik. – Nie ma żadnych dowodów, że te dziewczyny zaginęły w Warszawie. Nie były tu zameldowane i często jeździły w rodzinne strony. Nikt nie potrafił jednoznacznie wskazać, gdzie urywają się ślady, a przez to nie było chętnych, aby zająć się tematem. A prawda jest taka, że dopóki nie ma trupa, trudno takiej sprawie nadać odpowiedni bieg.
– Rodziny tych dziewczyn apelowały o pomoc, ale nie przebiły się ani w policji, ani w mediach – wyjaśnił Oleg. – Każda z tych kobiet znajduje się w bazie osób zaginionych. W każdej sprawie toczą się postępowania poszukiwawcze. Wszyscy rodzice próbują także działać na własną rękę. Ale do tej pory nikt nie skojarzył, że te sprawy mogą być ze sobą powiązane.
– Co podejrzewasz? – zapytała Maria.
– Handel ludźmi. Albo serię zabójstw.
– Albo dziwny zbieg okoliczności – włączył się Papszon. – Sprawa na razie jest dość mglista, więc nie będziemy stawiać całej komendy na nogi. Zaczniemy od dwuosobowego międzywydziałowego zespołu, który sprawdzi, o co w tym chodzi. – Spojrzał na zegarek. – Zostawcie wszystko, czym się do tej pory zajmowaliście. Startujecie od zaraz.
Maria hipnotycznie wpatrywała się w mocno speszonego Olega. Potem ponownie spojrzała na zdjęcie. Renata. Lat dwadzieścia dwa. Mądra, pracowita i imprezująca. Ładna i niestroniąca od mężczyzn. Mogło ją spotkać wszystko. A na pewno wszystko, co złe.
W głowie Marii zaczęło świtać, że najbliższe miesiące mogą być znacznie mniej przyjemne, niż to sobie wyobrażała. Choć wcale nie miała wygórowanych oczekiwań.