- W empik go
Srebrne Imperium. Zdobywca. Tom 4 - ebook
Srebrne Imperium. Zdobywca. Tom 4 - ebook
Czwarty tom bestsellerowego cyklu opowiadającego historię powstawania imperium mongolskiego stworzonego przez Czyngis-chana i jego potomków.
Czyngis-chan umarł, ale jego legenda i dziedzictwo są nadal żywe. Syn chana, Ugedej, buduje na stepie białe miasto i czyni je stolicą swojego narodu. Wielkie armie gromadzą się, by wybrać najsilniejszego z synów Czyngisa na nowego chana. W mongolskim imperium od dwudziestu lat panuje pokój, ale ten, kto przetrwa, będzie musiał stanąć do walki z armią potężnego wroga – dynastii Song.
Znakomity dowódca Subedej zmierza na zachód – przez Ruś i Karpaty dociera do Węgier. Ponieważ Zakon Templariuszy został rozwiązany, żadna armia ani król nie powstrzymają go przed dotarciem do Francji. Jednak w momencie największego triumfu Subedeja, gdy jego najdalej wysunięci zwiadowcy docierają do gór w północnych Włoszech, generał musi podjąć decyzję, która na zawsze zmieni bieg historii.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67339-91-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Batu brnął przed siebie, mijając jurtę za jurtą – niczym zwapniałe muszle wyrzucone na brzeg prastarego morza. Nędzne namioty pokrywał pożółkły wojłok upstrzony licznymi łatami i cerami, jakie nagromadziły się przez pokolenia. Przed domem przywitało go rozbeczane stadko wychudzonych koźląt i owiec. Potknął się o któreś z pałętających się pod nogami zwierząt i zaklął, gdy z ciężkich wiader chlusnęła woda. W powietrzu unosił się ostry kwaskowaty odór moczu, od którego mógł nieco odetchnąć nad rzeką. Skrzywił się na wspomnienie dnia, który upłynął mu na kopaniu dołu kloacznego dla matki. Gdy wreszcie z dumą i dziecięcą radością oznajmił koniec pracy, matka wzruszyła tylko ramionami, stwierdzając, że jest za stara, by chodzić tak daleko po nocy, zwłaszcza że wszędzie wokół tyle dobrej ziemi.
Miała zaledwie trzydzieści sześć lat, lecz wyglądała na schorowaną staruszkę – utykającą, zgiętą wpół, z przegniłymi zębami w dolnej szczęce. Mimo to wciąż znajdowała dość siły, by od czasu do czasu trzepnąć Batu, gdy tylko wspomniał ojca. Ostatnio dostało mu się rano, zanim wyruszył na wyprawę nad rzekę.
Teraz powoli postawił wiadra przy drzwiach jurty, potarł obolałe dłonie i jął nasłuchiwać. Uśmiechnął się, gdy usłyszał, że matka nuci jakąś starą piosenkę z czasów młodości. Jak zawsze, tak i tym razem jej gniew zniknął bardzo szybko.
Batu nie bał się matki; przez ostatni rok wyrósł i nabrał na tyle siły, by odeprzeć każdy jej cios. A jednak nie robił tego – znosił wszystkie razy, mimo że nie rozumiał jej goryczy. Mógłby złapać ją za ręce, ale nie chciał patrzeć, jak później płacze – albo, co gorsza, topi smutki w wyżebranym bądź wymienionym na coś innego bukłaku kumysu. Nie znosił, gdy upijała się do nieprzytomności, a potem oznajmiała, że nie może na niego patrzeć, bo ma twarz ojca. W takie dni zazwyczaj musiał ją umyć, używając w tym celu ścierki i wiadra wody – płaskie piersi przyklejały się do jego tułowia, bezwładne ramiona opadały na jego plecy. Poprzysiągł sobie, że nigdy nie tknie kumysu. Odrzucał go już sam słodkawy zapach alkoholu, który w połączeniu z odorem wymiocin, potu i moczu przyprawiał go o mdłości.
Batu podniósł wzrok, gdy usłyszał konie, wdzięczny za każdą dodatkową chwilę, jaką mógł spędzić na wolnym powietrzu. Była to niewielka grupka jak na tümen – zaledwie dwudziestu jeźdźców. Dla chłopaka, który całe życie wychowywał się na obrzeżach obozu, taki widok przedstawiał się niezwykle zachwycająco – był oknem na inny świat.
Wojownicy jechali wyprostowani – z oddali zdawali się emanować siłą i władzą. Batu zazdrościł im, oddałby wszystko, by dołączyć do ich szeregów. Jak każdy chłopak z jurty wiedział, że czerwone i czarne barwy zbroi oznaczają przynależność do gwardii Ugedeja – najbardziej elitarnego wśród wszystkich tümenów. Na ucztach śpiewano pieśni lub recytowano wiersze opiewające stoczone przez nich bitwy, a także opowiadano bardziej mroczne historie o zdradzie i przelanej krwi. Batu wzdrygnął się na samą myśl. Bywało, że w tych opowieściach pojawiało się imię jego ojca, co wywoływało ukradkowe spojrzenia na matkę i jej bękarta.
Batu charknął i splunął na ziemię. Pamiętał jeszcze dawną jurtę matki wykonaną z najlepszego białego wojłoku oraz podarunki, które otrzymywała niemal codziennie. Wyobrażał sobie ją jako piękną kobietę o gładkiej, młodzieńczej cerze. Dziś patrzył na szorstką, przeoraną zmarszczkami twarz. To były inne czasy, zanim jego ojciec zdradził chana i zakończył żywot, zarżnięty niczym jagnię na śniegu. Dżoczi! Jeszcze raz splunął na wspomnienie tego imienia. Gdyby ojciec poddał się woli wielkiego chana – pomyślał – pewnikiem stałby się jednym z czerwono-czarnych jeźdźców. Tymczasem wszyscy o nim zapomnieli, a matka płacze za każdym razem, gdy Batu domaga się pozwolenia na dołączenie do tümenu.
Zrobili to już prawie wszyscy chłopcy w jego wieku, oprócz tych, którzy doznali poważnych obrażeń ciała lub urodzili się z nieuleczalną wadą, jak jego przyjaciel Zan – mieszaniec z przewagą kińskiej krwi, niewidzący na jedno pokryte bielmem oko. Wojownicy wyśmiali go i przepędzili kopniakami, stwierdzając, że nigdy nie powierzyliby mu łuku i że powinien raczej zająć się wypasem bydła. Tamtej nocy Batu po raz pierwszy napił się z nim kumysu, a potem przez dwa dni męczyły go torsje. Sam również nie spotkał się z zainteresowaniem werbowników – wszak w jego żyłach płynęła krew zdrajcy. Owszem, przejeżdżali przez osady, by szukać mocnych chłopców, ale na widok Batu wzruszali ramionami i odjeżdżali. Nie chcieli go, mimo że był rosły i mocny – jak niegdyś ojciec.
Tym razem, ku zdumieniu chłopaka, jeźdźcy zatrzymali się i zagadnęli starca z sąsiedniej jurty, który w odpowiedzi wskazał ręką w jego kierunku. Batu wciągnął głęboko powietrze – stał jak wryty, patrząc na kłusujących ku niemu wojowników. Nie wiedząc, co począć z rękami, najpierw założył je na piersiach, by następnie opuścić bezwładnie. Ze środka jurty dobiegło go wołanie matki. Nie odpowiedział. Nie mógł. Stał oniemiały, gdy zobaczył, kto jedzie na czele grupy.
W nędznych jurtach nie było miejsca na portrety – jedynie w najbogatszych domostwach znalazłyby się nieliczne obrazy z państwa Kin. Mimo to Batu znał twarz swojego wuja. Kiedyś, wiele lat temu, zakradł się ku ucztującym wojownikom – zapragnął choć raz spojrzeć na wielkiego chana. Upływ czasu nie zatarł pamięci tego, jak i podobnych zaprawionych goryczą wydarzeń z dzieciństwa – czasu, gdy Ugedej i Dżoczi służyli pod wodzą Czyngisa, zanim ojciec stracił wszystko przez jakąś niedorzeczną sprzeczkę.
Ugedej, odziany w pokrytą czarnym błyszczącym lakierem zbroję, jechał bez nakrycia głowy – miał wygolone włosy na kińską modłę, jedynie z czubka czerepu zwisał ciężki warkocz. Batu chłonął wzrokiem każdy szczegół, ignorując żałosne nawoływania matki. Teraz syn wielkiego chana zwracał się bezpośrednio do niego, lecz chłopak stał oniemiały, nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa. Przenikliwe spojrzenie żółtych oczu wuja wprawiło go w niemal hipnotyczny trans.
– Chyba jest nierozgarnięty? – podjął jeden z wojowników. Batu zamknął rozdziawione usta. – Głuchy jesteś, chłopcze? Mówi do ciebie mój pan, Ugedej.
Batu oblał się rumieńcem. Pokręcił głową. Czuł się zażenowany obecnością tak szacownych gości przed jurtą matki. Co sobie pomyślą o połatanych ścianach, o smrodzie i chmarach much? Po chwili wstyd przerodził się w złość, lecz Batu wciąż milczał. Tacy sami ludzie zabili ojca, mówiła matka. Czemuż więc mieliby się przejmować życiem jego syna – łachmaniarza?
– Jesteś niemową? – zapytał Ugedej, uśmiechając się z jakiegoś powodu.
– Nie jestem – wymamrotał w odpowiedzi Batu. Jeden z wojowników sięgnął w głąb siodła i po chwili zaskoczony chłopak zatoczył się po ciosie kolczą rękawicą w skroń.
– Nie jestem, panie – poprawił wojownik bez podnoszenia głosu.
Batu zadrżał. Zapiekło go ucho, ale dostawał już gorsze cięgi.
– Nie jestem niemową, panie – odparł, starając się usilnie zapamiętać twarz wojownika.
Ugedej rozprawiał o chłopaku, jakby go tam w ogóle nie było.
– A więc to nie tylko opowieści. Masz twarz mojego brata, poza tym dorównałeś już wzrostem mojemu ojcu. Ile masz lat, chłopcze?
Batu stał nieruchomo, próbując zebrać się w sobie. Czasami w głębi serca zastanawiał się, czy aby opowieści matki o pozycji, jaką zajmował jego ojciec, nie były przesadzone. Nagle wszystko miało okazać się jasne.
– Piętnaście – odparł i dodał pospiesznie – panie – gdy zobaczył, że wojownik ponownie nachyla się w siodle. Po satysfakcjonującej odpowiedzi mężczyzna zaniechał swego zamiaru i tylko z zadowoleniem przytaknął.
Ugedej zmarszczył brwi.
– Jesteś za stary. Żeby zostać dobrym łucznikiem, trzeba rozpocząć naukę w wieku siedmiu, ośmiu lat. – Raptem uśmiechnął się na widok zmieszanej miny Batu, zadowolony z osiągnięcia zamierzonego celu. – Mimo wszystko będę ci się przyglądał. Zameldujesz się jutro u generała Dżebego. Jego obóz leży o sto mil stąd w kierunku północnym, niedaleko wioski pod urwiskiem. Dasz radę go odszukać?
– Ale ja nie mam konia, panie – odparł Batu.
Ugedej spojrzał na wojownika, który uderzył chłopaka rękawicą, ten w odpowiedzi wzniósł oczy ku niebu, zsiadł z wierzchowca i włożył wodze do rąk Batu.
– Mam nadzieję, że przynajmniej umiesz jeździć? – rzucił wojownik.
Oniemiały z wrażenia Batu przejął wodze i poklepał konia po masywnym karku. Nigdy wcześniej nie dotykał tak wspaniałego wierzchowca.
– Tak, umiem.
– Dobrze. Ta klacz nie należy do ciebie, zrozumiano? Zaprowadzi cię na miejsce, a potem weźmiesz sobie jakiegoś starego kuca i zwrócisz ją mnie.
– Nie znam twojego imienia – rzekł Batu.
– Alkhun, chłopcze. Zapytaj o mnie w Karakorum, tam wszyscy mnie znają.
– Tym mieście? – zapytał Batu. Słyszał opowieści o kamiennych budowlach, wznoszonych rękami miliona robotników, ale jak do tej pory nie dawał im wiary.
– Chwilowo to bardziej obóz niż miasto, ale sytuacja szybko się zmienia – odparł Alkhun. – Możesz odesłać mi klacz którymś ze zwiadowców, tylko powiedz mu, że ma się z nią delikatnie obchodzić. Jeśli zobaczę ślady bata na jej sierści, osobiście złoję ci skórę. Witaj w armii, chłopcze. Mój pan Ugedej ma dla ciebie plany. Nie waż się go rozczarować.ROZDZIAŁ 1
W powietrzu zawirował biały pył połyskujący w świetle zachodzącego słońca. Ugedej jechał główną arterią, chłonąc każdy szczegół i dźwięk otaczającej przestrzeni. Odgłosy uderzeń młota przemieszane z wykrzykiwanymi rozkazami wskazywały, iż sytuacja jest napięta. Mongolskie tümeny gromadziły się tuż pod miastem, gdzie wezwano generałów wraz z wojownikami, by pokazać im efekty dwóch lat pracy – miasto na pustkowiu nad ujarzmioną rzeką Orchon.
Ugedej zatrzymał konia, by na chwilę przyjrzeć się grupie mężczyzn rozładowujących wóz. Podenerwowani taksującym wzrokiem pana robotnicy wciągali bryły białego marmuru na niskie sanie, by następnie zaciągnąć je do warsztatów. Delikatne niebieskawe żyłki, zdobiące powierzchnię każdego mlecznobiałego bloku, cieszyły oko Ugedeja. Wszak oddalony o setki mil na wschód kamieniołom, w którym wydobywano marmur, należał do niego – wraz z tysiącem innych nabytków z ostatnich lat.
Ugedej pozbywał się złota i srebra z nonszalancją, jakby w ogóle nie miały wartości. Uśmiechnął się do własnych myśli, zastanawiając się, jak zareagowałby ojciec na widok białego miasta wyrastającego na środku pustkowia. Czyngis gardził ludzkimi mrowiskami, ale tym razem nie ujrzałby starych kamiennych domów ani ulic pełnych wroga, lecz nowoczesną metropolię należącą do narodu mongolskiego.
Ugedej odziedziczył niespotykaną dotąd fortunę, składającą się z bogactw Chin i Chorezmu, praktycznie nienaruszoną przez chana podbitych ziem. Sam trybut z Yenkingu wystarczyłby na pokrycie każdego domu białym marmurem, a nawet jadeitem. Miasto, które kazał wznieść na równinach, było pomnikiem ku czci ojca, a jednocześnie odpowiednią siedzibą nowego chana. Zbudował pałac z wieżą, wznoszącą się ponad miasto niczym biały miecz, by oznajmić wszem wobec, jak wielkiego postępu dokonał naród, niegdyś zamieszkujący proste jurty i trudniący się wypasem bydła.
Złoto przyciągnęło do miasta milion par rąk do pracy. Robotnicy pokonywali rozległe równiny i ogromne połacie pustyni, mając ze sobą jedynie kilka zwierząt i narzędzi. Niektórzy przybyli z państwa Kin, inni z Samarkandy, Buchary czy Kabulu. Znaleźli się tu również kamieniarze i cieśle z Koryo, skuszeni opowieściami o mieście wzniesionym nad złotodajną rzeką, oraz Bułgarzy, którzy przywędrowali wielkimi karawanami ze swoich lasów, wioząc zapasy cennej gliny, węgla drzewnego i twardego drewna. Miasto wypełniło się kupcami, murarzami, garncarzami, straganiarzami, złodziejami i rzezimieszkami. Wietrząc zysk, rolnicy pakowali wozy i wyruszali na kilkudniową wyprawę, by zarobić parę miedziaków. Ugedej dał im srebro i złoto – wydobyte z ziemi i przekute na walutę – a w zamian otrzymał miasto. Była to, jego zdaniem, nie najgorsza transakcja. Chwilowo miasto przepełniała kolorowa ciżba – wokół rozbrzmiewało sto języków i unosiły się zapachy tysiąca różnych dań i przypraw. Niektórym z tych ludzi pozwoli zostać, ale to nie dla nich wznosił miasto.
Tym razem wzrok Ugedeja przyciągnęły zielone ręce i czerwone turbany rzemieślników uwijających się przy farbowaniu tkanin pod murami domów; na znak szacunku farbiarze schylili głowy. Gwardziści utorowali drogę przed synem Czyngisa, by mógł napawać się widokiem jak ze snu. Wszak miasto powstałe na miejscu obozowiska jurt, jakie znał ojciec, było jego dziełem. To on nadał mu realny kształt, wykuł w kamieniu.
Wiele aspektów życia miasta wciąż wprawiało go w zdumienie – jak to, że robotnicy przybyli tu z żonami i córkami, mimo że nie zapłacił za ich podróż. Przez jakiś czas zachodził w głowę, jak założyć warsztaty i placówki handlowe, niezbędne do rozwoju każdego miasta, ale handlowcy sami zwrócili się do jego kanclerza, oferując konie lub więcej srebra w zamian za dzierżawę kolejnych lokali. Miasto ze zwykłego skupiska domów przerodziło się w organizm żyjący własnym życiem, wychodzącym daleko poza kontrolę Ugedeja.
Choć nie do końca. Gdy doszły go słuchy, że sieć wąskich uliczek w południowej części miasta przyciąga gangi przestępców, Ugedej rozkazał wyburzyć osiemset domów i przebudować całą dzielnicę według nowego planu. Łotrów wieszano pod nadzorem gwardzistów.
Gdy jechał przez miasto, na ulicach zapadała cisza – robotnicy i ich nadzorcy skłaniali głowy na widok człowieka, w którego rękach spoczywało życie i dostatek każdego z nich. Ugedej odetchnął głęboko przepełnionym kurzem powietrzem, delektując się jego smakiem, chłonąc wszystko, co sam stworzył. W oddali majaczyły wieże pałacu zwieńczonego kopułą o dachu pokrytym warstwą złota cieńszą od papieru, jakiego używali skrybowie. Widok ten napawał go dumą – wyobrażał sobie, że ujarzmił światło słoneczne i uwięził je w swoim mieście.
Miał przed sobą szeroką ulicę z rynsztokami z gładko wyszlifowanego kamienia. Tę część miasta dawno już ukończono – w pozostałych zastępy robotników uwijały się, by nadrobić wielomiesięczne zaległości. Podczas kłusu wzrok Ugedeja mimowolnie spoczął na okalających miasto murach, które wprawiały w zdumienie zarówno kińskich architektów, jak i murarzy. Już z wysokości siodła na niektórych odcinkach dało się dostrzec zielone pola po drugiej stronie ściany. Mury Yenkingu nie ustrzegły miasta przed ogniem ni oblężeniem. Murami Ugedeja stali się plemienni wojownicy – ci sami, którzy rzucili cesarza Kin na kolana i zrównali z ziemią miasta szacha.
Ugedej zdążył już pokochać powstające dzieło swoich rąk – od rozległego poligonu po czerwone dachówki domów, kamienne rynsztoki, kościoły i kaplice, meczety i targowiska oraz tysiące mieszkań, z których większość wciąż czekała na właścicieli. Na każdym rogu powiewały niebieskie proporce ku czci Ojca Niebo. Daleko na południe rozciągały się zielone wzgórza i góry, a w samym Karakorum powietrze nagrzewało się od unoszącego się pyłu. Wszystko to radowało serce Ugedeja.
Zmierzch przerodził się w gęstniejący mrok, gdy Ugedej oddał wodze giermkowi i zamaszystym krokiem wszedł po stopniach do swego pałacu. Zanim jednak przekroczył jego podwoje, jeszcze raz obejrzał się na rodzące się w bólach miasto. Wieczorne powietrze przyniosło zapach świeżo zaoranej ziemi przemieszany z aromatem smażonych potraw. W swoich planach nie przewidział zagród ze zwierzętami, które powstały tuż za murami miasta, ani handlu rozgdakanym ptactwem, odbywającym się na rogu każdej ulicy. Pomyślał o targowisku z wełną, które urosło przy zachodniej bramie. Nie musiał obawiać się zastoju w handlu tylko dlatego, że miasto nie zostało jeszcze ukończone. Wybrał to miejsce na starym szlaku handlowym, by tchnąć w nie życie. I nie pomylił się – targowisko obudziło się do życia, gdy jeszcze zamiast ulic i dzielnic piętrzyły się tu sterty drewna, dachówek i kamienia.
Uśmiechnął się, patrząc na zachodzące słońce i liczne ogniska, rozpalone na równinach wokół miasta. Czekali tam jego ludzie – całe armie wojowników zajadających ociekającą tłuszczem baraninę. Zwilżył usta, powodowany na nowo rozbudzonym głodem, by wreszcie przekroczyć kamienną bramę, której splendoru mogłyby pozazdrościć kińskie miasta.
Jeszcze zatrzymał się na moment w rozbrzmiewającym echem holu, by spojrzeć na bodaj najbardziej ekstrawaganckie dzieło w całym mieście – drzewo z czystego srebra, sięgające z gracją pod sklepienie sufitu, którego środek, na wzór jurty zamieszkałej przez byle pasterza, stał otworem na niebo. Wykonanie drzewa zajęło jubilerom z Samarkandy prawie rok, ale odlew z wypolerowanego srebra spełniał swoją funkcję: wprawiał swym bogactwem w osłupienie każdego, kto wchodził do pałacu. Niektórzy z pewnością widzieli w tym drzewie symbol srebrnego narodu, który powstał z połączenia licznych mongolskich plemion, choć każdy obdarzony odrobiną zdrowego rozsądku rozumiał, jak niewielką wagę Mongołowie przywiązywali do srebra, wykorzystując je do odlewów.
Ugedej pogładził pień drzewa, czując pod palcami chłód metalu. Okazałe gałęzie wystrzeliwały wysoko, naśladując przyrodę. Całość otaczała srebrzysta poświata; przywodziła na myśl białą brzozę oblaną światłem księżyca. Skinął głową do swoich myśli i przeciągnął się, gdy wokół rozbłysły lampy, rozpalone przez niewolników i sługi, rzucając czarne cienie i wywołując wrażenie, że mrok za oknami zgęstniał.
Raptem usłyszał pospieszny krok i po chwili ujrzał nadchodzącego sługę Baras’aghura. Ugedej wzdrygnął się na widok ochoczego wyrazu twarzy sługi oraz pliku papierów, który ten niósł pod pachą.
– Najpierw coś zjem, Barasie. To był długi dzień.
– Oczywiście, panie, tyle że masz gościa. Przybył twój wuj. Mam mu powiedzieć, by poczekał?
Ugedej znieruchomiał na chwilę przy odpinaniu miecza. Rozkazał wszystkim trzem wujom, by przybyli wraz z tümenami pod Karakorum i tam rozbili obozowiska, tym samym zakazując im wjazdu do miasta. Zastanawiał się, który z nich nie zastosował się do polecenia. Podejrzewał Kasara, gdyż ten wychodził z założenia, że wszelkie rozkazy i rozporządzenia dotyczą wszystkich prócz niego.
– Który to, Barasie? – zapytał, zniżając głos do szeptu.
– Książę Temüge, panie. Posłałem sługi, by się nim zajęli, ale czeka już długo.
Baras’aghur gestem wskazał na drogę słońca na niebie, wprawiając w irytację Ugedeja, który w odpowiedzi jedynie zasznurował usta. Brat jego ojca z pewnością doskonale znał niuanse gościnności. Wizyta w czasie, gdy Ugedej nie mógł go osobiście przywitać, nakładała pewne zobowiązania na gospodarza. Ktoś taki jak Temüge po prostu musiał o tym wiedzieć. Z drugiej strony generałowie i książęta otrzymali wyraźny rozkaz pozostania na równinach.
Ugedej westchnął. Od dwóch lat usiłował uczynić z Karakorum perłę imperium. Realizował swój cel poprzez politykę izolacjonizmu, która wprawiała w osłupienie tak jego wrogów, jak i przyjaciół. Wiedział, że taki stan rzeczy nie może trwać wiecznie. Podążył za Baras’aghurem do pierwszej i najbardziej okazałej sali audiencyjnej, gotując się na spotkanie z wujem.
– Każ natychmiast przynieść wino, Barasie. I posiłek. Coś prostego, coś, co jadają wojownicy na równinach.
– Twoja wola, panie – rzucił jakby nieobecny Baras, który skupiał się już wyłącznie na nadchodzącym spotkaniu.
Kroki obu mężczyzn odbijały się głośnym echem od ścian. Tym razem Ugedej nawet nie spojrzał na malowidła – dzieła najwybitniejszych przedstawicieli sztuki islamu, które zazwyczaj podnosiły go na duchu. Dopiero pod sam koniec podniósł wzrok na scenę przedstawiającą w płomiennych barwach Czyngisa na czele szarży w Borsuczym Gardle. Uśmiechnął się do własnych myśli. Autor zażądał fortuny za owoc całorocznej pracy, lecz Ugedej i tak podwoił cenę. Dzięki temu jego ojciec wciąż żył na tych ścianach, jak i w jego pamięci. W mongolskich plemionach, w których spędził większość życia, nie znano malarstwa, dlatego też podobne dzieła nieustannie wywoływały w nim westchnienia zachwytu. Jednak tym razem, mając świadomość, iż czeka na niego Temüge, jedynie skinął głową przed podobizną ojca i wszedł dostojnym krokiem do komnaty.
Upływ czasu okazał się niezbyt łaskawy dla brata Czyngisa. W młodości Temüge przypominał wagą utuczone cielę, lecz potem bardzo szybko zmizerniał, co przyczyniło się do powstania zwiotczałych płatów skóry zwisającej z podbródka, które postarzały go o wiele lat. Ugedej zmierzył wuja chłodnym spojrzeniem, gdy ten wstał z wyściełanego jedwabiem krzesła, by go przywitać. Jakże miał okazywać uprzejmość człowiekowi, którego obecność wieściła koniec wymarzonej samotności. Nie miał żadnych złudzeń. Wiedział, że naród oczekuje go z niecierpliwością, a Temüge został wysłany, by jako pierwszy przełamał jego opór.
– Widzę, że dopisuje ci zdrowie, Ugedeju – podjął Temüge, a następnie podszedł do bratanka, wyciągając ku niemu ramiona. Ten zaś wzdrygnął się z irytacją i odwrócił głowę do Barasa, odwodząc w ten sposób wuja od jego zamiaru.
– Przestań się gapić jak wół na malowane wrota, Barasie. Przynieś nam wina i jadła.
– Panie – odparł Baras’aghur, skłaniając głowę. – Każę posłać po skrybę, by zapisywał przebieg spotkania.
Po tych słowach sługa natychmiast się oddalił. Jeszcze przez chwilę obaj mężczyźni słyszeli stukot jego sandałów, gdy biegł przez korytarze.
Temüge zmarszczył brwi.
– Nie przychodzę z oficjalną wizytą, Ugedeju. Nie trzeba skrybów ani sprawozdań.
– Mam rozumieć, że chciałeś po prostu się zobaczyć z bratankiem, a nie, że zostałeś wybrany na wysłannika? Czyż mój uczony wuj nie jest jedyną osobą, której mogłyby zaufać wszystkie frakcje i powierzyć zadanie rozmowy ze mną?
Temüge oblał się rumieńcem w odpowiedzi na ton i trafność słów bratanka. Wynikało z nich, że Ugedej ma tyleż samo szpiegów w wielkich obozowiskach, co on sam. Mongołowie przejęli tę strategię od Kinów. Próbował ocenić nastrój bratanka, choć nie należało to do najłatwiejszych zadań. Ugedej nawet nie zaproponował mu solonej herbaty. Temüge przełknął ślinę, szukając przyczyny irytacji i nieufności, jakie napotkał u młodszego rozmówcy.
– Wiesz przecież, że wojownicy o niczym innym nie mówią – podjął Temüge, wciągając głęboko powietrze, by uspokoić nerwy. Żółte oczy siostrzeńca uporczywie przywoływały wspomnienie Czyngisa. Ugedej był drobniejszej budowy ciała niż wielki chan, ale emanował osobliwym chłodem, wytrącając wuja z równowagi. Na czole Temügego wystąpił pot.
– Przez dwa lata zamykałeś uszy i serce na imperium twojego ojca – ciągnął Temüge.
– Tak myślisz? – wtrącił Ugedej.
Temüge spojrzał mu prosto w oczy.
– A co innego mam myśleć? Zostawiłeś rodziny i tümeny na stepie, zbudowałeś sobie miasto, podczas gdy oni paśli owce. Dwa lata, Ugedeju! – Temüge zniżył głos niemal do szeptu.
– Niektórzy mówią, że postradałeś zmysły z żalu za ojcem.
Ugedej uśmiechnął się gorzko. Już na samo wspomnienie o ojcu czuł się, jakby odrywano mu strup od rany. Znał wszystkie pogłoski, niektóre z nich sam rozpuszczał, by zmylić wroga. Jednak to on został wybrany na następcę Czyngisa – pierwszego chana narodu mongolskiego. Wiedział, że nie musi się obawiać zwykłych plotek, jakie krążą po obozach – wszak wojownicy obdarzali jego ojca niemal boską czcią. Co innego krewni.
Po chwili otworzyły się drzwi, a w nich ukazał się Baras’aghur wraz z tuzinem kińskich sług, którzy natychmiast doskoczyli do obu mężczyzn i umieścili puchary z brązu i przekąski na rozłożonym przed nimi białym obrusie. Ugedej polecił gestem wujowi, by usiadł na wyłożonej płytkami podłodze. Przyglądał się z zainteresowaniem starszemu mężczyźnie, który wykrzywił twarz w grymasie bólu, po tym, jak zatrzeszczały mu kolana, gdy krzyżował nogi. Baras’aghur odesłał sługi, a następnie podał herbatę Temügemu, który odetchnął z ulgą i ujął czarkę w prawą dłoń, jak zawsze z namaszczeniem popijając gorący napój. Ugedej zaś patrzył pożądliwie na czerwone wino, które bulgocząc, napełniało jego puchar, po czym pospiesznie opróżnił naczynie i oddał Baras’aghurowi, zanim ten się oddalił.
Ugedej zauważył, że wuj zerka ukradkiem na wezwanego przez Baras’aghura skrybę, który stanął pod ścianą, w gotowości do pracy. Wiedział, że Temüge najlepiej ze wszystkich rozumie siłę słowa pisanego. To on zebrał historię Czyngisa i początków narodu. Ugedej posiadał jeden z pierwszych manuskryptów – starannie przepisany, w mocnej oprawie z koziej skóry – który cenił ponad wszystko. Z drugiej strony bywały chwile, w których wolał, by nie zapisywano jego słów.
– Zostaw nas samych, Barasie – rzekł Ugedej. – Zostaw dzban, ale skrybę zabierz ze sobą.
Dobrze wyszkolony sługa nie zawahał się przed wykonaniem rozkazu, i już po krótkiej chwili obaj krewni mogli ponownie porozmawiać sam na sam. Ugedej opróżnił puchar i beknął.
– Po coś przyszedł, wuju? Za miesiąc mógłbyś bez przeszkód przekroczyć bramy Karakorum razem z wielotysięczną armią naszych ludzi i zasiąść do uczty, o której będą opowiadać przez wiele lat.
Temüge przyglądał się bacznie swojemu rozmówcy, na którego twarzy, choć młodej i nienaznaczonej jeszcze zmarszczkami, malowały się troska i zmęczenie. Ugedej sam siebie obarczył osobliwym ciężarem, jakim było miasto. Temüge wiedział, że zdecydowana większość zamieszkującego jurty narodu nie dałaby za Karakorum złamanego miedziaka. Mongolscy generałowie, którzy znali Czyngisa, uważali, że stawianie białych marmurów i podobnych ekstrawagancji rodem z państwa Kin jest przejawem monstrualnej fanaberii. Temüge miał zgoła odmienne zdanie – podziwiał dzieło siostrzeńca; nie wiedział jedynie, jak mu o tym powiedzieć, by nie zostać posądzonym o tanie pochlebstwo. Niegdyś sam marzył o wybudowaniu takiego miasta – z szerokimi ulicami, przestrzennymi dziedzińcami, a nawet biblioteką z tysiącami pustych dębowych półek, które z czasem zapełniłyby się skarbami literatury.
– Nie jesteś głupcem, Ugedeju – odparł wreszcie Temüge. – Twój ojciec wiedział, co robi, wybierając na swego następcę ciebie, a nie któregoś z twoich braci. – Ugedej spojrzał gniewnie na Temügego, który odpowiedział skinieniem głowy. – Czasami widzę w tobie stratega na miarę generała Subedeja. Nasz naród już od dwóch lat nie ma przywódcy ani wyraźnie wytyczonej drogi, a jednak nie doszło do wojny domowej ani do walk między książętami.
– Może dostrzegli wśród swoich członków mojego osobistego tümenu, moich skrybów i szpiegów – odparł spokojnie Ugedej. – Moi ludzie, odziani w czerń i czerwień, są wszędzie, pilnując, by nie doszło do zdrady.
Temüge prychnął.
– Powstrzymuje ich nie strach, lecz niepewność. Nie znają twojego planu, więc nie wiedzą, co robić. Przejąłeś schedę po ojcu, a nie wezwałeś ich do złożenia przysięgi. To dla nich kompletnie niezrozumiałe. Cóż więc mają robić, jak nie przyglądać się sytuacji i czekać na twój kolejny krok?
Temüge spostrzegł, że Ugedejowi drgnęły usta, jak gdyby chciał powstrzymać uśmiech. Wiele by oddał, by poznać myśli bratanka, ale ten należał do nowego pokolenia o nie do końca dla niego zrozumiałym sposobie myślenia.
– Zbudowałeś miasto na równinach, Ugedeju. Kazałeś zebrać wojska, ale co dalej? Wielu z nich zobaczy to wspaniałe miejsce po raz pierwszy. Spodziewasz się, że tak po prostu zegną przed tobą kolano i złożą ci przysięgę? Tylko dlatego, że jesteś synem swojego ojca? Czyngis miał więcej synów. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym?
Ugedej uśmiechnął się, widząc, jak wuj świdruje go spojrzeniem, jak gdyby próbował wyciągnąć z niego wszystkie tajemnice. Wiedział, że jednej na pewno nie uda się Temügemu zgłębić, choćby nie wiem jak przeszywał go wzrokiem. Poczuł zbawienne działanie wina, pieszczące i wypełniające ciepłem trzewia, kojące ból.
– Cóż, jeśli uważasz, że chciałem pozyskać dwa lata, by w tym czasie zbudować miasto, to chyba osiągnąłem swój cel, czyż nie, wuju? Być może tego właśnie chciałem?
Temüge rozłożył ręce.
– Nie ufasz mi – rzekł z nieudawaną goryczą w głosie.
Ugedej zachichotał.
– Ufam ci nie mniej niż innym, tego możesz być pewien.
– Dość przebiegła odpowiedź – odparł oschle Temüge.
– Sam jesteś przebiegły. Masz to, na co zasłużyłeś – odburknął Ugedej, pochylając się do przodu bez cienia pogody ducha, jaka jeszcze przed chwilą rozjaśniała jego twarz. – Gdy na niebie wzejdzie księżyc w nowiu – ciągnął – każę złożyć przysięgę wierności wszystkim oficerom i możnym tego narodu. Nie muszę się przed nikim tłumaczyć, wuju. Zegną przede mną kolano nie dlatego, że jestem synem swojego ojca, lecz dlatego, że jestem jego wybranym następcą i przywódcą narodu.
Nagle przerwał, jakby w obawie, by nie powiedzieć za wiele, skrywając jednocześnie emocje za zasłoną kamiennej twarzy. Umiejętności tej nauczył się już w dzieciństwie od ojca.
– Nie powiedziałeś mi, z czym do mnie przychodzisz, wuju – kontynuował Ugedej.
Temüge westchnął, gdy zrozumiał, że właśnie utracił swoją szansę.
– Przyszedłem, by upewnić się, że zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństwa, Ugedeju.
– Przerażasz mnie – odparł z szyderczym uśmiechem młodzieniec.
Temüge oblał się rumieńcem.
– Nie myśl, proszę, że ci się odgrażam.
– Skąd więc to straszne niebezpieczeństwo, tu, w moim mieście, najwspanialszym ze wszystkich miast?
– Drwisz ze mnie, a ja przyjechałem, by ci pomóc i obejrzeć twoje dzieło.
– Czyż nie jest piękne? – podchwycił Ugedej.
– Jest zachwycające – odparł Temüge z niezwykle przekonującą szczerością, sprawiając, że Ugedej spojrzał na wuja z większą dozą ufności.
– Po prawdzie – kontynuował Ugedej – zastanawiałem się nad zatrudnieniem bibliotekarza, który zebrałby kolekcję zwojów nawet z najdalszych zakątków ziemi, żeby w końcu Karakorum stało się znane wszystkim uczonym świata. Ale cóż, może to tylko próżne marzenia.
Temüge zawahał się. Pomysł wydawał się pasjonujący, ale podejrzliwość wzięła nad nim górę.
– Wciąż się ze mnie naigrywasz? – zapytał spokojnym głosem.
Ugedej wzruszył ramionami.
– Może byś w końcu przestał beczeć jak stary baran. Ty i te twoje przestrogi. Pewnie mi jeszcze powiesz, żebym uważał na zatrute jedzenie? – W końcu uśmiechnął się na widok twarzy Temügego, na nowo poczerwieniałej z rozdrażnienia. – To prawdziwa oferta. Każdy może zapędzić owce i kozy w stado, ale myślę, że tylko ty potrafisz zebrać uczonych. Dzięki tobie Karakorum stanie się sławne, będzie znane od morza do morza.
– Jeśli tak wysoko cenisz moją inteligencję – odparł Temüge – to tym razem powinieneś mnie wysłuchać.
Ugedej westchnął.
– Mów więc, wuju, jeśli uważasz to za konieczne – rzekł.
– Od dwóch lat cały świat czeka na twój ruch. Nikt nie odważył się wysłać choćby jednego żołnierza z obawy, że ten zostanie ukarany dla przykładu. Nawet Kinowie i Sungowie nie powzięli dotąd żadnych kroków; jak jelenie wyczuwające w pobliżu tygrysa. Ale to się już skończyło. Zwołałeś wszystkie armie, a za miesiąc zostaniesz chanem, jeśli dożyjesz.
– Jeśli dożyję? – podchwycił Ugedej.
– Gdzie się podziali twoi gwardziści, Ugedeju? Kazałeś im odejść, a teraz nikt w obozach nie czuje na sobie ich podejrzliwego wzroku. Myślałeś, że będzie łatwo? Gdybyś spadł z dachu i rozbił sobie głowę, kto zostałby chanem?
– Mój brat Czagataj ma najlepsze rokowania – odparł ze spokojem Ugedej. – Chyba że pozwolono by przeżyć mojemu synowi, Gujukowi. Jest jeszcze Tołuj – jego synowie wyrośli na silnych chłopców: Mongke i Kubilaj, Aryk Böge i Hulagu. Z czasem wszyscy oni mogliby zostać chanami – przerwał, uśmiechając się na myśl o czymś, czego nie dostrzegał Temüge. – Najwyraźniej nasienie Czyngisa jest mocne. Wszyscy mamy synów, ale też wszyscy spoglądamy na Subedeja. Armię poprowadzi tylko ten, w którego oddziałach znajdzie się ten niepokonany generał mojego ojca. Czyż nie mam racji? Bez niego wybuchłaby wojna domowa. Czy to już wszyscy? Ach, zapomniałbym jeszcze o mojej babce. Choć straciła już zęby i wzrok, to jednak jeśli chce, wciąż potrafi budzić respekt.
Temüge otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
– Mam nadzieję, że w działaniu jesteś bardziej odpowiedzialny niż w słowach, Ugedeju. Każ przynajmniej podwoić swoją straż osobistą.
Ugedej skinął głową. Nie czuł potrzeby, by wspomnieć o dwóch uzbrojonych w kusze żołnierzach ukrytych wśród ozdób na ścianach. Wystarczyłby jeden gest Ugedeja, a jego wuj w mig pożegnałby się z życiem.
– Wysłuchałem cię. Rozważę to, co powiedziałeś. Może powinieneś przyjąć posadę w mojej bibliotece i na uniwersytecie do czasu, gdy wzejdzie nów. Co jeśli nie przeżyję, a mój następca nie okaże zbyt dużego zainteresowania Karakorum? – Spojrzawszy na twarz Temügego zrozumiał, że jego słowa trafiły na podatny grunt. Wiedział też, że znalazł w swoim wuju opiekuńczego ducha, który uczyni wszystko, by utrzymać go przy życiu. Wszak każdy ma swoją cenę, i prawie nigdy nie jest nią złoto.
– Muszę się położyć, wuju – rzekł Ugedej. – Każdy dzień jest pełen planów i pracy. – Przerwał, wstał i po krótkiej chwili ciągnął dalej: – Powiem ci tyle: nie jestem ślepy ani głuchy. Naród Czyngisa na jakiś czas przerwał swe podboje, ale cóż z tego? Moi ludzie, karmieni mlekiem i krwią, gotowi są z nowymi siłami wyruszyć w świat. Poza tym zbudowałem swoje miasto. Nie obawiaj się o mnie, wuju. Wiem wszystko, co powinienem wiedzieć o swoich generałach i stopniu ich lojalności.
Ugedej wstał z młodzieńczym wigorem, podczas gdy jego wuj musiał skorzystać z wyciągniętej ku niemu dłoni, krzywiąc się, gdy głośno chrupnęło mu w kolanach.
– Myślę, że ojciec byłby z ciebie dumny, Ugedeju – rzekł Temüge.
Ku jego zdziwieniu Ugedej roześmiał się.
– Wątpię. Przyjąłem do siebie bękarta Dżocziego, zrobiłem z niego księcia i oficera manganu_._ Batu w dalszym ciągu pozostanie pod moją opieką – chcę w ten sposób uczcić pamięć mojego brata. Czyngis nigdy by mi tego nie wybaczył – przerwał, uśmiechając się do swoich myśli. – I na pewno nie pokochałby Karakorum, tego jestem pewien.
Po tych słowach przywołał Baras’aghura, by wyprowadził Temügego z pogrążonego w mroku miasta. Wkrótce znów przyjdzie mu oddychać dusznym powietrzem wielkich obozów, przepełnionym zdradą i podejrzliwością.
Ugedej nalał sobie kolejny puchar wina w drodze na kamienny balkon, by jeszcze raz spojrzeć na ulice miasta skąpane w blasku księżyca. Zamknął oczy i pozwolił, by jego twarz owiewał orzeźwiający chłód wieczornej bryzy, lecz już po krótkiej chwili złapał się za ramię, czując nagłe ukłucie bólu promieniującego od serca. Na jego czole wystąpiły krople potu, krew pulsowała wściekle w żyłach, przyprawiając go o zawroty głowy. Wyciągnął ręce na oślep, szukając oparcia w kamiennej balustradzie i próbując uspokoić oddech, aż w końcu serce znów zabiło wolniej, ustąpił nieznośny ucisk w skroniach, a światła migające mu przed oczami zamieniły się w maleńkie świetlne punkciki, których nikt inny nie widział. Podniósł wzrok i spojrzał z goryczą na wiejące chłodem gwiazdy. Pod balkonem wycięto w kamieniu kolejną komnatę. Nieraz, słaby i drżący po ostrym ataku bólu, wątpił, że dożyje jej ukończenia. A jednak wciąż żył, by podziwiać własny grobowiec. Puchar po pucharze opróżniał dzban, aż do utraty zmysłów.
– Ile mi jeszcze zostało? – wyszeptał pijany sam do siebie. – Parę dni? A może kilka lat? – W tej chwili zapragnął porozmawiać z duchem ojca. Poderwał więc puchar w górę, rozlewając nieco wina. – Ojcze, sądziłem, że moje dni są policzone i pogodziłem się z losem. Cóż mogli mnie wtedy obchodzić twoi generałowie i te ich… śmieszne utarczki. A jednak zbudowałem miasto, zgromadziłem naród i wciąż żyję. Tylko nie wiem, co dalej?
Ugedej wsłuchiwał się w ciemność, lecz nie usłyszał żadnej odpowiedzi.