Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stając się sobą - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Stając się sobą - ebook

Stając się sobą to autobiografia Irvina D. Yaloma, emerytowanego profesora psychiatrii kalifornijskiego Uniwersytetu Stanforda. Słynny psychoterapeuta o ogromnym doświadczeniu zawodowym i talencie pisarskim bierze na warsztat swoje życie. Yalom dzieli się z nami historią swojego dzieciństwa, dojrzewania i innymi osobistymi doświadczeniami, które ukształtowały go jako człowieka. Dar opisywania i dostrzegania złożonych relacji międzyludzkich przez Yaloma pozwala nam zrozumieć proces formowania się i rozwoju osoby. To nie jest zwykła autobiografia, to zaproszenie do refleksji, kim jesteśmy i co nas ukształtowało.

Irvin David Yalom (ur. 1931), amerykański psychiatra i psychoterapeuta, obecnie prowadzi prywatną praktykę w Kalifornii. Był jednym z pionierów psychoterapii grupowej, stworzył również własną koncepcję psychoterapii egzystencjalnej, koncentrującej się wokół nieodłącznych składników ludzkiego losu: wolności, samotności, potrzeby sensu i śmierci. Jest autorem najbardziej znanym z opowieści psychoterapeutycznych: Kat miłości, Mama i sens życia, Istoty ulotne oraz z powieści Kiedy Nietzsche szlochał, Kwestia Spinozy, Kuracja według Schopenhauera, Leżąc na kozetce.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-648-6
Rozmiar pliku: 6,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

NARODZINY EMPATII

Budzę się ze snu o trze­ciej nad ranem, pła­czę w poduszkę. Ostroż­nie, żeby nie prze­szka­dzać Mari­lyn, wyśli­zguję się z łóżka. W łazience wycie­ram twarz z łez i robię uży­tek ze wska­zó­wek, któ­rych od pięć­dzie­się­ciu lat udzie­lam moim pacjen­tom: zamknij oczy, odtwórz w myślach swój sen i zapisz to, co zoba­czy­łeś.

_Mam jakieś dzie­sięć lat, może jede­na­ście. Zjeż­dżam na rowe­rze z roz­le­głego wzgó­rza, gdzieś nie­da­leko domu. Widzę dziew­czynę imie­niem Alice sie­dzącą na ganku swo­jego domu. Wygląda na nieco star­szą ode mnie i jest atrak­cyjna, mimo że jej twarz pokry­wają czer­wone plamy. Prze­jeż­dża­jąc obok, wołam do niej: „Cześć, łaciata”._

_Nagle czło­wiek nad­na­tu­ral­nego wzro­stu, o wyglą­dzie twar­dziela, zagra­dza mi drogę i zatrzy­muje mnie, chwy­ta­jąc za kie­row­nicę. Skądś wiem, że to ojciec Alice._

_Zwraca się do mnie: „Ej, ty, jak­kol­wiek się nazy­wasz. Pomyśl chwilę – jeśli umiesz myśleć – i odpo­wiedz mi na takie pyta­nie. Pomyśl o tym, co wła­śnie powie­dzia­łeś do mojej córki, i powiedz: jak ona się mogła poczuć?”._

_Jestem zbyt prze­ra­żony, żeby się ode­zwać._

_„No dalej, gadaj. Jesteś dzie­cia­kiem Blo­oming­dale’ów i założę się, że bystry z cie­bie Żydek. Więc już, zgad­nij, co Alice czuła, kiedy to powie­dzia­łeś”._

_Trzęsę się ze stra­chu. Ode­brało mi mowę._

_„No, dobra, dobra. Spo­koj­nie. Uła­twię ci to. Powiedz mi tylko: czy zro­biło się jej przy­jem­nie, czy przy­kro?”_

_Potra­fię tylko wymam­ro­tać: „Nie wiem”._

_„Nie wycho­dzi ci myśle­nie, co? Ja ci pomogę. Przy­pu­śćmy, że patrzę na cie­bie, dostrze­gam jakąś wadę i przy każ­dym spo­tka­niu ją komen­tuję? – Przy­gląda mi się bar­dzo uważ­nie. – O, masz gile w nosie. To może powiemy: «smar­kacz»? Lewe ucho masz więk­sze od pra­wego. To może będę przy każ­dym spo­tka­niu wołał: «Cześć, kła­po­uchy»? A jak by ci się podo­bało «żydziak»? No, co masz do powie­dze­nia? Jak byś się czuł?”_

_We śnie wiem, że nie pierw­szy raz prze­jeż­dżam koło tego domu, że codzien­nie zwra­ca­łem się do Alice tymi samymi sło­wami, pró­bu­jąc nawią­zać roz­mowę, zaprzy­jaź­nić się. A za każ­dym razem woła­jąc: „Cześć, Łaciata”, rani­łem ją, krzyw­dzi­łem. Jestem wstrzą­śnięty – tyle razy to robi­łem, jak mogłem być tak ślepy._

_Kiedy jej ojciec koń­czy swoją prze­mowę, Alice scho­dzi z ganku i mówi łagod­nym gło­sem: „Może wej­dziesz do nas i poba­wimy się razem?”. Rzuca spoj­rze­nie na ojca, a on kiwa głową._

_„Okrop­nie się czuję – odpo­wia­dam. – Tak mi wstyd, tak wstyd. Nie mogę, nie mogę, nie mogę…”_

Od wcze­snej mło­do­ści zawsze czy­ta­łem coś przed snem, a przez ostat­nie dwa tygo­dnie moją lek­turą była książka Ste­vena Pin­kera _Our Bet­ter Angels_ (Nasze lep­sze anioły). Wie­czo­rem, zanim mi się to przy­śniło, prze­czy­ta­łem roz­dział o tym, że w okre­sie Oświe­ce­nia wzrósł poziom empa­tii, i o zna­cze­niu, jakie dla ogra­ni­cze­nia okru­cień­stwa i prze­mocy miała wów­czas lite­ra­tura piękna, zwłasz­cza bry­tyj­skie powie­ści epi­sto­larne w rodzaju _Cla­rissy_ i _Pameli_, poma­ga­jące ludziom spoj­rzeć na rze­czy­wi­stość z punktu widze­nia innej osoby. Około pół­nocy zga­si­łem świa­tło, a parę godzin póź­niej obu­dzi­łem się z kosz­mar­nego snu o Alice.

Uspo­ko­iw­szy się, wra­cam do łóżka, ale długo jesz­cze leżę z otwar­tymi oczami, roz­my­śla­jąc o tym, jakie to zna­mienne, że zasta­rzały ropień, zakon­ser­wo­wane od sie­dem­dzie­się­ciu trzech lat poczu­cie winy ode­zwało się nagle z taką siłą. Teraz, na jawie, przy­po­mi­nam sobie, że mając dwa­na­ście lat, rze­czy­wi­ście prze­jeż­dża­łem na rowe­rze koło domu Alice i woła­łem do niej: „Cześć, łaciata”, w ten bru­talny, bole­śnie wyzuty z empa­tii spo­sób pró­bu­jąc zwró­cić na sie­bie jej uwagę. Ni­gdy nie mia­łem scy­sji z jej ojcem, ale teraz, jako osiem­dzie­się­cio­pię­cio­letni sta­rzec leżący w łóżku i otrzą­sa­jący się z kosz­mar­nego snu, potra­fię sobie wyobra­zić, jak Alice mogła się czuć i jaką krzywdę mogłem jej wyrzą­dzić. Wybacz mi, Alice.Roz­dział 2

W POSZUKIWANIU MENTORA

Michael, sześć­dzie­się­cio­pię­cio­letni fizyk, to mój ostatni pacjent tego dnia. Przed dwu­dzie­stu laty pro­wa­dzi­łem z nim nie­mal dwu­let­nią tera­pię, ale potem nie mie­li­śmy żad­nego kon­taktu. Dopiero przed dwoma dniami przy­szedł od niego e-mail: „Muszę się z tobą zoba­czyć – ten arty­kuł, który lin­kuję, poru­szył we mnie różne sprawy, dobre i złe”. Link zapro­wa­dził mnie do arty­kułu w „New York Time­sie” infor­mu­ją­cego o waż­nej mię­dzy­na­ro­do­wej nagro­dzie nauko­wej, którą Michael nie­dawno zdo­był.

Kiedy siada w moim gabi­ne­cie, pierw­szy zabie­ram głos:

– Michael, dosta­łem twoją notkę mówiącą, że potrze­bu­jesz pomocy. Przy­kro mi, że masz pro­blemy, ale chciał­bym powie­dzieć, że dobrze jest cię znowu zoba­czyć i cie­szę się, że dosta­łeś tę nagrodę. Czę­sto zasta­na­wia­łem się, jak ci się wie­dzie.

– Dzię­kuję ci. – Michael roz­gląda się po gabi­ne­cie. Jest dobrze zbu­do­wany, oży­wiony, pra­wie łysy, ma ponad sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, jego błysz­czące brą­zowe oczy tchną kom­pe­ten­cją i pew­no­ścią sie­bie. – Prze­me­blo­wa­łeś gabi­net? Te fotele daw­niej stały tam, prawda?

– Ano tak, zmie­niam wystrój co ćwierć wieku.

Chi­choce.

– No dobra, prze­czy­ta­łeś ten arty­kuł?

Kiwam głową.

– Pew­nie się domy­ślasz, co się działo ze mną potem: przy­pływ dumy, ale tylko na chwilę, a potem fala za falą lęku i samo­zwąt­pie­nia. Te same stare sprawy – w głębi duszy czuję się mar­no­ścią.

– Weźmy się do tego.

Resztę sesji spę­dzamy, roz­grze­bu­jąc stare sprawy; roz­ma­wiamy o jego rodzi­cach – irlandz­kich imi­gran­tach bez wykształ­ce­nia – jego mło­do­ści w nowo­jor­skiej kamie­nicy, mar­nej szkole pod­sta­wo­wej, braku jakiejś zna­czą­cej dla niego osoby. Michael długo roz­wo­dzi się, jak bar­dzo zazdro­ścił tym, któ­rych losem kie­ro­wał ktoś star­szy i mądrzej­szy, pod­czas gdy on musiał pra­co­wać do upa­dłego i zdo­by­wać same naj­lep­sze oceny po to tylko, żeby go w ogóle dostrze­żono. Musiał sam two­rzyć sie­bie.

– No cóż – mówię – to, że sam stwo­rzy­łeś sie­bie, jest powo­dem do dumy, ale jest rów­nież źró­dłem poczu­cia, że nie masz żad­nych fun­da­men­tów. Zna­łem wiele uta­len­to­wa­nych dzieci emi­gran­tów, które czuły się jak lilie rosnące na bagnie – piękne kwiaty, ale bez korzeni.

Michael stwier­dza, że to samo mówi­łem mu przed laty. Jest zado­wo­lony, że mu o tym przy­po­mnia­łem. Pla­nu­jemy serię sesji. Mówi mi, że już czuje się lepiej.

Zawsze dobrze mi się pra­co­wało z Micha­elem. Zła­pa­li­śmy kon­takt już przy pierw­szym spo­tka­niu i wspo­mi­nał cza­sami, że jestem jedyną osobą, która naprawdę go rozu­mie. W pierw­szym roku tera­pii dużo mówił o swo­jej pokrę­co­nej toż­sa­mo­ści. Czy naprawdę był tym bły­sko­tli­wym stu­den­tem, któ­remu nikt nie mógł dorów­nać? Czy raczej wał­ko­niem, który wolny czas tra­wił przy bilar­dzie?

Pew­nego razu, gdy tak lamen­to­wał, opo­wie­dzia­łem mu o moim ostat­nim dniu w Liceum im. Roose­velta w Waszyng­to­nie. Byłem wyty­po­wany do szkol­nej nagrody za wyniki w nauce. Ale w ostat­niej kla­sie zało­ży­łem pokątne przed­się­bior­stwo buk­ma­cher­skie, przyj­mu­jąc zakłady przed meczami base­ballu. Sta­wia­łem dzie­sięć do jed­nego, że żad­nych trzech gra­czy nie roze­gra pomię­dzy sobą sze­ściu ude­rzeń. Szanse były po mojej stro­nie. Dobrze mi się powo­dziło, zawsze mia­łem kasę na kwiaty dla Mari­lyn Koenick, mojej sta­łej dziew­czyny. Na kilka dni przed uro­czy­sto­ścią ukoń­cze­nia szkoły zgu­bi­łem notes z zakła­dami. Gdzie on się podział? Jak sza­lony szu­ka­łem go wszę­dzie, gdzie się dało. Nawet w chwili, gdy wyczy­tano moje nazwi­sko i sze­dłem na scenę, trzą­słem się ze stra­chu w nie­pew­no­ści, czy zostanę uho­no­ro­wany jako wybitny absol­went rocz­nika 1949, czy usu­nięty ze szkoły za hazard.

Kiedy opo­wie­dzia­łem tę histo­rię Micha­elowi, zare­cho­tał i mruk­nął: „Tera­peuta w moim guście”.

Po zro­bie­niu nota­tek z tej sesji prze­bie­ram się w luźny strój, wkła­dam teni­sówki i wycią­gam z garażu rower. W osiem­dzie­sią­tym czwar­tym roku życia tenis i jog­ging mam już za sobą, ale pra­wie codzien­nie odby­wam prze­jażdżkę rowe­rową w pobliżu domu. Naj­pierw peda­łuję przez park rojący się od wóz­ków spa­ce­ro­wych, lata­ją­cych tale­rzy i dzieci wdra­pu­ją­cych się na super­no­wo­cze­sne urzą­dze­nia gim­na­styczne, potem prze­jeż­dżam przez toporny drew­niany mostek nad Mata­dero Creek i wspi­nam się na nie­wy­so­kie wznie­sie­nie, które co roku staje się jakby bar­dziej strome. Na górze odpo­czy­wam i zaczy­nam długi, swo­bodny zjazd. Uwiel­biam ten stru­mień cie­płego powie­trza ude­rza­jący mi w twarz. W takich chwi­lach zaczy­nam rozu­mieć moich bud­dyj­skich przy­ja­ciół roz­pra­wia­ją­cych o oczysz­cze­niu umy­słu i roz­pusz­cza­niu się w czy­stym byciu. Ale to ni­gdy nie trwa długo, a dzi­siaj z otchłani umy­słu wydo­bywa się na pierw­szy plan stare marze­nie. Wra­cało do mnie stale, może setki razy w ciągu całego mojego dłu­giego życia. Ostat­nio drze­mało od wielu tygo­dni, ale narze­ka­nie Micha­ela na brak men­to­rów zbu­dziło je do życia.

_Męż­czy­zna z teczką w ręku, w gar­ni­tu­rze z kory, słom­ko­wym kape­lu­szu, bia­łej koszuli i kra­wa­cie wcho­dzi do małego, nędz­nego skle­piku mojego ojca. Mnie tam nie ma. Widzę wszystko, jak­bym uno­sił się gdzieś pod sufi­tem. Nie znam przy­by­sza, ale wiem, że to ktoś zna­czący. Może to dyrek­tor mojej szkoły pod­sta­wo­wej. Jest gorący parny czerw­cowy dzień w Waszyng­to­nie i gość wyciera chustką czoło, zanim zwróci się do mojego ojca. „Muszę z panem omó­wić parę waż­nych spraw doty­czą­cych pań­skiego syna Irvina”. Ojciec jest zasko­czony i zanie­po­ko­jony; dotąd nie zda­rzyło mu się coś takiego. Moi rodzice ni­gdy nie wro­śli w ame­ry­kań­ską kul­turę, swo­bod­nie czuli się tylko wśród krew­nych, innych Żydów, któ­rzy wraz z nimi emi­gro­wali z Rosji._

_Cho­ciaż w skle­pie są klienci, któ­rymi trzeba się zająć, ojciec wie, że temu czło­wie­kowi nie można kazać cze­kać. Dzwoni do matki – mamy małe miesz­kanko nad skle­pem – i tak, żeby gość nie sły­szał, mówi jej w języku jidysz, żeby zeszła na dół. Matka poja­wia się po paru minu­tach i zastę­puje ojca za ladą, a on pro­wa­dzi przy­by­sza do malut­kiego maga­zynku na tyłach sklepu. Sia­dają na skrzyn­kach z pustymi butel­kami po piwie i zaczy­nają roz­ma­wiać. Na szczę­ście żadne szczury ani kara­lu­chy nie poja­wiają się na widoku. Ojciec naj­wy­raź­niej czuje się nie­zręcz­nie. Z pew­no­ścią wolałby, żeby tę roz­mowę odbyła matka, ale to nie do pomy­śle­nia, by przy­znał się publicz­nie, że to ona rzą­dzi rodziną i podej­muje wszyst­kie ważne decy­zje._

_Czło­wiek w gar­ni­tu­rze mówi ojcu rze­czy nie­ba­ga­telne. „Nauczy­ciele w szkole twier­dzą, że pana syn Irvin jest wybit­nym uczniem i może zdzia­łać wiele dobrego dla naszego spo­łe­czeń­stwa, ale pod warun­kiem, że otrzyma porządne wykształ­ce­nie”. Ojciec wygląda na zmro­żo­nego, jego ładne, wni­kliwe oczy utkwione są w roz­mówcy, który kon­ty­nu­uje: „Publiczne szkol­nic­two w Waszyng­to­nie nie­źle dzi­siaj funk­cjo­nuje i w pełni zaspo­kaja potrzeby prze­cięt­nego ucznia, ale nie jest wła­ści­wym miej­scem dla pana syna z jego dużymi zdol­no­ściami”. Otwiera teczkę, wrę­cza ojcu listę kilku pry­wat­nych szkół w Dys­tryk­cie Kolum­bii, po czym oświad­cza: „Nale­gam, żeby pozo­stałą część edu­ka­cji syn odbył w jed­nej z tych pla­có­wek”. Wyciąga z port­fela wizy­tówkę i podaje ojcu. „Jeśli skon­tak­tuje się pan ze mną, zro­bię wszystko, co w mojej mocy, by syna tam przy­jęto”._

_Widząc kon­ster­na­cję ojca, wyja­śnia: „Spró­buję zdo­być dla niego wspar­cie finan­sowe – te szkoły nie są bez­płatne, w prze­ci­wień­stwie do publicz­nych. Pro­szę potrak­to­wać to jak naj­po­waż­niej, dla dobra syna”._

Cię­cie! Marze­nie zawsze koń­czy się w tym miej­scu. Moja wyobraź­nia wzdraga się przed dokoń­cze­niem tej sceny. Ni­gdy nie oglą­dam reak­cji ojca ani jego póź­niej­szej dys­ku­sji z matką. To marze­nie jest odbi­ciem tęsk­noty za wyzwo­le­niem. W dzie­ciń­stwie nie cier­pia­łem swo­jego życia, swo­jego oto­cze­nia, swo­jej szkoły, swo­ich kole­gów – pra­gną­łem, by ktoś mnie od tego wszyst­kiego uwol­nił, i w tej fan­ta­zji po raz pierw­szy zostaję doce­niony przez posłańca ze świata zewnętrz­nego, świata ist­nie­ją­cego poza gra­ni­cami kul­tu­ro­wego getta, w któ­rym się wycho­wa­łem.

Gdy teraz się­gam myślą wstecz, patrzę na tę fan­ta­zję o wyzwo­le­niu i wywyż­sze­niu przez pry­zmat wła­snego pisar­stwa. W trze­cim roz­dziale mojej powie­ści _Pro­blem Spi­nozy_ młody Baruch Spi­noza w dro­dze do domu swo­jego nauczy­ciela, Fran­ci­scusa van den Endena, pogrąża się w marze­niach, roz­pa­mię­tu­jąc ich pierw­sze spo­tka­nie, do któ­rego doszło kilka mie­sięcy wcze­śniej. Van den Enden, były jezu­icki nauczy­ciel przed­mio­tów kla­sycz­nych, który zało­żył wła­sną aka­de­mię, zaszedł do sklepu Spi­no­zów po wino i rodzynki. Zasko­czyła go głę­bia myśli i sze­ro­kość hory­zon­tów Baru­cha. Nama­wiał go usil­nie, żeby wstą­pił na jego uczel­nię, gdzie zapo­zna się z poza­ży­dow­skim świa­tem filo­zo­fii i lite­ra­tury. Cho­ciaż fabuła powie­ści jest oczy­wi­ście fik­cyjna, sta­ra­łem się trzy­mać jak naj­bli­żej prawdy histo­rycz­nej. Ale nie w tym frag­men­cie: Baruch Spi­noza ni­gdy nie pra­co­wał w rodzin­nym skle­pie. Nie było w ogóle żad­nego rodzin­nego sklepu. Jego rodzina zaj­mo­wała się han­dlem zagra­nicz­nym, a nie sprze­dażą deta­liczną. To ja byłem tym mło­dym czło­wie­kiem pra­cu­ją­cym w rodzin­nym skle­piku.

Marze­nie o doce­nie­niu i wyzwo­le­niu tkwi we mnie pod wie­loma posta­ciami. Nie­dawno byłem na spek­ta­klu _Wenus w futrze_ Davida Ivesa. Kiedy kur­tyna się pod­nie­sie, widzimy kulisy teatru i jego dyrek­tora, zmor­do­wa­nego po całym dniu prze­słu­chań kan­dy­da­tek do głów­nej roli. Wyczer­pany i bar­dzo nie­za­do­wo­lony z prób, zbiera się do wyj­ścia, kiedy poja­wia się jesz­cze jedna, ner­wowa i natrętna aktorka. Spóź­niła się godzinę. Dyrek­tor mówi jej, że na ten dzień już skoń­czył pracę, ale ona błaga, żeby ją też prze­słu­chał. Odma­wia, bo jest dla niego oczy­wi­ste, że to pro­staczka, osoba bez wykształ­ce­nia i przy­go­to­wa­nia zawo­do­wego, zupeł­nie nie­przy­datna do tej roli. Ona jed­nak umie wal­czyć o swoje. Jest uparta i namolna, więc żeby się jej pozbyć, dyrek­tor w końcu kapi­tu­luje i godzi się na krót­kie prze­słu­cha­nie, pod­czas któ­rego razem czy­tają sce­na­riusz. Wtedy ona cał­ko­wi­cie się prze­obraża, zmie­nia się jej akcent, jej kwe­stie są doj­rzałe, głos wprost aniel­ski. Dyrek­tor jest olśniony i oszo­ło­miony. Kogoś takiego wła­śnie szu­kał. Nawet nie marzył o kimś tak dobrym. Czy to moż­liwe, że to ta sama nie­chlujna, wul­garna kobieta, z którą się zetknął zale­d­wie pół godziny wcze­śniej? Czy­tają dalej. Bły­sko­tli­wie odgry­wają całą sztukę.

Spek­takl bar­dzo mi się podo­bał, ale te pierw­sze kilka minut, kiedy dyrek­tor odkrywa praw­dziwą war­tość aktorki, prze­mó­wiło do mnie naj­głę­biej: to była insce­ni­za­cja mojego marze­nia, by być doce­nio­nym, i nie zdo­ła­łem powstrzy­mać łez, które zalały mi twarz, gdy jako pierw­szy na widowni wsta­łem i zaczą­łem bić brawo akto­rom.Roz­dział 3

CHCĘ, ŻEBY ODESZŁA

Pewna moja pacjentka imie­niem Rose w ostat­nim cza­sie mówiła mi głów­nie o swo­ich rela­cjach z dora­sta­jącą córką, jej jedy­nym dziec­kiem. Skła­niała się ku temu, żeby mach­nąć ręką na dziew­czynę, którą inte­re­so­wały wyłącz­nie alko­hol, seks i towa­rzy­stwo podob­nych do niej roz­wy­drzo­nych nasto­lat­ków.

Wcze­śniej Rose zgłę­biała swoje nie­po­wo­dze­nia w roli matki i żony. Opo­wia­dała o licz­nych zdra­dach mał­żeń­skich, któ­rych się dopu­ściła, o tym, jak przed kilku laty porzu­ciła rodzinę dla innego męż­czy­zny, a potem powró­ciła, kiedy jej nowy zwią­zek się roz­padł. Rose była namiętną palaczką i naba­wiła się zaawan­so­wa­nej roze­dmy płuc, a mimo to w ostat­nich latach sta­rała się ze wszyst­kich sił zadość­uczy­nić za swoje wcze­śniej­sze postę­po­wa­nie i odno­wić więź z córką. Ale to nie podzia­łało. Zde­cy­do­wa­nie zale­ca­łem tera­pię rodzinną, lecz córka odmó­wiła i Rose zna­la­zła się w punk­cie zwrot­nym: każdy atak kaszlu i każda wizyta u pul­mo­no­loga przy­po­mi­nały, że pozo­stało jej nie­wiele czasu. Pra­gnęła już tylko spo­koju: „Chcę, żeby ode­szła” – powie­działa mi. Liczyła dni do chwili, gdy córka ukoń­czy szkołę śred­nią i opu­ści dom – pój­dzie do col­lege’u, do pracy, dokąd­kol­wiek. Nie trosz­czyła się już o to, jak dziew­czyna się pro­wa­dzi. Wciąż i wciąż szep­tała do sie­bie i do mnie: „Chcę, żeby ode­szła”.

W swo­jej prak­tyce zawsze robię, co w mojej mocy, by nie dopusz­czać do roz­bi­cia rodzin, by leczyć roz­dź­więki mię­dzy rodzeń­stwem, mię­dzy rodzi­cami i dziećmi. Ale praca z Rose coraz bar­dziej mnie nużyła i dla tej rodziny nie widzia­łem już nadziei. Pró­bo­wa­łem spe­ku­lo­wać, co będzie, jeśli doj­dzie do roz­sta­nia z córką. Czy Rose nie zosta­nie sama i z poczu­ciem winy? Ale to nic nie dawało, a czas ucie­kał; wie­dzia­łem, że ma nie­wiele życia przed sobą. Po skie­ro­wa­niu córki do dosko­na­łego tera­peuty zaj­mo­wa­łem się już tylko Rose i byłem cał­ko­wi­cie po jej stro­nie. Nie­raz powta­rzała: „Jesz­cze trzy mie­siące i skoń­czy szkołę. I do widze­nia. Chcę, żeby ode­szła. Chcę, żeby ode­szła”. Zaczą­łem pra­gnąć, by to życze­nie się speł­niło.

Kiedy póź­niej tego dnia wybra­łem się na prze­jażdżkę na rowe­rze, powta­rza­łem sobie pod nosem słowa Rose – „Chcę, żeby ode­szła. Chcę, żeby ode­szła” – i po chwili zaczą­łem myśleć o wła­snej matce, patrzeć na świat jej oczami, może po raz pierw­szy w życiu. Wyobra­zi­łem sobie, że myśli i mówi coś podob­nego o mnie. I teraz, gdy o tym pomy­śla­łem, nie mogłem sobie przy­po­mnieć żad­nych oznak macie­rzyń­skiego żalu, kiedy w końcu na stałe opusz­cza­łem rodzinny dom, by udać się na stu­dia medyczne do Bostonu. Sta­nęła mi przed oczami scena poże­gna­nia: mama na ganku macha­jąca mi ręką, gdy odjeż­dżam swoim zała­do­wa­nym po brzegi che­vro­le­tem, i wcho­dząca do domu, kiedy zni­kam za zakrę­tem. Wyobra­zi­łem sobie, jak zamyka drzwi i wzdy­cha z ulgą. Jak dwie lub trzy minuty póź­niej, wypro­sto­wana, sze­roko uśmiech­nięta, porywa mojego ojca do rado­snego tańca _Hava nagila_.

{: ._idGenObjectAttribute-1} Autor z matką i sio­strą, około 1934

Tak, moja matka miała powody, by czuć ulgę, kiedy w wieku dwu­dzie­stu dwóch lat na dobre opu­ści­łem dom. To ja wno­si­łem do niego nie­po­kój. Ni­gdy nie miała dla mnie dobrego słowa, a ja odpła­ca­łem jej pięk­nym za nadobne. Kiedy zjeż­dża­łem ze wzgó­rza, moje myśli powę­dro­wały wstecz, do tam­tej nocy, kiedy mia­łem czter­na­ście lat i ojciec, wtedy czter­dzie­sto­sze­ścio­letni, obu­dził się z sil­nym bólem w piersi. W owych cza­sach leka­rze przy­cho­dzili na wizyty domowe, więc matka szybko zadzwo­niła do naszego leka­rza rodzin­nego, dok­tora Man­che­stera. Wśród noc­nej ciszy cze­ka­li­śmy nie­spo­koj­nie we trójkę – ojciec, matka i ja – na jego przy­jazd. (Moja sio­stra Jean, o sie­dem lat star­sza, była już w col­lege’u). Mama w chwi­lach zde­ner­wo­wa­nia odwo­ły­wała się do pry­mi­tyw­nego sche­matu myślo­wego: jeśli zda­rzyło się coś złego, ktoś musi być temu winny. I tym win­nym byłem ja. Nie­je­den raz tej nocy, kiedy ojciec skrę­cał się z bólu, krzy­czała: „To ty – ty go zabi­łeś!”. Dawała mi do zro­zu­mie­nia, że to moja nie­sfor­ność, moje nie­po­słu­szeń­stwo, moje wybryki roz­bi­ja­jące ogni­sko domowe – że to wszystko wpę­dziło go w cho­robę.

Po wielu latach, kiedy leżąc na kozetce, opi­sa­łem to zda­rze­nie, Olive Smith, moja arcy­or­to­dok­syjna psy­cho­ana­li­tyczka, zare­ago­wała wybu­chem czu­ło­ści. Cmok­nęła współ­czu­jąco, nachy­liła się nade mną. „Jakie to okropne – powie­działa. – Jakie to musiało być dla cie­bie straszne”. Miała za sobą sztywne prze­szko­le­nie w sztyw­nym insty­tu­cie, gdzie za jedyne sku­teczne narzę­dzie uwa­żano inter­pre­ta­cję ana­li­tyka. Nie pamię­tam żad­nych jej inter­pre­ta­cji, choć były rozumne, głę­bo­kie i sta­ran­nie sfor­mu­ło­wane. Ale cie­pło, jakie mi wtedy oka­zała, tkwi w mojej pamięci jesz­cze dziś, po pra­wie sześć­dzie­się­ciu latach.

„Ty go zabi­łeś, ty go zabi­łeś” – wciąż sły­szę piskliwy głos matki. Pamię­tam, jak się kuli­łem, spa­ra­li­żo­wany stra­chem i wście­kło­ścią. „On nie umarł! Zamknij się, idiotko” – mia­łem ochotę krzyk­nąć. Co chwila ocie­rała mu czoło i cało­wała go w głowę, a ja sie­dzia­łem w kącie na pod­ło­dze, aż naresz­cie, około trze­ciej w nocy, usły­sza­łem sze­lest jesien­nych liści pod kołami wiel­kiego buicka dok­tora Man­che­stera i pogna­łem po scho­dach, prze­ska­ku­jąc po trzy stop­nie, żeby otwo­rzyć drzwi. Bar­dzo lubi­łem dok­tora i na zna­jomy widok jego sze­ro­kiej, okrą­głej, uśmiech­nię­tej twa­rzy mój strach się roz­pły­nął. Poło­żył mi dłoń na gło­wie, poczo­chrał włosy, uspo­koił matkę, zro­bił ojcu zastrzyk (pew­nie z mor­finy), przy­ło­żył mu do piersi ste­to­skop i usły­sza­łem, jak mówi: „No widzisz, synu, tyka mocno i regu­lar­nie jak zega­rek. Nie ma się co przej­mo­wać. Nic mu nie będzie”.

Tam­tej nocy, kiedy widzia­łem ojca bli­skiego śmierci, odczu­łem jak ni­gdy wcze­śniej nie­po­ha­mo­waną wście­kłość matki i w odru­chu samo­obrony pod­ją­łem decy­zję, by poło­żyć na niej krzy­żyk. Musia­łem uciec z tej rodziny. Przez następne dwa lub trzy lata rzadko odzy­wa­łem się do matki. Żyli­śmy w jed­nym domu, ale jak ludzie sobie obcy. A przede wszyst­kim przy­po­mi­nam sobie to głę­bo­kie, wszech­ogar­nia­jące uczu­cie ulgi, kiedy poja­wił się dok­tor Man­che­ster. Jego obec­ność była dla mnie darem, jakiego ni­gdy od nikogo nie otrzy­ma­łem. Wtedy wła­śnie posta­no­wi­łem, że będę jak on. Zostanę leka­rzem i podzielę się z innymi ludźmi poczu­ciem bez­pie­czeń­stwa, któ­rym mnie obda­rzył.

Ojcu stop­niowo się popra­wiło i cho­ciaż odtąd przy każ­dym nie­mal wysiłku, nawet po przej­ściu do następ­nej ulicy, ból w piersi powra­cał, zmu­sza­jąc go natych­miast do się­ga­nia po nitro­gli­ce­rynę, prze­żył jesz­cze dwa­dzie­ścia trzy lata. Ojciec był dobrze wycho­wa­nym, wiel­ko­dusz­nym czło­wie­kiem, któ­rego jedyna wada, w moim prze­ko­na­niu, pole­gała na tym, że nie miał dość odwagi, by prze­ciw­sta­wić się matce. Rela­cje z matką były otwartą raną w całym moim życiu, a jed­nak, para­dok­sal­nie, to jej obraz prze­myka nie­mal codzien­nie przez moje myśli. Widzę jej twarz: ni­gdy nie jest roz­luź­niona, ni­gdy uśmiech­nięta, ni­gdy szczę­śliwa. Była inte­li­gentną kobietą i cho­ciaż wszyst­kie dni jej życia wypeł­niała praca, czuła się nie­speł­niona i rzadko można było od niej usły­szeć coś miłego czy pozy­tyw­nego. Lecz dzi­siaj, pod­czas moich prze­jaż­dżek rowe­ro­wych, myślę o niej ina­czej. Myślę o tym, jak nie­wiele dobrego spo­tkało ją z mojej strony, kiedy dzie­li­li­śmy ze sobą dom. Cie­szę się, że w póź­niej­szych latach umia­łem być lep­szym synem.Roz­dział 4

POWRÓT DO POCZĄTKÓW

Od czasu do czasu wra­cam do lek­tury Karola Dic­kensa, który w moim pan­te­onie pisa­rzy zawsze zaj­mo­wał cen­tralne miej­sce. Ostat­nio przy­kuła moją uwagę nie­zwy­kła fraza z _Opo­wie­ści o dwóch mia­stach_: _„_Bo czło­wiek zbli­ża­jąc się do kresu odbywa podróż po zamknię­tym kręgu i stop­niowo zwraca się ku począt­kowi. To mi wygląda na miło­sierne, deli­katne toro­wa­nie dal­szej drogi. Ostat­nio serce top­nieje we mnie czę­sto od wielu uśpio­nych dawno wspo­mnień…”¹_._

Ten frag­ment nie­zwy­kle mnie poru­szył. Ja także, przy­bli­ża­jąc się do kresu życia, coraz czę­ściej wra­cam myślą do jego począt­ków. Gdy wysłu­chuję wspo­mnień swo­ich klien­tów, powra­cają do mnie moje wła­sne wspo­mnie­nia, praca nad ich przy­szło­ścią roz­grze­buje moją wła­sną prze­szłość, łapię się na tym, że roz­wa­żam ją na nowo. Moje wspo­mnie­nia wcze­snego dzie­ciń­stwa zawsze były frag­mentaryczne, praw­do­po­dob­nie dla­tego, jak zwy­kłem sądzić, że żyli­śmy wtedy w ubó­stwie i byłem nie­szczę­śliwy. Dziś, gdy prze­kro­czy­łem osiem­dzie­siątkę, coraz wię­cej obra­zów z począt­ków życia wdziera się w moje myśli. Śmier­dzący wymio­ci­nami pijacy śpiący w naszym przed­sionku. Moja samot­ność i wyob­co­wa­nie. Nie­do­pałki i szczury. Czer­wona twarz fry­zjera nazy­wa­ją­cego mnie „żyd­kiem”. Brak speł­nie­nia w roz­dy­go­ta­nych, bole­snych pró­bach sek­su­al­nych nasto­latka. Nie na miej­scu. Zawsze nie na miej­scu – jedyne białe dziecko w oto­cze­niu Czar­nych, jedyny żyd w chrze­ści­jań­skim świe­cie.

Rodzice autora, około 1930

Tak, prze­szłość mnie wciąga i wiem, na czym polega jej wygła­dza­nie. Łatwiej niż kie­dy­kol­wiek potra­fię sobie teraz wyobra­zić satys­fak­cję i dumę moich rodzi­ców, gdyby mogli mnie widzieć wystę­pu­ją­cego przed liczną publicz­no­ścią. Do śmierci ojca zdą­ży­łem opu­bli­ko­wać w cza­so­pi­smach medycz­nych led­wie kilka facho­wych tek­stów, któ­rych i tak by nie zro­zu­miał. Matka żyła o dwa­dzie­ścia pięć lat dłu­żej i cho­ciaż z powodu swo­jej sła­bej zna­jo­mo­ści angiel­skiego, a póź­niej śle­poty nie mogła czy­tać moich ksią­żek, trzy­mała je na sto­liku, gła­dziła dło­nią i chwa­liła się nimi przed każ­dym, kto odwie­dzał ją w domu star­ców. Tak wiele jest pomię­dzy mną a rodzi­cami nie­do­koń­czo­nych spraw. O tak wielu rze­czach ni­gdy nie mówi­li­śmy pod­czas naszego wspól­nego życia – o napię­ciu i nie­doli w naszej rodzi­nie, o moim świe­cie i ich świe­cie. Kiedy o nich myślę, widzę, jak wysia­dają na Ellis Island, bez gro­sza przy duszy, bez wykształ­ce­nia, bez naj­mniej­szej zna­jo­mo­ści angiel­skiego, i moje oczy napeł­niają się łzami. Chciał­bym im powie­dzieć: „Wiem, przez co prze­szli­ście. Wiem, jak wam było ciężko. Wiem, co dla mnie zro­bi­li­ście. Pro­szę, wybacz­cie mi, że tak bar­dzo się was wsty­dzi­łem”.

Przy­glą­da­jąc się swo­jemu życiu z per­spek­tywy osiem­dzie­się­ciu lat, odczu­wam znie­chę­ce­nie, a nie­raz także osa­mot­nie­nie. Nie mogę pole­gać na wła­snej pamięci, a nie­wielu pozo­stało świad­ków moich mło­dych lat. Moja star­sza o sie­dem lat sio­stra już nie żyje, ode­szła także więk­szość moich daw­nych przy­ja­ciół i zna­jo­mych.

Kiedy dosze­dłem do osiem­dzie­siątki, kilka nie­ocze­ki­wa­nych gło­sów z prze­szło­ści oży­wiło we mnie pewne wspo­mnie­nia. Pierw­szym z nich był głos Ursuli Tom­kins, która odna­la­zła mnie dzięki mojej stro­nie inter­ne­to­wej. Nie myśla­łem o Ursuli od czasu, gdy oboje ukoń­czy­li­śmy waszyng­toń­ską szkołę pod­sta­wową. „Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji 80. uro­dzin, Irvin – napi­sała w e-mailu. – Prze­czy­ta­łam z przy­jem­no­ścią dwie twoje książki i popro­si­łam w naszej biblio­tece w Atlan­cie, żeby spro­wa­dzili inne. Pamię­tam cię z czwar­tej klasy u pani Fer­nald. Nie wiem, czy ty mnie pamię­tasz – byłam taką pulchną dziew­czynką z krę­cą­cymi się rudymi wło­sami, a ty byłeś ład­nym chło­pacz­kiem z wło­sami czar­nymi jak sadza!”

Więc Ursula, którą aku­rat dobrze pamię­tam, sądzi, że byłem ład­nym czar­no­wło­sym chłop­cem! Ja? Ładny? Gdy­bym to wtedy wie­dział! Ni­gdy, nawet przez moment, nie myśla­łem o sobie w ten spo­sób. Byłem nie­śmia­łym, wiecz­nie wąt­pią­cym w sie­bie kujo­nem i nie przy­szłoby mi do głowy, że ktoś może mnie uwa­żać za osobę atrak­cyjną. Och, dzięki ci, Ursulo! Dzięki, że nazwa­łaś mnie ład­nym chłop­cem. Ale dla­czego, dla­czego nie powie­działaś tego wcze­śniej? To mogło odmie­nić całe moje dzie­ciń­stwo!

A potem, dwa lata temu, wysłu­cha­łem komu­ni­katu tele­fo­nicz­nego z odle­głej prze­szło­ści, który zaczy­nał się od słów: „TO JA, JERRY, twój dawny kom­pan od sza­chów!”. Cho­ciaż nie sły­sza­łem jego głosu od sie­dem­dzie­się­ciu lat, roz­po­zna­łem go natych­miast. To był Jerry Frie­dlan­der, któ­rego ojciec pro­wa­dził sklep spo­żyw­czy na rogu ulic Seaton i North Capi­tal, zale­d­wie o kwar­tał domów od sklepu mojego ojca. Powie­dział mi, że jego wnuczka, stu­diu­jąca psy­cho­lo­gię kli­niczną, prze­czy­tała jedną z moich ksią­żek. Wspo­mi­nał, jak gry­wa­li­śmy ze sobą regu­lar­nie przez całe dwa lata, kiedy ja mia­łem dwa­na­ście lat, a on czter­na­ście, w cza­sach, które ja zapa­mię­ta­łem jedy­nie jako pusty­nię zwąt­pie­nia w sie­bie i braku poczu­cia bez­pie­czeń­stwa. Ponie­waż tak mało pozo­stało mi w pamięci z tam­tych lat, sko­rzy­sta­łem skwa­pli­wie z oka­zji i wyci­sną­łem z Jerry’ego wszel­kie wspo­mnie­nia, jakie zacho­wał na mój temat (podzie­liw­szy się oczy­wi­ście naj­pierw wła­snymi wspo­mnie­niami o nim).

– Byłeś faj­nym gościem – powie­dział. – Bar­dzo zgod­nym. Pamię­tam, że przez cały czas ani razu się nie pokłó­ci­li­śmy.

– Opo­wiedz coś wię­cej – pro­si­łem żar­li­wie. – Mnie zostały z tam­tych cza­sów tylko mętne obrazy.

– Cza­sem potra­fi­łeś się powy­głu­piać, ale prze­waż­nie zacho­wy­wa­łeś się bar­dzo serio i przy­kła­da­łeś do nauki. Muszę powie­dzieć, że strasz­nie się przy­kła­da­łeś. Ile­kroć do cie­bie przy­sze­dłem, zasta­wa­łem cię nad książką. O tak, to świet­nie pamię­tam: Irv i jego książki. I zawsze to było coś poważ­nego, dobra lite­ra­tura, nie na moją głowę. Żad­nych komik­sów.

To nie do końca prawda – w rze­czy­wi­sto­ści byłem zaja­dłym miło­śni­kiem Kapi­tana Marvela, Bat­mana i Zie­lo­nego Szer­sze­nia (ale nie Super­mana: jego nie­ty­kal­ność wysy­sała z każ­dej przy­gody wszel­kie napię­cie). Słowa Jerry’ego przy­po­mniały mi, że w tam­tych latach czę­sto kupo­wa­łem uży­wane książki w księ­garni na Siód­mej Ulicy, nie­da­leko biblio­teki. Kiedy snu­łem te wspo­mnie­nia, sta­nęła mi przed oczami wielka tajem­ni­cza księga w rdza­wej okładce, trak­tu­jąca o astro­no­mii. Nie­ważne, że mało rozu­mia­łem z oma­wia­nych w niej zagad­nień optycz­nych. Słu­żyła do zupeł­nie innego celu: zosta­wia­łem ją na widoku, żeby rzu­cała się w oczy ład­nym kole­żan­kom mojej sio­stry, w nadziei, że moja uczo­ność wzbu­dzi w nich podziw. Byłem szczę­śliwy, kiedy któ­raś pokle­pała mnie z uzna­niem po gło­wie, przy­tu­liła lub prze­lot­nie poca­ło­wała. Nie wie­dzia­łem, że Jerry też zauwa­żył tę książkę – to nie do niego było adre­so­wane.

Jerry powie­dział mi, że prze­waż­nie wygry­wa­łem z nim w sza­chy, ale nie bar­dzo umia­łem prze­gry­wać: po pew­nej dłu­giej par­tii, kiedy zwy­cię­żył po zaja­dłej koń­cówce, obra­zi­łem się i zaczą­łem się doma­gać, żeby zagrał z moim ojcem. Tak też zro­bił. Przy­szedł do nas w następną nie­dzielę i roz­gro­mił rów­nież ojca, cho­ciaż był pewien, że ten spe­cjal­nie dał mu wygrać.

Ta histo­ria wpra­wiła mnie w osłu­pie­nie. Mia­łem dobre, choć nieco chłodne rela­cje z ojcem, ale trudno mi sobie wyobra­zić, żebym ocze­ki­wał, że pomści moją porażkę. Z tego co pamię­ta­łem, to wpraw­dzie on nauczył mnie grać w sza­chy, ale kiedy mia­łem jede­na­ście lat, wygry­wa­łem z nim bez trudu i szu­ka­łem sil­niej­szych prze­ciw­ni­ków, takich jak jego brat, wujek Abe.

Zawsze drą­żył mnie nie­wy­po­wie­dziany żal do ojca – o to, że ni­gdy, nawet jeden raz, nie prze­ciw­sta­wił się matce. Przez wszyst­kie te lata, kiedy matka kry­ty­ko­wała mnie lub ze mnie drwiła, zawsze się z nią zga­dzał. Ani razu nie sta­nął po mojej stro­nie. Czu­łem się roz­cza­ro­wany jego nie­mę­ską bier­no­ścią. Zdu­mia­łem się więc: jak to moż­liwe, żebym żądał od niego napra­wie­nia mojej prze­gra­nej z Jer­rym? Może pamięć mnie zwo­dziła. Może byłem z niego dumny bar­dziej, niż mi się zda­wało.

Ta hipo­teza nabrała wia­ry­god­no­ści, kiedy Jerry opi­sał mi wła­sną drogę życiową. Jego ojciec nie miał szczę­ścia w inte­re­sach i porażki finan­sowe trzy­krot­nie zmu­szały rodzinę do prze­pro­wadzki, za każ­dym razem do gor­szych dziel­nic. Jerry musiał pra­co­wać zarob­kowo po szkole i pod­czas waka­cji. Uświa­do­mi­łem sobie, że mnie powo­dziło się o wiele lepiej. Cho­ciaż też czę­sto poma­ga­łem ojcu w skle­pie, ale ni­gdy z koniecz­no­ści, jedy­nie dla wła­snej satys­fak­cji – rosłem w swo­ich oczach, wita­jąc klien­tów, pod­li­cza­jąc należ­no­ści, przyj­mu­jąc pie­nią­dze i wyda­jąc resztę. Jerry latem pra­co­wał, a mnie rodzice wysy­łali na dwu­mie­sięczne obozy. Takie waka­cje wyda­wały mi się czymś oczy­wi­stym, ale roz­mowa z Jer­rym uświa­do­miła mi, że mój ojciec dobrze sobie radził. Naj­wy­raź­niej był skrzęt­nym i zarad­nym przed­się­biorcą. To dzięki jego (i matki) cięż­kiej pracy i zapo­bie­gli­wo­ści żyło mi się łatwiej i mogłem zdo­być wykształ­ce­nie.

Kiedy odło­ży­łem słu­chawkę, inne mgli­ste wspo­mnie­nia o ojcu wydo­stały się na powierzch­nię. Pew­nego desz­czo­wego popo­łu­dnia, kiedy sklep był pełen kupu­ją­cych, jakiś rosły, groź­nie wyglą­da­jący typ zła­pał skrzynkę wódki i uciekł na ulicę. Ojciec bez waha­nia rzu­cił się w pościg, pozo­sta­wia­jąc mnie z matką w zatło­czo­nym skle­pie. Po pięt­na­stu minu­tach wró­cił, dźwi­ga­jąc skrzynkę – zło­dziej zmę­czył się po kil­ku­set metrach, porzu­cił łup i zwiał. Ojciec zacho­wał się odważ­nie. Nie jestem pewien, czy ja bym się na to zdo­był. Musia­łem być wtedy z niego dumny – czyż nie? Ale, co dziwne, nie zapa­mię­ta­łem tego epi­zodu. Czy kie­dy­kol­wiek usia­dłem i zasta­no­wi­łem się, naprawdę się zasta­no­wi­łem, jak wyglą­dało jego życie?

Ojciec autora w swoim skle­pie, około 1930

Wiem, że ojciec zaczy­nał pracę o pią­tej rano od kupo­wa­nia świe­żych pro­duk­tów na rynku hur­to­wym w połu­dniowo-wschod­niej czę­ści Waszyng­tonu, a zamy­kał sklep o dzie­sią­tej wie­czo­rem w zwy­kłe dni, a o pół­nocy w piątki i soboty. Jedy­nym jego dniem odpo­czynku była nie­dziela. Spo­ra­dycz­nie towa­rzy­szy­łem mu w wyjaz­dach na rynek i była to ciężka, nużąca praca. A prze­cież ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby się skar­żył. Pamię­tam roz­mowę z czło­wie­kiem, któ­rego nazy­wa­łem „wuj­kiem Samem”, naj­lep­szym przy­ja­cie­lem ojca jesz­cze z cza­sów dzie­ciń­stwa w Rosji (każda osoba z grupy, która wspól­nie emi­gro­wała z Sielc, rosyj­skiego szte­tlu, była dla mnie cio­cią albo wuj­kiem). Sam opo­wie­dział mi, jak mój ojciec pisał wier­sze, prze­sia­du­jąc godzi­nami w malut­kiej, nie­ogrze­wa­nej man­sar­dzie swo­jego domu. Skoń­czyło się to, kiedy jako nasto­la­tek został pod­czas I wojny świa­to­wej powo­łany do rosyj­skiego woj­ska i pra­co­wał przy budo­wie linii kole­jo­wej. Po woj­nie z pomocą star­szego brata Mey­era, który wyemi­gro­wał już wcze­śniej, prze­do­stał się do Sta­nów Zjed­no­czo­nych i otwo­rzył skle­pik spo­żyw­czy przy ulicy Volta w Geo­r­ge­town. Jego sio­stra Han­nah i młod­szy brat Abe poszli w jego ślady. Abe przy­je­chał sam w 1937 roku i zamie­rzał spro­wa­dzić rodzinę, ale było już za późno. Nazi­ści wymor­do­wali wszyst­kich, któ­rzy pozo­stali, wśród nich star­szą sio­strę mojego ojca, jej dwoje dzieci oraz żonę Abe’a z czwórką dzieci. Po tym wszyst­kim ojciec zasznu­ro­wał usta. Ni­gdy nie wspo­mi­nał przy mnie o Holo­cau­ście, zresztą o niczym, co się wią­zało ze sta­rym kra­jem. Także jego poezja stała się prze­szło­ścią. Ni­gdy nie widzia­łem go piszą­cego. Ni­gdy nie widzia­łem go czy­ta­ją­cego książkę. Ni­gdy nie widzia­łem go czy­ta­ją­cego cokol­wiek poza żydow­skim dzien­ni­kiem, na który rzu­cał się łap­czy­wie, gdy tylko dostał go w ręce. Dopiero teraz uświa­da­miam sobie, że szu­kał w nim jakiej­kol­wiek infor­ma­cji o swo­jej rodzi­nie i przy­ja­cio­łach. Tylko raz zro­bił alu­zję do Holo­cau­stu. Kiedy mia­łem jakieś dwa­dzie­ścia lat, poszli­śmy razem na lunch, tylko we dwóch. Rzadko się to zda­rzało: cho­ciaż w tym cza­sie sprze­dał już sklep, trudno go było odcią­gnąć od matki. Ni­gdy nie zaczy­nał pierw­szy roz­mowy. Ni­gdy sam nie szu­kał kon­taktu ze mną. Być może czuł się w moim towa­rzy­stwie skrę­po­wany, cho­ciaż w swoim wła­snym kręgu męskich zna­jo­mych nie prze­ja­wiał nie­śmia­ło­ści ani zaha­mo­wa­nia – cie­szy­łem się, widząc, jak żar­tuje z nimi i opo­wiada dow­cipy przy grze w bezika. Chyba się roz­mi­ja­li­śmy: ni­gdy nie wypy­ty­wał o moje życie i pracę, a ja ni­gdy nie mówi­łem mu, że go kocham. Tamta roz­mowa przy lun­chu zacho­wała się wyraź­nie w mojej pamięci. Przez godzinę roz­ma­wia­li­śmy ze sobą jak doro­śli męż­czyźni i było to wspa­niałe uczu­cie. Pamię­tam, że zapy­ta­łem go, czy wie­rzy w Boga, a on odparł: „Jak można wie­rzyć w Boga po Shoah?”.

Autor z ojcem, 1936

Wiem, że przy­szedł czas, bym cho­ciaż z opóź­nie­niem wyba­czył mu jego mil­cze­nie, to, że był imi­gran­tem, że nie miał wykształ­ce­nia, że nie przej­mo­wał się codzien­nymi roz­cza­ro­wa­niami swo­jego jedy­nego syna. Przy­szedł czas, żeby skoń­czyć z zaże­no­wa­niem, które wzbu­dzała we mnie jego igno­ran­cja, czas, żeby przy­po­mnieć sobie jego przy­stojną twarz, jego deli­kat­ność, jego sym­pa­tyczne sto­sunki z przy­ja­ciółmi, jego melo­dyjny głos, gdy śpie­wał żydow­skie pio­senki, któ­rych nauczył się jako dziecko w szte­tlu, jego śmiech, gdy grał w bezika z bra­tem i kole­gami, jego zgrabne ruchy, gdy pły­wał na plaży Bay Ridge, jego cie­płe rela­cje z sio­strą Han­nah, moją ulu­bioną ciotką.

1.

W prze­kła­dzie Tade­usza J. Deh­nela, Czy­tel­nik, War­szawa 1960 (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza).Roz­dział 5

BIBLIOTEKA OD A DO Z

Zanim prze­sze­dłem na eme­ry­turę, przez dłu­gie lata jeź­dzi­łem codzien­nie na rowe­rze z domu na uczel­nię, czę­sto zatrzy­mu­jąc się, by podzi­wiać figury _Miesz­czan z Calais_ dłuta Rodina czy lśniące mozaiki kościoła wzno­szą­cego się przy placu Quad albo zaj­rzeć do księ­garni uni­wer­sy­tec­kiej. Nawet na eme­ry­tu­rze rower wciąż słu­żył mi przy zała­twia­niu róż­nych spraw lub odwie­dzi­nach u przy­ja­ciół. Ostat­nio jed­nak prze­sta­łem ufać swo­jemu poczu­ciu rów­no­wagi, więc uni­kam ruchli­wych ulic i ogra­ni­czam się do wie­czor­nej trzy­dzie­sto- lub czter­dzie­sto­mi­nu­to­wej prze­jażdżki po ścież­kach rowe­ro­wych. Choć trasy się zmie­niały, jazda na rowe­rze zawsze była dla mnie chwilą wol­no­ści i kon­tem­pla­cji, a obec­nie dozna­nie szyb­kiego, płyn­nego ruchu i podmuch powie­trza na twa­rzy nie­odmien­nie prze­no­szą mnie w prze­szłość.

Jeśli pomi­nąć dzie­się­cio­letni gorący romans z moto­cy­klem, który prze­ży­łem około trzy­dzie­stego roku życia, pozo­sta­łem wierny rowe­rowi od czasu, gdy jako dwu­na­sto­la­tek po dłu­gich, upo­rczy­wych nale­ga­niach wypro­si­łem wresz­cie u rodzi­ców pre­zent uro­dzi­nowy w postaci błysz­czą­cego czer­wo­nego ame­ri­can fly­era. Umia­łem im suszyć głowę i wcze­śnie odkry­łem bar­dzo sku­teczną tech­nikę, która nie zawo­dziła ni­gdy: po pro­stu wią­za­łem przed­miot pożą­da­nia z nauką szkolną. Moi rodzice nie byli skłonni wyrzu­cać pie­nię­dzy na różne zachcianki, ale kiedy cho­dziło o coś choćby pośred­nio zwią­za­nego z edu­ka­cją – pióra, papier, suwak loga­ryt­miczny (pamię­ta­cie, że było coś takiego?) i książki, zwłasz­cza książki – zawsze syp­nęli gro­szem. Kiedy więc oświad­czy­łem, że dzięki rowe­rowi będę mógł czę­ściej zaglą­dać do Cen­tral­nej Biblio­teki Waszyng­tonu na rogu ulicy K i Siód­mej, nie potra­fili odmó­wić.

Dotrzy­my­wa­łem swo­jej strony poro­zu­mie­nia: w każdą bez wyjątku sobotę łado­wa­łem do sakw rowe­ro­wych sześć ksią­żek (taki był limit wypo­ży­czalni), które prze­tra­wi­łem w ciągu tygo­dnia, i wyru­sza­łem w czter­dzie­sto­mi­nu­tową podróż po następne.

Autor jako dzie­się­cio­letni chło­piec

Biblio­teka stała się moim dru­gim domem i co sobota spę­dza­łem w niej całe godziny. Te dłu­gie popo­łu­dnia speł­niały podwójny cel: biblio­teka otwie­rała przede mną szer­szy świat, za któ­rym tęsk­ni­łem, świat myśli, histo­rii i kul­tury, a zara­zem uśmie­rzała lęki rodzi­ców i przy­spa­rzała im dumy z tak wyedu­ko­wa­nego syna. Z ich punktu widze­nia im wię­cej czasu spę­dza­łem na lek­tu­rze w czte­rech ścia­nach, tym lepiej: miesz­ka­li­śmy w nie­zbyt bez­piecz­nej oko­licy. Skle­pik ojca i nasze miesz­ka­nie na pię­trze znaj­do­wały się w taniej, murzyń­skiej dziel­nicy Waszyng­tonu, kilka kwar­ta­łów od gra­nicy „bia­łej” czę­ści mia­sta. Ulice były tu pełne prze­mocy, zło­dziej­stwa, starć na tle raso­wym i pijań­stwa (w nie­ma­łym stop­niu napę­dza­nego przez trunki ze sklepu ojca). Żeby nie mar­twić się o mnie pod­czas let­nich waka­cji, już jako sied­mio­latka rodzice trzy­mali mnie z dala od nie­bez­piecz­nych ulic, wysy­ła­jąc na nie­dro­gie let­nie obozy w Mary­lan­dzie, Wir­gi­nii, Pen­syl­wa­nii lub New Hamp­shire.

Gigan­tyczny westy­bul biblio­teki wzbu­dzał we mnie taki respekt, że prze­cho­dzi­łem tam­tędy na pal­cach. Pośrodku czę­ści par­te­ro­wej stał masywny regał, na któ­rym umiesz­czono dzieła bio­gra­ficzne, w porządku alfa­be­tycz­nym według nazwisk ich boha­te­rów. Okrą­ży­łem go nie­zli­czoną ilość razy, zanim odwa­ży­łem się popro­sić biblio­te­karkę o pomoc. Bez słowa uci­szyła mnie, przy­kła­da­jąc palec do ust, i wska­zała mar­mu­rowe krę­cone schody wio­dące na pierw­sze pię­tro, do odpo­wied­niego dla mnie działu lite­ra­tury dzie­cię­cej. Zde­to­no­wany, sko­rzy­sta­łem z jej wska­zó­wek, lecz i tak przy każ­dej wizy­cie w biblio­tece krę­ci­łem się koło półki bio­gra­ficznej i w końcu obmy­śli­łem plan: będę czy­tać jedną bio­gra­fię na tydzień, zaczy­na­jąc od litery A, aż prze­brnę przez cały alfa­bet. Zaczą­łem od Henry’ego Arm­stronga, mistrza boksu wagi lek­kiej z lat trzy­dzie­stych. Na literę B zapa­mię­ta­łem Juana Bel­monte, uta­len­to­wa­nego mata­dora z początku XX wieku, i Fran­cisa Bacona, sie­dem­na­sto­wiecz­nego uczo­nego. Na C był Ty Cobb, na E – Tho­mas Edi­son, na G – Lou Geh­rig i Hetty Green („Wiedźma z Wall Street”) i tak dalej. Pod literą J odkry­łem Edwarda Jen­nera, który stał się moim ido­lem, gdyż wyeli­mi­no­wał groźbę ospy. Pod K zetkną­łem się z Czyn­gis-cha­nem¹ i przez parę tygo­dni zasta­na­wia­łem się, czy Jen­ner ura­to­wał wię­cej ist­nień ludz­kich, niż Czyn­gis-chan wymor­do­wał. Tam też zna­la­złem dzieło _Łowcy mikro­bów_ Paula de Kru­ifa, które zain­spi­ro­wało mnie do dal­szych lek­tur o mikro­sko­pij­nym świe­cie; rok póź­niej pra­co­wa­łem przy poda­wa­niu napo­jów w lokal­nym drug­sto­rze i uzbie­ra­łem dość pie­nię­dzy, by kupić mikro­skop z pole­ro­wa­nego mosią­dzu, który mam do dziś. Litera N zapo­znała mnie z Redem Nichol­sem, muzy­kiem gra­ją­cym na trąbce, a także z dziw­nym typem o nazwi­sku Fry­de­ryk Nie­tz­sche. P dopro­wa­dziło mnie do Świę­tego Pawła i Sama Pat­cha, pierw­szego czło­wieka, który prze­żył skok z wodo­spadu Nia­gara.

O ile pamię­tam, mój pro­jekt bio­gra­ficzny zakoń­czył się na lite­rze T, gdzie odkry­łem Alberta Pay­sona Ter­hune’a. W następ­nych tygo­dniach zbo­czy­łem z drogi, poże­ra­jąc jego książki o wspa­nia­łych owczar­kach szkoc­kich Ladzie i Las­siem. Dziś myślę, że ten cha­otyczny ciąg lek­tur wcale mi nie zaszko­dził. Nic w tym złego, że byłem jedy­nym jede­na­sto­lat­kiem na świe­cie, który wie­dział tak dużo o Hetty Green i Samie Pat­chu, ale jed­nak – co za strata czasu! Marzy­łem o doro­słym men­to­rze, kimś z wiel­kiego ame­ry­kań­skiego świata, takim jak ów męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze z kory wcho­dzący do sklepu mojego ojca, by powie­dzieć mu, że rokuję wiel­kie nadzieje. Gdy to wspo­mi­nam, roz­czula mnie tam­ten chło­pak, samotny, zalęk­niony, ale pełen deter­mi­na­cji, i podzi­wiam go, że mimo wszystko uto­ro­wał sobie ścieżkę edu­ka­cji, choćby krętą, bez niczy­jej zachęty, bez wzo­rów do naśla­do­wa­nia, bez prze­wod­nika.

1.

Ang. Gin­gis Khan.Roz­dział 8

KRÓTKA HISTORIA GNIEWU

Moja pacjentka Brenda przy­była dziś na sesję z goto­wym porząd­kiem dnia. Nie spoj­rzaw­szy nawet na mnie, weszła do gabi­netu, usia­dła, wycią­gnęła z torebki notatki i zaczęła odczy­ty­wać na głos listę skarg doty­czą­cych mojej postawy pod­czas naszego poprzed­niego spo­tka­nia.

– Powie­dzia­łeś, że słabo się sta­ram i że inni twoi pacjenci przy­cho­dzą lepiej przy­go­to­wani do roz­mów o swo­ich pro­ble­mach. Suge­ro­wa­łeś, że wolał­byś pra­co­wać z nimi. Stro­fo­wa­łeś mnie za to, że nie zwie­rzam się ze swo­ich snów i marzeń. Przy­zna­wa­łeś rację mojemu poprzed­niemu tera­peu­cie i mówi­łeś, że wszyst­kie moje wcze­śniej­sze tera­pie nie powio­dły się dla­tego, że nie chcia­łam się otwo­rzyć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: