- promocja
- W empik go
Stancje - ebook
Stancje - ebook
Nowa, niepokojąca, ale pełna humoru powieść autorki, której debiut, Guguły, został nominowany do Nagrody Nike oraz International Man Booker Prize!
Po maturze Wiolka wyjeżdża z rodzinnej wsi do Częstochowy na studia polonistyczne. Życie w mieście to dla dziewczyny szereg nowych wyzwań. Wzdłuż ulic nazwanych imionami świętych ciągną się sklepiki z dewocjonaliami i włóczą pielgrzymi.
Świat nie zna jeszcze komputerów i telefonów komórkowych. Wiolka tuła się od jednej stancji do drugiej: mieszka w podejrzanym hotelu robotniczym, klasztorze, wynajętej kawalerce. W każdym miejscu poznaje innych ludzi i ich historie, słucha opowieści o kosmosie, więzieniu, oswojonych wronach, rosyjskich zupach, narzeczonej, która oszukała i odeszła. Pozostaje otwarta na nowe doświadczenia i lektury. Stopniowo konfrontuje się ze wspomnieniami o dzieciństwie spędzonym na wsi, własnymi wyobrażeniami, swoim ciałem. Wreszcie: zakochuje się po raz pierwszy.
Powieść Wioletty Grzegorzewskiej to subtelna historia o dojrzewaniu, młodzieńczym zagubieniu, poszukiwaniu i poznawaniu samego siebie. Stancje są także luźną kontynuacją docenionego przez krytykę zbioru Guguły, wydanego w 2014 roku.
Piękne są opowieści Grzegorzewskiej; subtelne, zabawne, melancholijne i urokliwe, bo świeże – choć przecież z przeszłości wzięte.
KrytycznymOkiem.blogspot.com
Wioletta Grzegorzewska – urodzona w 1974 roku w Koziegłowach, wychowała się na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej we wsi Rzeniszów-Hektary. Po ukończeniu studiów filologicznych mieszkała kilka lat w Częstochowie, a w 2006 roku wyemigrowała do Anglii; mieszka w East Tilbury w hrabstwie Essex. Opublikowała tomy poetyckie: Wyobraźnia kontrolowana (1998), Parantele (2003), Orinoko (2008), Inne obroty (2010), Ruchy Browna (2011), dwujęzyczny wybór wierszy Pamięć Smieny/Smena’s Memory (2011) oraz tom zapisków Notatnik z wyspy (2012). W 2014 roku ukazał się jej tom opowiadań Guguły, znakomicie przyjęty przez krytyków i czytelników, rok później przeniesiony z powodzeniem na scenę (w reżyserii Agnieszki Korytkowskiej-Mazur, Teatr Dramatyczny w Białymstoku). Guguły znalazły się w finale Nagrody Nike i Nagrody Literackiej Gdynia w 2015 roku. W 2017 zostały nominowane do International Man Booker Prize.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-4687-0 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do hoteliku Wega w Częstochowie jadę kwadrans przed zachodem słońca. Jest piątek, trzydziesty września 1994 roku.
Strugi deszczu spływają po szybach autobusu. Zmierzch się zabawia twarzami pasażerów, zmieniając je w szare, bezkształtne ameby. Kiedy kierowca gasi światło, tłum zlewa się w jedno i przypomina zdychającego walenia. Jego cielsko napiera, puchnie, parska wiechciami szczypiorku, pietruszki i kopru, które wystają z siatek. Zapach stęchłych kufajek, wełnianych swetrów i lotionów, którymi kobiety spryskują sobie włosy, przyprawia mnie o mdłości. Siadam na walizce i wyglądam za okno, gdzie słońce znika między topolami jak wchłonięta przez taflę wody mątwa.
Nagle wydaje mi się, że z przodu autobusu widzę dawnego znajomego, pana Kamila, w którym zakochałam się w ubiegłe wakacje, a potem straciłam z nim kontakt. To na pewno on, myślę wzruszona i przeciskam się z walizką w jego stronę.
– Czy to pan? – pytam podekscytowana i dotykam palcami skórzanej kurtki.
– No jasne, że to ja, kotku – odpowiada obcy facet i puszcza do mnie oko.
Zawstydzona próbuję się odsunąć, ale autobus przechyla się na koleinach, a ja, zamiast zrobić krok w tył, ląduję policzkiem na jego klacie. Mężczyzna, który ledwo trzyma się na nogach, bo jest pijany, mruży lewe oko, wyciąga dłoń w kierunku mojej piersi, przez chwilę błądzi nią w powietrzu, jakby chciał odgarnąć niewidzialną kotarę, i zaczyna macać przednią kieszeń mojego plecaka, gdzie od rana dogorywa bułka z mielonym.
– Trzymaj łapy przy sobie, zboczony kanarze! – wykrzykuje jakaś pasażerka, która jest świadkiem całej sceny.
Na hasło „kanar” tłum się rozstępuje. Autobus przystaje na peryferiach miasta, a ja wypadam z niego jak ryba, która wyskoczyła z akwarium, i przytrzymując się wiaty przystanku, zachłannie łapię hausty świeżego powietrza.
Ubrana w kraciastą budrysówkę, rudy golf oraz za długie sztruksy, ciągnę walizkę poboczem jezdni, próbując wyminąć kałuże, które tego wieczoru spina perłowy księżyc. Mgła unosi się nad łąkami i niweluje zapach spalenizny. Z oddali jak grzyb wyłania się ceglana wieża ciśnień. Mijam skład drewna, hale fabryczne, hurtownię sztucznych choinek, na której murze walczą o uwagę wyblakłe graffiti „Armia Radziecka z tobą od dziecka” i „Widzew rządzi”. Od strony centrum nadjeżdża, kolebiąc się w koleinach, wyładowana złomem wywrotka i ochlapuje mnie błotem. Za pożółkłymi platanami dostrzegam dwa piętrowe baraki pokryte blachą falistą. Na pierwszym wisi przymocowany drutem do pręta, odmalowany czarnymi gotyckimi literami szyld: „Papy wierzchnie. Papy podkładowe. Papy izolacyjne”; nad drugim majaczy różowy neon hotelu robotniczego Wega. Skręcam w jego stronę.
Na progu wita mnie jamniczka, obwąchuje moje zabłocone trampki i merda ogonkiem.
– To Adelka jest. Suczka nasza hotelowa – mówi Natka Roszenko; wydaje się jeszcze piękniejsza niż kiedyś. Opalona, z opadającymi na ramiona złotobrązowymi włosami wygląda, jakby ktoś ją wyciął z żurnala.
– Bałam się, że do nas nie trafisz. Ale co ty taka przestraszona jesteś, jakbyś ducha zobaczyła?
Wzruszam ramionami.
– U was na wsi wszystko dobrze?
– Tak. Dzięki.
– Bagaż możesz zostawić na stróżówce – mówi i wskazuje budę obitą białą dyktą. – Waldek!
W okienku jak w teatrzyku kukiełkowym pojawia się i znika łysa głowa ciecia.
Kiedy w hotelu robi się ciemno, stróż wstaje, piszczy klapkami kubota i naciska włącznik światła. Pełgają neonowe lampy, jaskrawość wylewa się na korytarz, rozprasza w luksferach, wsiąka w boazerie, krzywo przybite listwy i pozatykane gazetami dziury w ścianach.
Oślepiona jarzeniowym światłem idę za stukotem szpilek Natki. Wchodzimy do pomieszczenia przypominającego magazynek sklepu tekstylnego – na meblościance, biurku i podłodze leżą zafoliowane żakardowe bluzki, złożone w kostkę jutowe torby, pstrokate apaszki, papucie góralskie, lniane obrusy i rosyjskie słodycze. Natka przedziera się przez hałdę rozmaitości i wzdychając, zrzuca z blatu pooblekane w rajtuzy nogi manekinów. Siadam na krześle naprzeciwko i z wrażenia zaciskam dłoń na stopie jednej z plastikowych nóg w siateczkowej samoprzylepnej pończosze.
– Herbaty się napijesz?
– Chętnie.
– Waldek, grzałkę oddaj! – krzyczy Natka przez uchylone drzwi i przesypuje z plastikowego pojemnika do szklanki trochę granulek herbaty malinowej, które w ciemnym arcorocu wyglądają jak trutka na szczury.
– Może od razu pokażę ci pokój?
Idziemy na drugi koniec korytarza, gdzie między łazienką a świetlicą znajduje się pokoik, cela raczej, z plamami grzybni na ścianach, drewnianym stołem okrytym ceratą, krzesłem, zapadłym tapczanem, aloesem na parapecie, radiomagnetofonem Eltra Hania, dwudrzwiową gierkowską szafą, poszatkowaną naciekami rdzy umywalką, nad którą króluje podsuszona paprotka.
– No i jak? Wprowadzasz się? – pyta tak pewnym tonem, jakby się domyślała, że skoro dotelepałam się z walizką na koniec miasta, to raczej nie mam już zamiaru zawracać w nocy na dworzec. – Jeśli tak, czynsz biorę z góry.
– Może po starej znajomości coś byś opuściła? – pytam przekupnym tonem mojej matki, zadziwiając tym samą siebie.
Uśmiechnięta Natka rozsiada się wygodnie na krześle i założywszy nogę na nogę, zapala w szklanej fifce marlboro, po czym znika w serpentynach dymu.
– W zeszłym roku jedna studentka u nas mieszkała. Ze dwa tygodnie postudiowała, pobalowała na dyskotekach, a po pierwszym niezaliczonym kolokwium zwinęła się z Wegi bez zapłaty – mówi z obojętną miną pokerzystki i strzepuje popiół do wazonu, a potem znów staje się wyraźna. – A ja durna w baniaku zupę świeżą dla niej woziłam, żeby nie musiała jeść w tym gigancie-rzygancie, gdzie ponoć sody do gotowania dodają.
Zrezygnowana sięgam do torebki i podaję jej plik banknotów. Jesteśmy przed denominacją złotego, wygląda więc dość pokaźnie. Natka bez przeliczenia wrzuca go do torebki, a kiedy zegar z zezowatą Myszką Miki wskazuje ósmą, przegląda się w drzwiczkach meblościanki na wysoki połysk, przeczesuje dłońmi włosy i pociąga szminką pełne usta.
– Przepraszam cię, Wiola, ale muszę lecieć. Widzimy się jutro.
– Ale…
– Nie martw się. Waldek jest na miejscu, to wszystko ci pokaże. A, i zapamiętaj pierwszy sen na nowym miejscu, bo może się spełnić.
Zarzuca na ramiona czerwony płaszcz z kapturem i wychodzi.
***
Sen, o którym wspomniała Natka Roszenko, zawraca mnie na dworzec kolejowy w Częstochowie, gdzie przyjeżdżam przed południem, odsuwam drzwi wagonu, by wraz z tłumem podróżnych wyskoczyć na peron i przejść przez pasaż na plac od strony alei Wolności. Jest pochmurno, chociaż miało być słonecznie. Wiatr słaby. Przy strzelnicy zapachy spalin i kurzu niweluje fetor gnoju docierający z pobliskiej świniarni. Do płotu jak gumowe kaczki przywierają ryjki warchlaków. Na placyku, zwanym przez miejscowych Kwadratami, wybuchają siarkowe diabełki, dogorywają rozłożone na kocu mechaniczne pieski, jakiś dziadek śpiewa kolędy i rozdaje święte obrazki. Zapatrzona w miasto podszyte wsią kupuję kręcone lody z automatu i przeglądam się w kilku rzędach przeciwsłonecznych okularów wywieszonych na drucianych stojakach.
Kilkanaście minut później wysiadam z tramwaju i wchodzę do czteropiętrowego bloku przy Armii Krajowej, gdzie po korytarzach cuchnących wilgocią, starym papierem i papierosami snują się bladzi studenci. W dziekanacie odbieram indeks, spisuję plan zajęć i przy okazji zauważam, że mojego nazwiska nie ma na liście osób, którym przyznano miejsce w akademikach.
– No nie ma. Nic na to nie poradzimy, kochanieńka. Mieszkasz za blisko Częstochowy, a my mamy za mało miejsc w akademikach – mówi sekretarka. Połyka dwa ptasie mleczka naraz i oblizuje czekoladową obwódkę wokół ust, która poszerza granicę o jej wąsik. – Możesz przecież wynająć stancję?
Nie odpowiadam, bo w obecności studentów, którzy stoją za mną w kolejce, nie chcę tłumaczyć, że po śmierci babci nie stać mnie na wynajem pokoju.
Opuszczam z ulgą budynek dziekanatu i szurając rozchwianymi kółkami walizki, idę wzdłuż torów tramwajowych do centrum miasta, zastanawiając się, gdzie by tu przenocować. Oczywiście mogłabym jeszcze złapać pociąg do Myszkowa, a stamtąd pojechać autobusem do mojej wioski, ale… Po pierwsze, kupując bilet powrotny, narażę mamę na dodatkowe koszty, po drugie boję się wrócić na Hektary, gdzie mogę ugrzęznąć na kolejne długie lata.
Na skrzyżowaniu dogania mnie wysoki blondyn w dżinsowej katanie z naszywkami. Wydaje się znajomy. Jego szaroniebieskie oczy na tle opalonej skóry twarzy wyglądają jak wypolerowane złotówki.
– Ej, gdzie idziesz z tą walizą?
– Przed siebie.
– Poznajesz mnie?
– Słucham?
– A nic. Piotrek jestem. – Podaje mi spoconą dłoń.
– Wiola.
– Daruj, że cię tak zaczepiam na ulicy, ale chciałem pogadać z kimś z naszego roku.
– Będziemy na jednym roku?
– Na to wygląda. Matka mnie namówiła, żebym złożył tu papiery, no i jak zwykle miała rację. Gdybym jej po maturze nie posłuchał, szorowałbym teraz szczoteczką do zębów kible w jednostce. Może skoczymy tu na kawę? – Wskazuje klockowaty dwukondygnacyjny budynek na rogu Armii Krajowej i Jana Pawła II.
W kawiarni popijamy nalewkę z suszonych śliwek, która udaje herbatę i kłócimy się o książki. Ja wolę Władcę much, on Władcę Pierścieni, ja Burzę, on Buszującego w zbożu. Kiedy rozmowa schodzi na ulubione filmy, nerwowo wiercę się na krześle i rozmazuję po laminowanym stoliku wuzetkę.
Nie mogę mu powiedzieć, że właściwie nie znam filmów, wychowałam się na polach, pół dzieciństwa spędziłam wśród zwierząt w oborze, na strychu i w chlewie, że telewizji nie oglądałam od lat, bo nasz stary rubin leżakuje w stołowym obok meblościanki na zapadniętej podłodze, a pokazy filmów wideo, które sołtys zorganizował w remizie, zakończyły się w pierwszym dniu prezentacji, bo ktoś ukradł wszystkie kasety, z jakiegoś powodu zostawiając tylko Pamięć absolutną, którą po kilku tygodniach wszyscy we wsi znali na pamięć, a mój bliski kolega, Starszy Lajboś, kleił to, znaczy wąchał butapren i przemieniony w agenta z Marsa biegał po popegeerowskich polach i rozbrajał chochoły. Ostatni raz w kinie byłam kilka lat temu na jakimś radzieckim filmie wojennym Nikity Michałkowa, tytułu nie zapamiętałam, bo byłam przejęta faktem, że widzowie powiatowego domu kultury wygwizdali występ mojego szkolnego chóru za wykonanie Już za nami jest Lenino, gdzie bojowa dźwięczy pieśń.
Wychodzimy z kawiarni. Na cyfrowym zegarze Energetyka miga czwarta. Żegnam się z Piotrkiem pod kinem Wolność, zastanawiając się, co zrobić i gdzie przenocować, skoro nie znam nikogo w mieście i kiedy zamierzam już skapitulować, to znaczy zadzwonić do mamy, że nie dostałam akademika, rezygnuję ze studiów, wracam dziś wieczorem do domu i od poniedziałku wezmę tę pracę sekretarki, którą mi nagrała, przypominam sobie, że od kilku lat prowadzi na obrzeżach miasta hotelik robotniczy moja dawna znajoma z sąsiedniej wioski. Biegnę do budki automatu telefonicznego, która rdzewieje przy Megasamie. Wrzucam żetony i trzęsącymi się rękami wykręcam numer.
– Halo, tu Wega – słyszę głos Natki Roszenko.
***
A kuku, pobudka. Nie ma spania na wykładzie – dobiega mnie teatralny szept profesora Brankowskiego. Wzdrygam się na krześle, a studenci zgromadzeni w auli wybuchają śmiechem. Ten rechot przywraca mnie jawie. Wyrwana z drzemki, spoglądam na tablicę zabazgraną cyrylicą i orientuję się, że jest już poniedziałek, a ja znajduję się w budynku rektoratu na wykładzie z gramatyki historycznej.
– Przepraszam, panie profesorze, ale Rosjanie…
– Jacy znowu Rosjanie? – przerywa mi. – Coś się chyba pani przyśniło?
Zerkam na niego wystraszona i żeby nic już nie tłumaczyć, przytakuję, choć mogłabym przysiąc, że w nocy z niedzieli na poniedziałek, dygocząc z zimna pod kołdrą w nieogrzewanym pokoju Wegi, słyszałam rosyjskie głosy, śpiewy i krzyki, które nie pozwoliły mi zasnąć do rana. Profesor mruży szczurze oczka, kręci się przed katedrą, po czym zdejmuje tweedową marynarkę, wskakuje na ławkę w pierwszym rzędzie, gdzie siedzę, i prezentuje znaną z jogi pozycję kwiatu lotosu. Koleżanki milkną. Koledzy biją brawo.
Wybiegam z auli, próbując opuścić budynek rektoratu tak, by nie natknąć się na znajomych z roku, którzy planują chyba trzeci z rzędu wieczorek zapoznawczy w klubie studenckim Filutek.
Mija pierwsza, a ponieważ rano zjadłam tylko kanapkę z serem, robi mi się słabo. Przysiadam na ławce obok szatni i mrużę oczy. Szum rozmów, który wypełnia korytarze uczelni, działa na mnie otumaniająco. Po osiemnastu latach spędzonych we wsi, gdzie kilkoro przechodniów pojawiających się w ciągu dnia na kamiennej drodze można by nazwać zbiegowiskiem, tłum kojarzy mi się z pochodami na poświęcenie pól, procesjami na Boże Ciało i konduktami żałobnymi, które jak czarna liszka wiły się błotnistymi drogami w chmurze wapiennego pyłu.
– Nie idziesz z nami do Filutka? – zagaduje Piotrek, który od dnia spotkania w dziekanacie nie odstępuje mnie na krok, nosi mój plecak i siada przy mnie na wykładach.
– Muszę dziś wcześniej wrócić.
– Gdzie?
– Na stancję. – Próbuję się wykręcić, bo wcale nie mam ochoty na grupowe wypady. Po pierwsze brakuje mi pieniędzy, po drugie w towarzystwie rówieśników czuję się nieswojo. Lepiej niż przeboje emtiwi znam dzieła zebrane Szekspira, polską, francuską i przede wszystkim rosyjską klasykę, którą po upadku Peerelu ojciec przynosił do domu na kilogramy z działu makulatury myszkowskiej papierni, gdzie pracował. O seksie, jak na nastolatkę wychowaną na wsi, teoretycznie wiem sporo, to znaczy mniej więcej tyle, ile wyczytałam w Sztuce kochania Wisłockiej, Zwrotniku raka Henry’ego Millera i Pamiętniku Fanny Hill plus wiedza czerpana z opowieści wujów przy stole, po paru głębszych. W praktyce mam za sobą tylko kilkanaście skróconych lekcji udzielonych mi przez Natkę Roszenko oraz przypadkowo spotkanych mężczyzn, w tym czterdziestoletniego instruktora tańca, którego poznałam w przedostatnie ferie zimowe i dla którego chodziłam pięć kilometrów przez zaspy do gminnego ośrodka kultury.
Po śmierci krawcowej Stasikowej, która szyła mi ubrania, wreszcie ubieram się po swojemu, czyli na przekór modzie i mamie dość awangradowo. Tlenię sobie pasemka, wplatam we włosy pióra, rzemyki, noszę jaspisowe amulety, drewniane wisiorki, bursztynowe korale; przepadam za barwami ziemi: brązami, brudnymi fioletami, miedzią, zgniłą zielenią; naturalnymi materiałami: bawełną, sztruksem, lnem; za szydełkowymi narzutkami z włóczki, wełnianymi swetrami, długimi spódnicami, dzwonami, kwiecistymi kamizelkami. Od przyjazdu do Częstochowy sama włóczę się po mieście, zaglądam do antykwariatów, sklepów indyjskich i lumpeksów, gdzie czytam metki na starych ubraniach, wącham farby w sklepach dla plastyków i w brulionie z żonkilem z Wrocławskich Zakładów Papierniczych piszę opowiadania: o Marii Skłodowskiej-Curie, która była patronką mojego ogólniaka, o ludowej malarce Séraphine Louis, o zmarłej na chorobę popromienną Sadako z Hiroszimy, i przesiaduję w czytelni z nadzieją, że gdzieś spotkam pana Kamila.
– Luz… jak sobie chcesz – mruczy obrażony Piotrek, którego cień pada na plakat o nowo założonym Uniwersytecie Trzeciego Wieku. – Wygląda na to, że nas unikasz.
Siada przy mnie i podaje mi prince polo.
Idziemy na Wały Dwernickiego, gdzie przy straganach w ciągu kilkunastu minut dowiadujemy się najważniejszych wieści z kraju i świata: że na Ukrainie rozprzestrzenia się epidemia cholery, na którą zachorowało już ponad trzysta osób, o katastrofie promu Estonia, który w środę wypłynął z Tallina do Szwecji i nad ranem poszedł na dno Bałtyku z osiemset pięćdziesięcioma ofiarami, o Jezusie z Ohio, który ukazał się na górującym nad miastem zbiorniku oleju sojowego, i o grzybach mutantach z lasów Olesna, których ponoć nie można kupować, bo po Czarnobylu skażone cezem świecą, wreszcie o podwyżkach cen chleba, nabiału i kawy.
– Patrz pan – zwraca się kwiaciarka do mężczyzny z warzywniaka, który w pomiętej bordowej wiatrówce wygląda jak chodząca kiełbasa krakowska. – W zeszłym tygodniu masło kosztowało szesnaście tysięcy złotych, a po trzech dniach dziewiętnaście. Strach pomyśleć, co będzie dalej.
– Pani kochana, to pikuś. Trzeciego października akcyza na alkohol idzie w górę aż piętnaście procent. No na ten przykład taka stołowa będzie kosztować osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych.
– Daj pan spokój. Co jak co, ale żeby gorzałka tyle kosztowała? – Kwiaciarka zasępia się i wraca do skręcania róż z liści klonu.
Za ostatnie pieniądze, które mama dała mi z renty dziadka na utrzymanie, kupuję dwa chleby razowe z pestkami dyni, serek fromage o smaku pieczarkowym, pomidora i mieszankę studencką. Na straganie obok kabaczków, dyń i chryzantem dostrzegam ciemnozieloną, nakrapianą żółtymi plamkami roślinę, która w październikowej mżawce wygląda jak obcięty ogon aligatora.
– To tykwa – mówi sprzedawca kiełbasa krakowska. – Weźcie ją sobie za darmo. Ja i tak za godzinę zmywam się z bazaru, bo mnie w kościach szczyka.
– Ale… – oponuję.
– Ja ją wezmę. Matka się ucieszy – mówi Piotrek i pakuje tykwę do reklamówki z napisem World Cup USA 94. Niosąc ją na zmianę jak świeżo wyklute krokodylątko, włóczymy się po Alejach, zaglądamy do sklepu z torbami Żyrafa, potem znów krążymy po centrum od liceum Sienkiewicza aż do Jasnej Góry, gdzie według lokalnej legendy ciągnął się podziemny loch.
– Na Biegana, dokładnie tu, gdzie teraz nieświadomie przystanęłaś, jakbyś zobaczyła jakąś przeszkodę, Wania kiedyś stał na wysokim cokole – odzywa się Piotrek. – Mówili, że Wania pilnuje srania, bo niedaleko był podziemny szalet miejski.
– Wania?
– Żołnierz w rozwianej pałatce, z pepeszą i gałązką oliwną. Ponoć po osiemdziesiątym dziewiątym było duże parcie, żeby się go pozbyć, no i na Światowe Dni Młodzieży już go chyba nie było. Do koleżanki mojej matki, która pracowała w biurze poselskim, przychodził facet, lotnik bitwy o Anglię, z takim pomysłem oszczędnościowym, żeby odciąć Wańce pałatkę i oddać ją Piłsudskiemu. Ostatecznie marszałek dostał własny płaszcz, a po Wańce został taki wierszyk: „Stoi sobie żołnierz na wysokim słupie, przodem do kościoła, prezydium ma w dupie”.
***
Waldek uchyla oklejone mapą nocnego nieba drzwiczki stróżówki i z dumą prezentuje ułożoną kostkę Rubika.
– Uszanowanko. Całuję rączki. Patrz, dziś udało mi się w godzinę.
Kiwam z podziwem głową.
– Wspaniale. Ja potrzebuję na to pół dnia.
– Ale, ale, co studentka dziś taka markotna?
– Ścisk był w autobusie.
– O tej godzinie zawsze jest sodoma i gomora. Widziałaś po drodze, studentka, ile tu zakładów pobudowali: sortownię śmieci, rozlewnię wód, hurtownie ozdób choinkowych i co tam jeszcze. Medaliki tak się rozkręciły, że czasem trudno za nimi nadążyć, ale jak wejdziesz w bramę, to taka sama rozpierducha jak kiedyś. Kiedyś tutaj kończyło się miasto. Pekaes zatrzymywał się na Żyznej i z przystanku do fabryki szło się jeszcze kilometr. Było zresztą tylko kilka kursów: rano i po południu. Ale to wszystko nic, studentka. Ponoć pod tymi barakami była kiedyś sieć schronów, które wybudowali w czasach zimnej wojny, a do jednego z nich… – Tupie klapkiem w podłogę.
– Waldek – przerywam mu, bo z głodu ledwo trzymam się na nogach. – Natka wspominała coś o zupie na kolację?
– Tak mówiła? – Wstaje dość niechętnie. – To już się robi. Tylko grzałkę z jej biura przyniosę.
Wychodzi z pękiem kluczy i kulejąc, idzie na drugi koniec korytarza do biura Natki, a kiedy wraca, pokazuje mi dwie żółte torebki chińskich zupek.
– Krabowa czy złoty kurczak? Którą, studentka, wolisz?
Wybieram pierwszą lepszą, wiedząc, że smakują identycznie, a potem siadam na taborecie i rozglądam się po pomieszczeniu, w którym głównym motywem wcale nie są, jak mi się na początku zdawało, zwisające kable, odłamek lustra wiszący nad zlewem, pędzel, pasta do golenia, paczka żyletek Polsilver czy kolekcja puszek po piwie, tylko przyczepione do słomianek proporczyki zachodnich klubów piłkarskich oraz kartki pożółkłego pisma astronomicznego.
Waldek płucze dwa kubki w zlewie i wysypuje do nich zawartość torebek; kiedy w rondelku zaczyna bulgotać woda, zalewa je wrzątkiem. Gdy sprężynki makaronu puchną, a po kanciapie roznosi się zapach sosu sojowego, podaje naszą kolację na metalowej pokrywce po bombonierce.
– Ostre, nie?
– Jak diabli.
– Wszystkie grzechy nam wypali.
– A co to? – pytam nieśmiało, wskazując różę wytatuowaną na jego lewej dłoni.
Waldek milknie, wychlipuje resztę zupy i wyciera usta rękawem tureckiego swetra.
– Szkoda gadać, studentka. – Macha ręką. – Stare dzieje. Za młodu rozrabiaką byłem, ale nie dziwota, skoro bez matki się chowałem pod Częstochową. No i w końcu nawywijałem i wylądowałem najpierw na śledczaku nad Sekwaną, a potem na Herbach, a jak mnie wypuścili, dostałem robotę na hucie i tak zostałem medalikiem. Na początku mieszkałem na trójkącie bermudzkim, gdzie szybko mi podreperowali klawiaturę. No wiesz, wyszczekany byłem małolat, to dostałem po mordzie i wybili mi zęby.
– Gdzie jest ten trójkąt bermudzki?
– Na dzielnicy cudów, między Małą, Mokrą i Stawową. Za komuny cały element tam umieszczali, żeby go mieć pod kontrolą. Jak mieszkałem na Krakowskiej, to na Małej wolałem się nie pokazywać. Ale raz, jak jeszcze śpikiem byłem, wujostwo wysłało mnie na metę po spiryt. Wchodzę do sutereny, gdzie jak myślę, pan Bobas mieszka, a tam klepisko, rozumiesz, na szmatach leży goła baba, leży i się nie rusza. Myślę sobie, żeby od razu spierdolić, bo kłopotów nie chcę, ale baba jednak zmartwychwstaje i skacze do mnie z trzepaczką do ubijania ciasta i na golasa goni mnie po ulicy.
– Lubisz astronomię? – zmieniam temat, krztusząc się ze śmiechu.
– A tak trochę. W kiciu mi się nudziło, to zacząłem czytać to i owo, a jakieś trzy lata temu kupiłem sobie w antykwariacie na Kopernika całą prenumeratę „Uranii”. – Rozbłyskują mu oczy i niespokojnie porusza się na twardym taborecie, bo ma wszyty w tyłek esperal. – Przyniosłem je do stróżówki, żeby se czasem poczytać. – Odpina ze słomianki kartkę z bazgrołami na marginesach. – Zerknij tu, studentka. – Zakłada okulary i otwiera numer z drugiego października trzydziestego ósmego roku. – „W ciągu pierwszych czterech miesięcy zjawiło się na niebie aż pięć komet” – czyta. – „Zobaczymy, co przyniosą następne miesiące”. – Spogląda na mnie znacząco, ale ja nie od razu pojmuję, o co mu chodzi. – Pięć komet i roje meteorytów tuż przed wybuchem drugiej wojny! Łapiesz?
– Tak. Chyba tak.
– Ten, co to napisał, niejaki Antoni Czubryński, był astralistą i polskim masonem, a jego żona miała w jednym palcu okultyzm, chiromancję, grafologię, kabałę, wierzenia azjatyckie i co tam jeszcze. Ich córka została wróżką.
Zaskoczona jego wiedzą, z podziwem kiwam głową.
– Pięć komet w ciągu jednego półrocza!
– I rój meteorytów!
– Spójrz tu, studentka. – Drżącą ręką wyciąga rozpadającą się stronę z tysiąc dziewięćset dwudziestego. – Ludzie wtedy jeszcze nie znali Plutona, rozumiesz, bo odkryją go dopiero za dziesięć lat, a ci już rozprawiają o pozaneptunowej planecie. Dobrzy są skubańcy, nie? A tu masz kawałek o kanałach na Marsie.
Z wrażenia wypuszczam kubek z rąk i resztki zimnej zupy plamią mi sztruksy, które dopiero co wyprałam w umywalce, ale nie zwracam na to uwagi. Wzruszona zerkam to na rycinę przypominającej nicienia komety Orkisza, to na spoconą od gorącej zupy twarz Waldka, który kojarzy mi się z moim nieżyjącym ojcem. Tata był preparatorem zwierząt, pszczelarzem i wędkarzem. Oglądając albumy przyrodnicze, całymi godzinami opowiadał mi o rzadkich gatunkach ryb i ptaków, a potem z rozkoszą je łapał i zabijał.