Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Stany przejściowe - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
17 czerwca 2025
31,90
3190 pkt
punktów Virtualo

Stany przejściowe - ebook

„Stany przejściowe” to opowieść o tym, jak osiągnąć szczęście w świecie na sterydach, w którym gonitwa za wciąż nowymi iluzjami przynosi wieczne niezaspokojenie. Bohaterka tej prozy dostanie to, co sama sobie wybierze: lustro z welurową ramą i kabinę prysznicową z hydromasażem albo relaks na własnych zasadach. Pomocą w podjęciu decyzji służą kasjerka z Żabki, która zamienia się w Sfinksa, najlepszy przyjaciel, który okazuje się trupem, sprzedawczyni z absurdalnie dobrze ułożonymi włosami, konserwa z królika i metrowy rybik, który zajął drugą połowę łóżka. Wybór jednej z dwóch opcji nie należy do łatwych, zwłaszcza że surrealistyczne postaci podpowiadają sprzeczne rozwiązania, a czasu jest coraz mniej. O tym, że się skończył, poinformuje komunikat o błędzie.

W swoim debiucie Zofia Lorek czerpie garściami z codziennych obserwacji i popkultury, ale pod pozorami trashowej powieści zadaje pytania o sprawy najważniejsze. Czym jest raj i jak się do niego dostać? Ile trzeba poświęcić, by żyć po swojemu? Czy z systemu da się uciec, a jeśli tak, to kosztem jakich wyrzeczeń?

Najzabawniejsza powieść o kryzysie, jaką czytałam. Zofia Lorek wrzuca czytelnika w absurdalną współczesną rzeczywistość, w której bohaterka musi zdobywać brakujące ECTS-y, zabiegać o wygraną na loterii i oczekiwać na infolinii polskiej ambasady w Kairze. Kafkowskie echa łatwo tu usłyszeć – jakby autor „Przemiany” żył dziś i miał konto na mObywatelu. Stany przejściowe to opowieść o tym, co dzieje się, gdy nic się nie dzieje, o zawieszeniu między „było” a „będzie” w świecie, który jest niemiły – rzuca pod nogi paragrafy, komunikaty systemowe i poradniki samopomocy. Tym, co przynosi ulgę, jest zmyślenie, literatura, która mówi: „Tak jest dzisiaj, ale razem przez to przejdziemy”.

– Natalia Królikowska

Życie jako takie to stan przejściowy. Nic nie pozwala opisać go lepiej niż pojęcie inwolucji, zrywania więzi, wczołgiwania się w siebie. I to właśnie Zofia Lorek odmalowała bardzo sprawnie – w realiach Krakowa, w codzienności kobiety w młodym wieku. Bo oto klamry, które trzymają każdą z nas, nagle puściły. Zaczął się zjazd. Nic nie wiemy o dziewczynie, wokół której snuje się opowieść – kim jest, gdzie pracuje, skąd jej upadek w głąb siebie. Jedno tylko wiadomo (i to w sensie przenośnym): otóż wiem, jak się nazywa. Pamiętacie „Chimerycznego lokatora” Rolanda Topora? Bohaterka Zofii Lorek w mojej lekturze nosi nazwisko Trelkovska.

– Eliza Kącka

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-973079-9-5
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Tonę spo­koj­nie w so­bie, kiedy na czoło ska­puje mi kro­pla wody (bum), po­tem druga (bum). Przy trze­ciej (BUM) otwie­ram oczy. Na su­fi­cie jest ciemna, wil­gotna plama w kształ­cie ja­kiejś wy­spy, na którą ni­gdy nie po­jadę. Sztur­cham go, ej, wi­dzisz to, na su­fi­cie jest plama, ale on mówi coś nie­zro­zu­mia­łego i śpi da­lej. Kro­ple na­dal ka­pią.

Tap, tap, tap.

Tap, tap, tap.

Tup, tup, tup.

Tup.

Stu­kot kro­pel płyn­nie prze­cho­dzi w stu­kot ob­ca­sów.

Tup, tup, tup.

Od­głos kro­ków nie­sie się echem po klatce scho­do­wej, z czwar­tego pię­tra na trze­cie, po­tem ni­żej, po­tem co­raz mniej go sły­chać, aż w końcu echo milk­nie. Leżę i na­słu­chuję, jak co noc od kilku ty­go­dni – naj­pierw scho­dzi na par­ter, a po paru mi­nu­tach wraca.

Tup, tup, tup.

Prze­cho­dzi koło na­szych drzwi i idzie na górę.

Ona znów ze­szła i we­szła, sztur­cham go.

Pew­nie pa­liła, mam­ro­cze sen­nie, po­tem znów mru­czy coś nie­wy­raź­nie i jego od­dech wraca do po­przed­niego rytmu. Kro­ków już nie sły­chać, ustało też ka­pa­nie wody, cho­ciaż wil­gotny ślad na su­fi­cie nie znik­nął. Pa­trzę na plamę jesz­cze kilka mi­nut, a kiedy po­now­nie otwie­ram oczy, jest już ja­sno i plama też jest ja­śniej­sza, jakby po ciemku była bar­dziej wi­doczna. Jest środa, ósma rano, on na­dal śpi od­wró­cony do ściany (nie idzie dziś do pracy?), cho­ciaż wcze­śniej chyba wstał na chwilę, bo zo­sta­wił mi kawę na sto­liku noc­nym. Ja też wstaję, ubie­ram się po ci­chu, żeby go nie obu­dzić, od­cią­gam za­słony i wy­cho­dzę.2

Z pracy ucie­kam pod pre­tek­stem wi­zyty u le­ka­rza, nie­swojo się dziś czuję, kto wie co to może być. Nikt nie pro­te­stuje, kiedy wy­cho­dzę tro­chę wcze­śniej, ja­kieś pięć go­dzin, z biura. I tak mu­szę po­tem wró­cić.

Je­stem w po­cze­kalni pół­za­ję­tej przez kilka nie­wy­raź­nych osób. Py­tam, kto jest ostatni, ale od­po­wiada mi tylko po­głos nie­chęt­nych mam­ro­tań pod no­sem. Chwilę sie­dzę na nie­wy­god­nym krze­sełku i za­sta­na­wiam się, który z ga­bi­ne­tów jest pu­sty, a w któ­rym trwa prze­słu­cha­nie. Po­koje na prawo ode mnie za­jęte. W ga­bi­ne­tach po le­wej ci­sza. Wy­chy­lam się w stronę drzwi, jed­nych i dru­gich, i sta­ram się wy­czuć, czy za­raz wy­do­bę­dzie się z nich ja­ki­kol­wiek dźwięk, czy rze­czy­wi­ście są pu­ste, a je­śli tak, to czy są zu­peł­nie pu­ste, czy może jed­nak sie­dzi w nich ja­kiś znu­dzony dok­tor, który aku­rat ni­kogo nie przyj­muje. W tym pierw­szym po le­wej chyba na­prawdę ni­kogo nie ma – pra­wie przy­kła­dam ucho do drzwi, ale nic nie sły­szę. Ten dal­szy ma po­ten­cjał, do­cho­dzi z niego ja­kieś szu­ra­nie, ale tylko po­je­dyn­cze, dru­gie krze­sło z pew­no­ścią nie wy­daje dźwię­ków. Roz­glą­dam się jesz­cze raz, upew­niam, że nikt z cze­ka­ją­cych w ko­lejce nie mie­rzy mnie ro­ze­źlo­nym wzro­kiem. Wi­dać nie są mną za­in­te­re­so­wani, więc po­now­nie przy­kła­dam ucho, na­dal tylko jedno szu­ra­nie, i pu­kam. Chwila ci­szy, a po­tem gło­śne „SZUR”, jakby ktoś osta­tecz­nie po­pra­wiał się na krze­śle, żeby być go­to­wym na to, co go czeka.

Wej­dzie, sły­szę, więc po­słusz­nie wcho­dzę i sia­dam na­prze­ciwko.

Dzień do­bry, boli mnie, jak ro­bię tak.

To pro­szę tak nie ro­bić.

Se­rio to po­wie­działa?

No nie wiem, wzru­sza w końcu ra­mio­nami le­karka, a ba­da­nia pani zro­biła?

No nie.

No.

No zro­bię, mó­wię na od­czep­nego.

Ale kiedy?

Nie wiem, my­ślę; kiedy się zbiorę, mó­wię; zgu­bi­łam skie­ro­wa­nie, my­ślę, ale te­raz to chyba nie wy­pada po­pro­sić. Nie pro­szę.

Pro­szę zro­bić, bo za­wsze pani bę­dzie słabo, i pro­szę rzu­cić pa­le­nie, i jesz­cze pro­szę przyjść za ty­dzień, albo le­piej za mie­siąc, bo za ty­dzień to ja będę na urlo­pie w Ke­nii.

Faj­nie, w Ke­nii, mó­wię, cho­ciaż w su­mie nie umia­ła­bym po­ka­zać Ke­nii na ma­pie, przy­naj­mniej nie te­raz tu­taj.

Naj­le­piej wi­doczne gwiazdy na świe­cie, le­karka z dumą wy­pina pierś, jakby to od niej za­le­żały te ogromne gwiazdy. Ale już nie­długo, za­strzega szybko, bo te­raz są wiel­kimi ol­brzy­mami, a za mie­siąc staną się bia­łymi kar­łami i zu­peł­nie znikną. Tylko przez ten mie­siąc jesz­cze są naj­więk­sze, po­tem już nie ma co tam je­chać.

Czuję się ura­żona, bo wy­prze­dziła moją myśl, że kie­dyś tam po­jadę i zo­ba­czę naj­więk­sze gwiazdy na świe­cie.

No, czop, czop, wy­ga­nia mnie, jak pani nie ma ba­dań, to nie ma już co sie­dzieć.

Może cho­ciaż L4?, py­tam z na­dzieją.

No wie pani, ob­ru­sza się le­karka, niech pani po­rząd­nie za­cho­ruje, to bę­dzie pani od­po­czy­wać, a nie tak.

Chcę jesz­cze coś po­wie­dzieć, ale le­karka pa­trzy już w ekran kom­pu­tera, na któ­rym jako tło usta­wione ma gwiazdy, wiel­kie na cały pul­pit.

Idę do pracy. Na wszelki wy­pa­dek okrężną trasą, żeby dać szansę światu. Może coś się wy­da­rzy po dro­dze. Nie dzieje się nic i nie dzieje się aż do końca drogi, więc ocię­żale do­cie­ram do bramy; strasz­nie mi się dłuży, ostat­nio me­try są ja­kieś więk­sze, trój­wy­mia­rowe i głę­bo­kie, jakby roz­cią­gnięte, bro­dzę w nich i przez to idę bar­dzo po­woli.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij