- W empik go
Straceńcy - ebook
Straceńcy - ebook
Kacper Turopoński wymyka się śmierci w kanałach pod moskiewskim zamkiem dzięki wrodzonemu sprytowi i... znajomości rozwiązań holenderskich budowniczych. Wkrótce potem syn słynnego inwestygatora staje się naocznym świadkiem drugiego „powrotu” cara Dymitra. Ale polityczne zmiany nie wywierają na niego takiego wpływu jak poznanie prawdziwej twarzy carycy Maryny, w której był zakochany.
Niebawem Turopoński odkrywa coś więcej – prawdziwe pragnienia swego serca.
A gdy traci to, czego najbardziej pragnie, walczy bez strachu u boku lisowczyków.
Czy już zawsze będzie jednym ze straceńców?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788375153040 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kto nam chce skarby wydrzeć
Nie wydrze, nie wydrze, nie wydrze!
Trwogi się bać, trwogi się bać, trwogi się bać,
Nic nie bać!
Moc na moc!
Stopniowo pieśń cichła. Część jeźdźców została na miejscu, koniuchy z jucznymi zwierzętami z powrotem cofnęły się w las, zaś pozostali rozdzielili się i zagiąwszy skrzydła, utworzyli półkole, zamykając Ryksowi wszystkie drogi ucieczki z wyjątkiem rzeki. Ale poznawszy celność i donośność sztucera, byli ostrożni i trzymali się poza zasięgiem strzału, nie wiedząc, ilu potencjalnych strzelców kryje nadrzeczny zagajnik.
– Ej, wy tam! – wrzasnął wreszcie któryś po polsku. – Nie strzelać!
– Wyłazić z łapami w górze, to nic wam nie będzie! – dodał drugi po rusku.
– Poddajcie się albo rozniesiemy was na szablach! – zawołał trzeci po tatarsku.
Turopoński otarł twarz kułakiem i wyszedł z krzaków, trzymając sztucer nad głową.
– Rzuć broń! – rozkazał niewidzialny głos.
Posłusznie odrzucił strzelbę.
– A gdzie ten drugi?!
Musieli się zorientować po śladach, że nie podróżuje samopas, a może nawet któryś z daleka wypatrzył dziewczynę, lecz z powodu jej przebrania nie rozpoznał płci.
– Odpłynął łodzią.
– Oby. Jeśli łżesz, pożałujesz!
Rzucili się ku niemu całą gromadą, wpierw ostrożnie, potem na łeb na szyję. Wtem rozpoznał go młody Kozak, krzyknął przenikliwie: Pan Ryx!, i wyprzedziwszy pozostałych, przypadł do Turopońskiego.
– Igor! – zawołał Kacper ucieszony na widok najmłodszego członka swojej dawnej drużyny.
Ale już dopadła go reszta i mimo że Igor osłaniał Ryksa jak mógł, w jednej chwili obalono go na ziemię, dotkliwie pobito i obrano ze wszystkiego, co miał przy sobie. Zostawili mu tylko rapier, ponieważ gardzili tego rodzaju bronią dobrą dla Niemców lub Francuzów.
– Wystarczy! – przez ogólną wrzawę przebił się donośny głos dowódcy. – Dość tego, mówię!
Wystrzeliwszy w powietrze i naparłszy koniem na kolisko otaczające jeńca, kopiąc podkutymi butami i płazując szablą, naczelnik przebił się do wnętrza. Był to człowiek jeszcze młody, pod trzydziestkę, wąsaty, o jastrzębim licu i groźnym spojrzeniu spod nastroszonych brwi.
– Odstąpcie! – ryknął i posłusznie cofnęli się o krok.
Wyglądali niczym wataha wygłodniałych wilków, które odpędzono od zdobyczy. Ślepia im lśniły niczym dzikim bestiom, wargi rozchyliły się, obnażając zęby. W takim stanie mogli nawet dowódcy skoczyć do gardła. Ale on się tym w ogóle nie przejął, a gdy jeden z nich nie ustąpił mu z drogi dość szybko, wyrżnął go lufą pistoletu w gębę, aż tamten zalał się krwią. Potoczył potem wzrokiem po pozostałych, jakby wypatrując następnej ofiary, lecz wszyscy pospuszczali ulegle łby i płomień buntu wypalił się, zanim rozgorzał na dobre.
– Patrzcie państwo, kogo moje oczy widzą – z wysokości siodła dowódca zwrócił się do pojmanego takim tonem, jak gdyby spotkali się właśnie na bankiecie w magnackim pałacu, a nie pośrodku dzikiej tajgi. – Kacper Ryx we własnej osobie. Prędzej diabła bym się spodziewał tu ujrzeć niźli ciebie.
Turopoński wykrzywił się w czymś na kształt uśmiechu i sarknął niewyraźnie przez rozbite usta:
– A mnie twój widok nie dziwi wcale. Gdzie diabeł nie może, tam pośle Olka Lisowskiego. Czyż nie tak ongiś powiadaliśmy?
Pułkownik wyszczerzył białe zęby i podkręcił obfitego wąsa.
– Dawne dzieje. Obaśmy się posunęli nieco w leciech od pośledniego widzenia. Teraz jam już nie Olek, lecz Aleksander. Dla przyjaciół Aleks.
– _Ergo_ jak mam się do ciebie zwracać?
– Jak wola. Stara przyjaźń nie rdzewieje.
– Miło mi to słyszeć. W takim razie każ swoim ludziom, by zwrócili mi moje rzeczy i rozstaniemy się w najlepszej zgodzie.
Lisowski oparł się łokciem o łęk siodła, nachylił do Ryksa i powiedział lekko szyderczym tonem:
– Obawiam się, Kacperku, stary druhu, że to nie takie proste. Ale dla ciebie mogę spróbować.
Wyprostował się, potoczył wzrokiem po swoich ludziach strzygących uszami i rzekł:
– Słyszeliście. Ten tu mój druh z dawnych lat uważa, że macie coś, co należy do niego, i domaga się, byście mu to oddali. Co wy na to?
Rozległ się powszechny rechot, jakby powiedział coś bardzo zabawnego.
– Diabła zje, kto nam zechce co wydrzeć! – huknął Kozak z gębą na skos przeciętą szkaradną blizną.
– Nie wydrze, nie wydrze, nie wydrze! – odwrzasnęli chórem pozostali.
– Cóż, Kacprze – powiedział pułkownik do Ryksa. – Nie darmo powiadają o nas: „U lisowczyków miasto sumienia – kieszenia”. Jest wszak na to rada. Przystąp do kompanii, a odzyszczesz swoje rzeczy. Masz na to moje słowo.
– Nie mogę.
Lisowski rozłożył ręce.
– Tedy ja nie mogę pomóc tobie. Musisz sobie radzić sam.
Z tłumu wystąpił barczysty porucznik. Oprócz sztucera przypadł mu także w udziale teleskop, którego nie zdążył jeszcze wydobyć z futerału. Na piersi dyndało mu oprawione w srebro weneckie lusterko.
– On zastrzelił mi konia – rzucił oskarżycielsko.
– Ciesz się, żem w ostatniej chwili zniżył lufę, bo już byś nie żył – odparł Turopoński. Ujrzawszy lusterko, pojął, co spotkało starą Czeremiskę, i zrobiło mu się żal, jakby poniósł osobistą stratę. – Ale dobrze, zapłacę za zwrot szkieł w dwójnasób. I drugie tyle za to weneckie zwierciadło.
Mieszek z pieniędzmi nosił pod kaftanem i jeszcze się do niego nie dobrali. Jednak porucznik zignorował jego słowa, wymachując mu przed nosem sztucerem.
– Skąd to masz?! – syknął z pogróżką w głosie.
– Dostałem w spadku.
– Łżesz! Patrzcie! Na kolbie wyrzezano buksztaby P i Z – zaczął podsuwać broń przed oczy najbliżej stojących kompanów. – To sztuciec mojego serdecznego druha Pawła Zakliki. Niektórzy z was też go znali. Ten tu łotr mógł dostać strzelbę tylko w jeden sposób: mordując Pawła!
– To on chciał mnie zamordować – sprostował spokojnie Ryx. – Lecz byłem szybszy.
– Łeż wierutny! – wrzasnął porucznik. – Nie było i nie będzie celniejszego oka i szybszego strzelca od Zakliki! Ubiłeś go zza węgła, kłamliwy tchórzu! A teraz zapłacisz mi za wszystko. Stawaj! Igor, do mnie!
Młody Kozak z nieszczęśliwą miną odebrał od porucznika strzelbę i teleskop. Patrząc na niego błagalnie, próbował go powstrzymać:
– Mości Zgłobicki, poniechajcie...
– Stul pysk! – Porucznik nie pozwolił mu dokończyć, waląc chłopaka na odlew w twarz, aż ten zatoczył się i byłby upadł, gdyby ktoś go nie podtrzymał.
Tymczasem Zgłobicki wyjął szablę i znów zarzucił Turopońskiemu:
– Kłamca i tchórz! Stawaj!
Lisowski, z miną, jakby się dobrze bawił, mruknął ostrzegawczo:
– Uważaj, Łysak. Ryx ma ustaloną reputację. Słyszałeś, co Niżowcy o nim śpiewają.
Porucznik wzruszył ramionami lekceważąco, splunął Kacprowi pod nogi i powtórzył:
– Stawaj!
Lisowski zwrócił się do Ryksa:
– Co ty na to, Kacper? Obawiam się, że nie masz wyjścia.
– Stanę mu – odparł Turopoński i powiedział do Zgłobickiego: – Słyszałem o tobie. Napadłeś ongi na dwór w Poddniestrzanach. Zabiłeś jejmość Czartoryską, porwałeś jej starszą córkę, a młodszej, dziewczęciu zaledwie dwunastoletniemu, uciąłeś głowę, za co, i za drugie gwałty, skazano cię na infamię. Rad uwolnię świat od takiej kanalii jak ty, podobnie jak wprzódy z przyjemnością posłałem do piekła twego druha Zaklikę.
Infamis pokraśniał, że jucha mało mu nie trysnęła z lic, z wściekłością zerwał ze łba kołpak i prasnął nim o ziemię, obnażając nagą czaszkę, której zawdzięczał przezwisko Łysak, i byłby natychmiast rzucił się na Ryksa, gdyby Lisowski nie przystawił mu pistoletu do głowy. Dopiero dźwięk odwodzonego kurka sprawił, że nieco ochłonął i z trudem dał się odciągnąć kamratom, żeby można było wytyczyć i wyrównać plac do pojedynku. Przekrzykując się nawzajem, towarzystwo zaczęło następnie obstawiać zakłady, które przyjmował pewien zażywny szlachcic o ogorzałym licu i czerwonym nosie. Oprócz kilku Kozaków zaporoskich wszyscy, i to wysoko, obstawiali zwycięstwo Zgłobickiego uchodzącego wśród nich, a przecież wielu było zawołanymi zabijakami, za mistrza szabli.
– Mości Fredro. – Igor, macając palcem dziurę po wybitym zębie, podszedł do zażywnego szlachcica, wolną ręką podał mu kilka monet i zadysponował mściwym tonem: – Dziesięć do jednego na pana Turopońskiego.
Obstawił także Lisowski, ale choć wszyscy zobaczyli sakiewkę, która przeszła z rąk do rąk, nikt nie usłyszał, na kogo postawił, gdyż nazwisko wyszeptał Fredrze do ucha. Potem udał się nad rzekę, gdzie Kacper kończył obmywać twarz z krwi i doprowadzać się do porządku. Z żalem spojrzawszy na martwego niedźwiedzia, Ryx stanął z wzrokiem utkwionym w dal, tam gdzie rzeka toczyła swe wody.
– Mocno cię poturbowali. Nie wyglądasz najlepiej – powiedział, podchodząc, pułkownik. – Możemy to odłożyć.
– Nie. Muszę czym prędzej wyruszyć z biegiem rzeki. Szkoda mi każdej chwili.
– Chodzi o twego towarzysza?
– To była moja narzeczona.
– Ach! Skąd się tu wzięliście?
– Dobrzy ludzie pomogli jej zbiec z zesłania w Białym Jeziorze i dali mi znać. Gdybym wiedział, że to wy nas ścigacie, nie odsyłałbym jej.
– Nie ścigaliśmy was. Na wasz trop trafiliśmy przypadkiem. Może będę mógł ci pomóc, jeśli nie dasz się zabić.
– Postaram się.
Zawrócili do reszty. Zbity tłum gapiów wypełniał całą nadbrzeżną łąkę, a wielu, dla których zabrakło miejsca nad wodą, powłaziło na najbliższe drzewa, żeby lepiej widzieć. Z szacunkiem rozstępowano się przed pułkownikiem, z ciekawością spoglądając na Ryksa. Zgłobicki już czekał w wytyczonym kręgu, siekąc powietrze, kręcąc młynki i zręcznie przerzucając szablę z lewicy do prawicy.
– Gotowi? – spytał pułkownik, a gdy obaj skinęli głowami, powiedział: – To zaczynajcie.
Widzowie, którzy postawili na Łysaka, utwierdzili się w słuszności swojej decyzji. Po zrzuceniu ferezji i żupana porucznik rozpiął koszulę, obnażając potężną, włochatą pierś. Wielkie bicepsy wypychały rękawy giezła, a grube jak konary ramiona i wielkie łapska machały szablą, jakby to było piórko. Na jego tle Ryx z podbitym okiem, obwisłymi ramionami i w poszarpanym kaftanie nie prezentował się najlepiej. Na dodatek nawet nie sięgnął po rapier.
– Wyciągaj broń! – ponaglił go Zgłobicki.
– Zdążę.
– Jak chcesz.
Skacząc i wywijając bronią, porucznik krążył wokół przeciwnika, który tylko obracał się dookoła swojej osi, jakby coraz bardziej bezradny i pogodzony z losem. Wreszcie Łysak skoczył naprzód i zadał potężny, w jego mniemaniu zapewne decydujący cios, który musiał dojść do celu. Ale nie doszedł, czego nikt z obecnych nie mógł pojąć i nie pojął do końca życia, jak to było możliwe. Nikt też nie zauważył, by Ryx wykonał jakiś ruch. A jednak jednym balansem ciała zszedł z linii ciosu. Choć byli tacy, którzy twierdzili potem, że niczym linoskok wykonał morzpręgę, to jest salto w powietrzu, a znów drudzy przysięgali, że widzieli taneczny piruet. Z pewnością wszak nie zauważono, by Turopoński sięgnął po rapier. A przecież go wyjął. Mało tego, zdążył go wrazić w pierś Zgłobickiego i wyszarpnąć żelazo, nim martwe ciało zwaliło się na zdeptany śnieg. Bardzo długą chwilę nikt nie mógł uwierzyć, że było po wszystkim, mimo iż klingi nie spotkały się ani razu.
– Tyle o mordercach kobiet i dzieci – ocierając zakrwawioną głownię w koszulę nieboszczyka i chowając broń do pochwy, rzekł Ryx pośród ciszy tak idealnej, że prawie dało się słyszeć padające płatki śniegu.
Pochylił się nad trupem i zerwał mu z piersi weneckie lusterko.
– To zwierciadło należało do bliskiej mi osoby. Zabieram je, jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu. – Potoczył wzrokiem po zebranych, a kiedy nikt się nie odezwał, dodał: – A teraz chciałbym odzyskać swoje rzeczy.
Kilka minut później miał je wszystkie, do ostatniego drobiazgu. Ignorując otoczenie, osiodłał i objuczył wierzchowca.
– Bywajcie – rzucił w przestrzeń, do nikogo konkretnie. – Spieszy mi się.
Chciał dosiąść konia, lecz Lisowski złapał go za ramię i powstrzymał.
– Zaczekaj. Panowie elearzy, nie zostawimy chyba rodaka w potrzebie? Sto dukatów dla tego, kto pierwszy wypatrzy łódź na rzece!
Z radosnym wrzaskiem rzucili się do koni i po chwili był już w drodze cały oddział z wyjątkiem kilku ciurów, którym przykazano pochować porucznika, po czym dogonić pozostałych.
Trzymając się w miarę możności brzegu rzeki, sunęli przez puszczę niczym wezbrany po wielkich deszczach, niepowstrzymany górski potok zmiatający wszystko, co stanęło mu na drodze. Kacper musiał przyznać, że z bliska bardziej niż luźną zbieraninę lisowczycy przypominali regularny komput. Był ich niepełny pułk podzielony na zaledwie dwie chorągwie skupiające razem kilkuset Polaków, Moskowitów, Kozaków, Tatarów i nawet Czerkiesów. Wszyscy nosili strój polski, a ich konie turecki rząd, mieli wąskie czerwone spodnie i baczmagi, wysokie buty z żółtej skóry, broń ich stanowiły szable, łuki i pistolety, czasem krótkie spisy lub rohatyny. Zbroi blaszanych nie nosili, tylko grube kaftany, niektórzy misiurki zamiast lisich kołpaków oraz kałkany – okrągłe tarcze tureckie. Kiedy Ryx spytał Lisowskiego, dlaczego nie noszą przynajmniej kirysów albo choćby samych napierśników lub szyszaków, ten odparł mu tak:
– Nie mamy żelaza na sobie, tylko u koni pod nogami, a u siebie przy boku, ale częściej w ręku, co ze wzgardy śmierci pochodzi.
Z przodu podążały niespełna dwie setki towarzyszy, za nimi przyboczni, a na końcu czeladź wiodąca luzaki i konie juczne ze sprzętem i łupami. Ciury także nosili broń, umieli się nią posługiwać i w potrzebie stawali nie gorzej od pozostałych. Nad jedną chorągwią powiewał sztandar czarny, nad drugą czerwony, od barw herbu Jeż, którym pieczętował się Lisowski – czarnego jeża na czerwonym polu. Spłoszone ptactwo zrywało się do lotu, dziki zwierz umykał co sił w nogach, gdy przez las z mocą wichru przetaczała się pieśń rokoszan Zebrzydowskiego, przyjęta za własną przez straceńców, z których wielu, z dowódcą na czele, brało udział w rokoszu, a potem musiało uchodzić z kraju:
Brońmy, brońmy, brońmy!
Niech nas znają!
Nas niewiele,
A ich wiele.
Bić, bić, bić, siec, bronić,
A nieprzyjaciół gromić!
Obiecana sowita nagroda sprawiła, że wytrzeszczali oczy aż do bólu, a ich sokolemu wzrokowi nie umknęła najmniejsza drzazga niesiona biegiem rzeki. A ta toczyła swe wody coraz szybszym nurtem, dno zaś zrobiło się kamieniste. Ryx był tym coraz bardziej zaniepokojony i coraz mocniej utwierdzał się w przeczuciu strasznego nieszczęścia. Nawet we dwoje mieliby pełne ręce roboty, by utrzymać dłubankę na bezpiecznym kursie. Dla samotnej dziewczyny było to zadanie ponad siły. Grubo po południu, kiedy narastający szum zaczął zagłuszać słowa pieśni, Kacper domyślił się, co to znaczy, jeszcze zanim na przedzie rozległ się krzyk:
– Porohy!
Teraz stało się jasne, że ci, którzy porzucili czółno, wiedzieli, że rzeką, przynajmniej na pewnym odcinku, nie da się spłynąć. Serce Ryksowi stanęło, dźgnął konia i rozpychając się bez pardonu, przedarł się na czoło pochodu. Za pierwszym wodospadem, w odległości może ze dwóch staj, był drugi próg i tam pognała większość towarzystwa. Jednak uwagę Ryksa przykuł wielki głaz, a raczej ostra skała stercząca pośrodku drogi między jedną a drugą kataraktą i rozcinająca spieniony nurt niby dziób okrętu morskie fale. Wydobył teleskop i zobaczył coś, co sprawiło, że bez namysłu runął w wodę razem z koniem. Nie było głęboko, lecz nierówne, śliskie dno i silny prąd sprawiły, że obaj z wierzchowcem musieli walczyć zaciekle, by nie dać mu się porwać i znieść na następny próg. Na wprost skalnej ostrogi puścił wierzchowca, by o własnych siłach poradził sobie z dotarciem na drugi brzeg, a sam dał się zepchnąć na skałę. Złapał się jej kurczowo i rozłożywszy szeroko ręce, przylgnął do zimnego, porowatego kamienia oblewanego strugami wody. Na jego ostrych krawędziach widniały jasne włókna zdarte z drewna niedawno przeciągniętego przez chropowatą powierzchnię. Zaś na wysokości oczu, tam gdzie nie sięgały bryzgi, zobaczył z bliska to, co wypatrzył wcześniej za pomocą szkieł: plamę zasychającej, lecz wciąż jeszcze stosunkowo świeżej krwi. Ale teraz widział jeszcze coś: zlepiony krwią kosmyk rudych włosów. Ryzykując odpadnięcie od głazu, uwolnił jedną rękę, oderwał kosmyk i schował do kieszeni. Odepchnąwszy się od skały, stoczył zaciętą walkę z żywiołem, nim dobrnął do czekającego wierzchowca. Wziął go za uzdę i ruszyli w kierunku drugiej katarakty. Minęli ją i doszli do miejsca, gdzie rzeka gwałtownie skręcała, tworząc duże zakole ze sporą łąką. Tu, wciśnięte głęboko w krzaki i do połowy zasypane piachem, tkwiły resztki rozbitego w zderzeniu ze skałą czółna. Dno łodzi było rozprute, a przez powstałą dziurę musiały wypaść wszystkie rzeczy, bo dłubanka była pusta.
Dostrzeżono go z drugiego brzegu, gdzie też trwały poszukiwania i krzyczano coś, co zagłuszał szum wody. Wyjął pistolet, wymienił zmoczony proch na świeży i wypalił w powietrze. Zrozumieli znak i gdy tylko nieco niżej znaleźli bród, przeprawili się na zachodnią stronę rzeki. Uznawszy łąkę za dogodne miejsce na popas, zajęli się rozbijaniem obozu. Chociaż setki bystrych oczu niczego nie wypatrzyły po obu brzegach, Ryx nie dał za wygraną i podążał z biegiem rzeki, dopóki się nie ściemniło. Znalazł wyrzucony na brzeg nieprzemakalny pakunek z papierami Słońskiej, a nieco dalej nieuszkodzony kompas w bukowym pudełku, ale ani śladu jej samej, chociaż przeczesywał okolicę rzeki sumiennie, krok po kroku, wdrapując się na drzewa i za pomocą teleskopu penetrując oba brzegi daleko naprzód. Wreszcie musiał dać za wygraną. Rozum mówił mu, że Zuzanna utonęła, że rzeka porwała ją i powlokła Bóg wie dokąd. Ale nie myślał się z tym pogodzić i nazajutrz zamierzał rozpocząć poszukiwania od miejsca, w którym je chwilowo zakończył.
Nie planował wracać do lisowczyków, lecz oni sami go znaleźli. Było ich dziesięciu, w tym dwóch dobrze mu znanych. Jednym był Igor, a drugiego Kacper rozpoznał dopiero wówczas, gdy ów zeskoczył z konia i podszedł ku niemu, swoją pochodnię oddając młodemu Kozakowi.
Rubaszny szlachcic niewiele się zmienił od ich ostatniego widzenia w dniu rzezi Polaków i Litwinów w Moskwie. Może tylko jego nos miał intensywniej buraczaną barwę niż wówczas. Kacper zdążył go polubić i teraz mimo przepełniającego go bólu i posępnego nastroju zmusił się do uśmiechu:
– Mości Fredro!
Wyciągnął rękę, ale tamten żywo postąpił naprzód i zamknął go w serdecznym uścisku. A potem, ukradkiem ocierając z oka zdradziecką łzę, powiedział wzruszony:
– Kiedyś poszedł tamtego feralnego poranka do carskiego pałacu, byłem pewien, że idziesz na niechybną śmierć. Niedawno od Igora i drugich Niżowców dowiedziałem się, żeś przeżył i uciekł z Moskwy. A potem usłyszałem, że tam wróciłeś z drugim poselstwem, alem nie spodziewał się spotkać cię w tej głuszy.
– I ja jestem rad widzieć waszmość pana. A ty jakżeś ocalał?
– Byłem w niewoli w Jarosławlu, a gdy carową i wojewodę sędomierskiego wezwano do Moskwy, pozostałych przeniesiono do Wołogdy, skąd uwolnił nas pułkownik Lisowski. Moi towarzysze niedoli pojechali do Tuszyna, a ja przystałem do straceńców i nie żałuję. Mości Turopoński, przystań i ty do nas! Przydałbyś się.
– To niemożliwe.
– Nie proponuję ci tego w swoim jedynie imieniu, ale i pułkownika, który wie o naszej konfidencji i dlatego to mnie i Igora przysłał po ciebie.
– Doceniam, ale i tak mój respons brzmi: nie.
– W takim razie sam mu to powiesz. – Fredro z zakłopotaniem podrapał się po nosie. – Bo mamy rozkaz przyprowadzić cię do obozu choćby siłą. A tego po starej przyjaźni wolałbym uniknąć.
Ryx chwilę milczał, wreszcie rzekł:
– Zatem po starej przyjaźni: zgoda, pojadę z wami. Lecz i tak nic z tego nie będzie.
Wracali stępa. Tam gdzie się dało i dwa konie mogły się zmieścić obok siebie, Fredro zostawiał na prowadzeniu Igora, zwalniał, by zrównać krok z Ryksem, i perorował z przejęciem, opisując przewagi lisowczyków:
– Z Wołogdy ruszyliśmy na północ prosto jak strzelił przez bór, jakiego u nas nie uświadczy. Żadnej drogi, moczary jeno, a gąszcz na pozór nieprzebyty. Za to kiedyśmy stanęli w Chołmogorach nad Dwiną, zaskoczenie było zupełne, a zanim zbiegowie stamtąd dotarli z ostrzeżeniem do Archangielska, przybyliśmy i tam, obławiając się okrutnie. A potem zachciało nam się obaczyć białe niedźwiedzie, co to jakoby żyją nad Oceanem Hiperborejskim, tośmy ruszyli dalej na północ...
– Poszli my ziemią, po której podobno końska nie deptała noga, mając za przewodnika słońce, rachując sobie, że tam musi być ktoś, komu to niebieskie oko świeci. Tam dopiero nowe kraje, różne narody, do zmówienia się niepodobne znalazłszy, szablą tylko dawaliśmy hasło, żeśmy nie ich pobratymcami. Tam poszliśmy aż na lodowate morze, kędy dla pochopu i pędu wpadających rzek lód druzgotać się poczynał i z bałwanami się mieszać, jakoby góry z górami się potykały, i zgrzyt lodów kruszących się słyszeliśmy na mil kilka z daleka i żaden drugiego wysłuchać od huku nie mógł – wpadł Fredrze w słowo Igor.
– Prawda ci to szczera – potwierdził szlachcic. – Bywalimy w tych klinach i uroczyszczach, jakoby kędyś precz i na drugim świecie położonych i śmiele się tam mogły słupy miedziane trybem Bolesławowym zabijać... – do Ryksa dopiero po chwili dotarło, że Fredro porównał Lisowskiego i jego ludzi do drużyny Bolesława Chrobrego, który kazał wbijać żelazne słupy na krańcach swego ogromnego państwa – ... tylkośmy owych białych niedźwiedzi nie uświadczyli, jeno w jednej wiosce Samojedów naszliśmy pół tuzina futer tych bestyj. Dostało mi się jedno w dziale, to je waści jutro zaprezentuję...
– Powiedzcie jegomość panu Ryksowi o Złotej Babie – rzucił przez ramię strzygący uchem Igor.
– Słusznie! Oto gdyśmy już mieli wracać, biorąc jednego dzikusa z narodu Zyrian za przewodnika, wyznał ci on nam, że hen na wschodzie, na drodze do Persji i Indyj...
– Pułkownik mówił, że do Scytii – uściślił Igor, ale Fredro go zignorował.
– ... jest przebogaty pogański chram ze szczerozłotym wielkim bałwanem Złotej Baby, któremu wszystkie okoliczne dzikie ludy składają cenne dary. Jechaliśmy tam wiele dni przez tak dzikie ostępy, jakich żaden z nas nigdy nie oglądał. Aż raptem stanęliśmy u zamykającej drogę skały z siklawicą. Nawet indygen, który nas tam przywiódł, nie wiedział, kędy dalej iść, lecz nasz pułkownik nie stracił rezonu... Zgadnij waść, gdzie był wchód do pogańskiej świątyni?
– Przez wodospad?
– Igor ci już powiedział? – spytał rozczarowany Fredro.
– Nicżem nie mówił! – żachnął się chłopak.
– To prawda – potwierdził Kacper. – To było jedyne rozwiązanie.
– I tak w samej rzeczy było – potaknął szlachcic udobruchany. – Pułkownik wziął nas ze sobą dziesięciu chłopa i poszlimy w głąb góry na rekonesans. Wpierw było ciasno i ciemno, aż raptem rozwarła się nad nami kopuła pogańskiej świątyni, tak wielka i jasna jak w kościele Świętych Piotra i Pawła w Krakowie...
– Przecie to była jaskinia! – wtrącił Igor.
– Pewnie, że jaskinia! Toć mówię! Po stopniach wyrąbanych w skale zeszlimy do zaiste piekielnych czeluści. Wokół pełzało mnóstwo wężów, żmijów, olbrzymich pająków, stonóg długich jak ramię i drugich stworów diabelskich, syczących, świszczących i krzyczących, a im niżej schodziliśmy, tym więcej przybywało takich potworów jak hydry, skrzydlate smoki i drugie poczwary...
– Pułkownik powiadał, żeście spłoszyli tysiące gacoperzy, co to się już do snu zimowego szykowały – odwracając się, sprostował Igor.
– A to ci utrapieniec! – zirytował się Fredro. – Tyś tam w końcu był wonczas czy ja?
– Jam też tam był po jegomości, jak wszyscy. I okrom posiekanych szablami gacków, inszych stworów żem nie widział.
– Bo uszły! Kiedy ujrzały, z kim mają sprawę i że nas nie zmogą, bośmy chrześcijany znakiem krzyża świętego się żegnający, uszły do piekieł, skąd przybieżały, ot co! Raptem drogę zagrodziły nam wielkie wrota na zawiasach. Ale gdy pułkownik chciał je otworzyć, raptem z boku rzucił się na niego brytan! Wielki jak niedźwiedź, a zły jak diabeł wcielony! Ślepia miał gorejące i wielkie jak talerze, a pazury i zębiska...
– Rosomak to ponoć był – sprostował Igor. – Stary i wielki, bo wypasiony na mięsie, co to poganie znosili je bożkowi w darze i żeby krwią mazać jego figurę, ale...
– Zamilcz! – wysyczał Fredro tak groźnie, że chłopak natychmiast umilkł i odwrócił głowę. – Tylko bestia z piekła rodem mogła w jednej chwili rozpłatać gardło jednemu z nas, odgryźć ramię drugiemu, a młodemu czeremiskiemu przewodnikowi rozszarpać udo tak, że jucha bryznęła z rany strumieniem i ów wykrwawił się w pół pacierza. Gdyby pułkownik nie był przygotowany na rozprawę ze złymi mocami i nie ubił bestii srebrną, poświęconą kulą, żaden z nas nie zobaczyłby już Bożego świata... Bo też duchy nieczyste, nie dając za wygraną, acz lękając się nam pokazać, niewidzialne dla oka krążyły dookoła, świszcząc, wyjąc i wydając dźwięki podobne do trąb na Sądzie Ostatecznym. Ale pułkownik się nie uląkł! Wyjąwszy czekan, jął rąbać na odlew, aż wióry leciały, i nam kazał robić to samo i wnet owe straszne odgłosy ucichły, a piekielne zjawy rozpierzchły się i...
– A bo otwory to były w skale wykute, rurami z jodłowych kłód połączone i tak zmyślnie ustawione, że wicher w nich hulał i ową diabelską muzykę czynił – wyjaśnił Igor, lecz zaraz się zmitygował i nie czekając na reprymendę, dodał szybko: – _Choroszo_, już milczę jak grób...
– ... I tak doszliśmy w końcu do miejsca, gdzie stał złoty bałwan. A nie było łatwo się doń przedostać, tak wiele było dookoła naskładanych darów ze złota, srebra, drogocennych kamieni i futer bezcennych, sobolich i gronostajowych, żeśmy brodzili pośród nich niczym boćki w trzęsawisku... Powiadał nam potem pułkownik, że wyczytał gdzieś, iże tutejsi ludzie, nie tylko sprośni pohańcy z rozmaitych dzikich plemion, często odległych, jak Grenlandzi, Lapi i Bakkalaje, ale nawet ochrzczeni Rusacy, odwiedzając Złotą Babę i cześć jej oddając, znosili jej, co mieli, choćby nitkę z odzienia, jeśli nie posiadali nic lepszego... Zaś sama Złota Baba niczym koczkodan na słupie siedziała obwieszona kosztownościami niby podłaźnik na Gody... Gębę miała szkaradną, na łbie dwa żmije z jedną paszczą, których cielska zwisały jej po bokach niby kosy z włosów zaplecione. W łapskach zasię trzymała ludzkie dziecię, które pożerała...
– Co też jegomość plecie! – żachnął się Igor. – Zwyczajna to niewiasta była z dziecięciem na rękach, jak madonna, ino cała ze złota...
– Nie bluźnij! – ryknął szlachcic. – I przestań się mądrzyć, bo ubiję jak psa!
Był tak podrażniony, że rzeczywiście złapał za rękojeść szabli, gotów pogróżkę wprowadzić w czyn.
– I co się stało z owym bałwanem? – pospiesznie spytał Ryx, uspokajająco kładąc rękę na ściskającej broń dłoni krewkiego szlachcica.
– Ano, kiedyśmy się już uporali z poczwarami broniącymi bałwana, imć Lisowski kazał go roztrzaskać na kawały. Złota z figury i innych skarbów, któreśmy stamtąd zabrali, starczyło dla wszystkich. Nawet ten tu pyskaty niedowiarek się obłowił, choć łba nie nadstawiał, nie było go przy tym, jakeśmy się zmagali z mocami piekielnymi, i przyszedł na gotowe – dodał pogardliwie i kiwnął głową w kierunku Igora, który tym razem nic nie odparł. – Waść mi też nie wierzysz? – spytał podejrzliwie.
– Wierzę – pospiesznie zapewnił go Ryx. – Dość jest na świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom, bym miał je wszystkie negować.
W tej chwili dotarli do obozowiska rozświetlonego mnóstwem ognisk. Fredro i młody Kozak powiedli Ryksa do pułkownika, pozostali zaś dołączyli do towarzyszy. Słysząc jakiś hałas, gdy zsiadali z wierzchowców, Lisowski wyszedł przed namiot.
– Dobrze się spisaliście – powiedział do Igora i Fredry. – Igor, zajmij się koniem ichmości Turopońskiego, a ciebie, Kacper, zapraszam do siebie na skromny traktament i nocleg. Aha, mości Fredro, nie zapomnieliście o czymś?
– Nie, pułkowniku. – Szlachcic odpiął od pasa pękatą kiesę i wręczył dowódcy. – Wyliczone akuratnie, ale można jeszcze raz porachować.
– Nie trzeba. – Pułkownik podrzucił mieszek w dłoni, jakby szacując jego ciężar. – Dzięki i dobranoc.
– Dobrej nocy winszuję waszmościom.
Lisowski zaprowadził Ryksa do namiotu i usadził za składanym niedużym stołem na takimż zydlu. Sam usiadł naprzeciw, rzucił na blat sakiewkę, sięgnął do pękatego gąsiorka i nalał gorzałki do dwóch srebrnych kubków.
– Za spotkanie – wzniósł toast.
– Za spotkanie – odparł gość bez entuzjazmu.
Wypili do dna i otrząsnęli się, bo trunek był mocny.
– Wiesz, co to jest? – spytał Lisowski, wskazując kiesę, i zaraz sam odpowiedział: – Nagroda za wygrany zakład. Zgadnij, na kogo postawiłem przed twoją monomachią z Łysakiem.
– Dlaczego na mnie?
– Bo wiedziałem, że jesteś od niego lepszy. Ba, byłeś lepszy już wówczas, przed laty, gdy się poznaliśmy. Miałeś tylko piętnaście lat, a na rękę byłeś lepszy ode mnie.
Osiem lat wcześniej, podczas wojny z Michałem Walecznym, pod okiem hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego, swego chrzestnego ojca, Kacper wyruszył do Mołdawii i na Wołoszczyznę na swoją pierwszą wyprawę wojenną. Lisowski, od najmłodszych lat żyjący z wojaczki, walczył w służbie Michała, dopóki hospodar nie wypowiedział wojny Rzeczypospolitej. Wówczas dwudziestoletni młodzieniec przeszedł na stronę rodaków. Obaj z Turopońskim dostali się pod komendę hetmańskiego zaufanego, sławnego zagończyka Jana Awaka, Ormianina uszlachconego potem za zasługi przez sejm jako Wakowski. Lisowski jako harcownik szybko przewyższył mistrza, czego nie dało się powiedzieć o Ryksie, dla którego starszy o kilka lat kolega stał się niedościgłym wzorem.
– Nie byłem od ciebie lepszy i doskonale o tym wiesz.
– Powiedziałem: na rękę. I strzelałeś celniej. Ale to jeszcze nie czyni żołnierza i ty się o tym na własnej skórze przekonałeś.
– A co czyni?
– Tuszyłem, że już wiesz.
– Może wiem, ale lepiej mi powiedz. Nie chce mi się zgadywać.
– Dobrze, lecz wprzód wypijmy. – Znów napełnił kubki. – Zdrowie! – Wypili. – Lisowscy wywodzą się z Pomorza, lecz za chlebem podążyli na Litwę, gdzie jednak do fortuny nie doszli. Mój ojciec oprócz mnie miał ośmiu synów i jedną wioszczynę na wykarmienie tylu gąb. Każdy z nas, ledwie osiągnął taki wiek, w jakim ty byłeś wonczas w Multanach, już musiał iść w świat szukać szczęścia. Pewnie jesteś ciekaw, po co ci to mówię?
– Nie jestem, ale mów dalej.
– Bo to właśnie czyni żołnierza: konieczność. Wojaczka to rzemiosło. Wedle jednych szlachetne, wedle niektórych brudne, ale rzemiosło. I ja w nim terminowałem już od kilku lat, gdy poznałem ciebie. Jedynaka z bogatego rodu, paniczyka i maminsynka, dla którego wojna była przygodą. Który mógł sobie pozwolić na szlachetną wielkoduszność wobec wroga, bo nie musiał zabijać, żeby zarobić parę groszy na życie. Zaźrzałem ci tego, nawet nie wiesz jak bardzo.
– Z wzajemnością, jeśli to cię pocieszy.
– Tego nie wiedziałem. Ale lubiłem cię i chyba nie z mojego powodu opuściłeś nas wtedy?
– Nie. Po prostu pojąłem, że do was nie pasuję. Obiecałem sobie, że wrócę, kiedy będę gotowy.
– Ale nie wróciłeś. Tymczasem od Zaporożców i drugich, co byli z tobą w Moskwie, choćby od Fredry, dowiedziałem się cudów o twojej determinacji. A dziś sam cię wypróbowałem.
– _Ergo_ to był _examen_?
– Można to tak nazwać.
– Kosztowna zachcianka.
– Zwróciła się. Obstawiałem na ciebie dziesięć do jednego.
– Ale nie masz substytutora. Zdaje się, że Zgłobicki był twoją prawą ręką?
– To prawda, ale ostatnio zaczął wierzgać i coraz trudniej było go okiełznać. Byłbym się go pozbył własnoręcznie, jednak nie miałem pewności, czy poradzę sobie z nim na szable albo pistolety, zaś dobry naczelnik nigdy nie wystawia na szwank powagi swego urzędu. – Uśmiechnął się krzywo.
– Więc posłużyłeś się mną. Sprytnie.
– Owszem. Dlatego wciąż ja tu dowodzę, a nie kto inny. A to niełatwe, uwierz mi. Jednak słusznie zauważyłeś, że straciłem porucznika i... Ale wprzód coś zjedzmy. Ej, tam! Co z tą wieczerzą?!
W tej chwili do namiotu wszedł przyboczny pułkownika z parującym półmiskiem i kilkoma pajdami czerstwego chleba.
– Panie pułkowniku, pieczyste gotowe.
– Częstuj się – zachęcił gościa gospodarz.
Jedli w milczeniu przez kwadrans, palcami sięgając po mięsiwo i chlebem wybierając sos z dna naczynia. Kiedy zaś wezwany przyboczny odebrał próżny półmisek, pułkownik znów rozlał gorzałkę i wzniósł kolejny toast:
– Za współpracę.
Ryx wypił machinalnie, lecz zaraz się zmitygował i rzekł:
– Nie bardzo pojmuję.
– To proste. Jak znajdujesz moich elearów?
Kacper słyszał od Żółkiewskiego, że książę Janusz Radziwiłł, zaciekły kalwin i protektor innowierców oraz zapiekły wróg króla Zygmunta III i jeden z przywódców rokoszan, przyprowadził pod Guzów swoją doborową gwardię – elearów _vel_ elierów, jeden w drugiego potężnego wzrostu i przepasanych przez ramię czerwonymi szarfami. Któryś z nich omal nie usiekł szablą samego króla, gdy pod naporem rot Radziwiłłowskich ugięło się skrzydło hetmana Chodkiewicza. Aleksander Lisowski dowodził w tej bitwie kozacką chorągwią Radziwiłła. I stąd pewnie wpadł potem na pomysł, by swych zagończyków nazwać elearami. Ale tak mało przypominali oni kwiat armii, że Ryksowi ta nazwa wydała się absurdalna. Straceńcy, jak sami o sobie mówili, owszem, lisowczycy, jak ich określano ze względu na naczelnika, też. Choć, jak się zastanowić, węgierski elier to harcownik, przednia straż, więc nie było się czego czepiać.
– Wyglądają na zaprawionych w boju i gotowych na wszystko – powiedział oględnie, choć w jego ocenie wyglądali na szubieniczników urwanych ze stryczka.
– Tacy właśnie są. – Lisowski podkręcił wąsa z ukontentowaniem. – Bieda w tym, że żaden się na porucznika nie nadaje. Dlatego pomyślałem o tobie, jak tylko cię ujrzałem.
Ryx potrząsnął głową.
– To niemożliwe.
– Wiem, że nie jesteś biedny i nie walczysz dla nagrody jak my, chudopachołki. Ale tylko głupiec odrzuca pieniądze, które same pchają mu się do kieszeni. Na początek dostaniesz to. – Podsunął w jego stronę pękaty mieszek. – Potem lafę wybierzesz sobie sam.
– Nie pojmujesz...
– To ty nie pojmujesz. Posłuchaj: przed tygodniem zniszczyliśmy pogańską świątynię Złotej Baby, biorąc stamtąd niesłychane skarby. Może już Igor lub Fredro ci o tym wspominali. Żeby nie wracać tą samą drogą, gdzie zapewne już na nas czekano, na łeb na szyję zjechaliśmy ku źródłom Wiatki, po czym od wschodu spadliśmy jak piorun na niczego się niespodziewających Moskwicinów w Chłynowie, spaliliśmy miasto i złupili je do cna, zanim garnizon ruszył się z zamku. Przeprawiwszy się przez Wiatkę, ruszyliśmy następnie wprost na zachód i tak spotkaliśmy ciebie. Ale z pewnością mamy pościg na karku i to pospołu dyszących zemstą indygenów ze wszystkich okolicznych dzikich plemion, a także strzelców z Chłynowa. Będziemy musieli dokonać cudów przemyślności, żeby im się wymknąć i ocalić skarby, które wieziemy. W takiej obieży nie mogę się obyć bez porucznika. Dlatego proszę cię jak druha: zgódź się.
Kacper pokręcił głową i powiedział ze smutkiem:
– Skoro świt ruszam w dół rzeki. Naprawdę mi przykro.
Pułkownik pochylił się ku Ryksowi przez stół i spokojnie, choć wiele go kosztowało, by nie wybuchnąć, co można było poznać po zaciśniętych szczękach, powiedział:
– Bądź mężczyzną, przestań się mazać i spójrz prawdzie w oczy. Ona nie żyje. Gdyby przeżyła rozbicie łodzi o skałę, znaleźlibyśmy ją. Rzeka porwała trupa i wyrzuci go Bóg wie gdzie. Albo i pochłonie na wieki. A ty daleko nie dojedziesz. Jutro idąca za nami pogoń znajdzie twój trop i obedrą cię ze skóry bez dania racji.
Patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem, Ryx wzruszył obojętnie ramionami.
– Bez niej i tak nie mam po co żyć.
– Ale mnie jesteś potrzebny, durniu! – ryknął pułkownik, tracąc cierpliwość. Chwycił Ryksa za poły kaftana i prawie dusząc, czerwony z irytacji wrzeszczał mu prosto w twarz: – Musimy razem wyprowadzić moich ludzi z pułapki, tak jak wyprowadziłeś swoich z Moskwy! Pokaż, że masz jajca! Pomóż mi! Już myślałem, że się naprawdę zmieniłeś i dorosłeś, nie każ mi teraz przyznawać się do pomyłki!
Ryx dawał się tarmosić bez oporu, więc Lisowski wreszcie go puścił i bezsilnie opadł na stołek, wciąż kipiąc z gniewu.
– Nie mogę poniechać poszukiwań, dopóki jest cień nadziei, że ona żyje – powiedział usprawiedliwiającym tonem Turopoński i zaproponował: – Ale jest proste rozwiązanie twojej turbacji: pojedźcie ze mną.
W tej chwili do namiotu wpadł przestraszony przyboczny.
– Stało się coś, panie pułkowniku? Słyszałem krzyki...
– Precz! – wrzasnął Lisowski, rzucając za sługą opróżnionym gąsiorkiem. – Dobra – powiedział, uspokajając się z wolna. – Jutro wrócimy do tej sprawy, a teraz pora spać. Tamto leże jest twoje.
O jego zdenerwowaniu świadczyło to, że zgniótł w dłoni srebrny kubek, jakby był z papieru.
Obudził Ryksa o świcie.
– Wstawaj. Mój zwiad powiada, że tamci są blisko. Musieli jechać nocami, widać są bardzo zdeterminowani. Posuwają się obu brzegami rzeki w dwóch kolumnach, każda po tysiąc ludzi. Mamy nad nimi godzinę, góra półtorej przewagi.
Obóz był już zwinięty, wszyscy gotowi do drogi, a Igor trzymał za uzdę osiodłanego wierzchowca Ryksa. Mimo woli Kacper był pod wrażeniem sprawności straceńców. Oni zaś, z pułkownikiem na czele, gapili się w podbarwionym zabobonnym strachem zdumieniu na jego odsłoniętą głowę. W ciągu jednej nocy jego włosy z czarnych zmieniły bowiem barwę na zupełnie siwą.
– I jak, zastanowiłeś się? – spytał go Lisowski.
Dopiero teraz, ujrzawszy zjawisko, o którym dotąd tylko słyszał, pojął, w jakim stanie ducha znajduje się jego dawny kompan, i jego gniew i żal do niego zaczęły maleć.
– A ty? Jedziemy w dół rzeki? – pytaniem na pytanie odparł Ryx, nieświadom, dlaczego wszyscy gapią się na niego z taką intensywnością i błędnie to sobie tłumacząc.
– Teraz to niemożliwe. Śnieg przestał padać i łatwo znaleźć ślady. Musimy gnać prosto na zachód. Nasi opanowali Galicz. Jeśli tam dotrzemy, będziemy bezpieczni.
– Tedy pora się rozstać. Bóg z wami.
Pozdrowił wszystkich uniesioną dłonią, nasadził na głowę kołpak, odwrócił się na pięcie i chciał dosiąść konia. Wówczas pułkownik wydobył zza pasa podobny do buławy węgierski buzdygan z kulistą głowicą i uderzył go w tył głowy. Pod nieprzytomnym Turopońskim ugięły się nogi i byłby upadł, gdyby Igor go nie podtrzymał.
– Przywiążcie go do konia i w drogę! – zarządził Lisowski i wskoczył na wierzchowca.
Pięć minut później oddział był już w drodze.Kacper Ryx
Bohaterem tego czworoksięgu jest Kacper Ryx, wpierw student medycyny, potem zawołany medyk, lecz przede wszystkim inwestygator (prywatny detektyw) Ich Królewskich Mości, który rozwiązuje autentyczne sprawy kryminalne i afery polityczne nękające Kraków i Rzeczpospolitą w II połowie XVI wieku. Akcja każdego tomu toczy się za panowania innego króla, kolejno: Zygmunta Augusta, Henryka Walezego, Stefana Batorego i Zygmunta III Wazy. Pomocnikami i przyjaciółmi Ryksa są m.in. rubaszny olbrzym Niziołek, znany poeta Mikołaj Sęp-Szarzyński, czy przyszły hetman Stanisław Żółkiewski.Kacper Turopoński wymyka się śmierci w kanałach pod moskiewskim zamkiem dzięki wrodzonemu sprytowi i... znajomości rozwiązań holenderskich budowniczych. Wkrótce potem syn słynnego inwestygatora staje się naocznym świadkiem drugiego „powrotu” cara Dymitra. Ale polityczne zmiany nie wywierają na niego takiego wpływu jak poznanie prawdziwej twarzy carycy Maryny, w której był zakochany.
Niebawem Turopoński odkrywa coś więcej – prawdziwe pragnienia swego serca. A gdy traci to, czego najbardziej pragnie, walczy bez strachu u boku lisowczyków.
Czy już zawsze będzie jednym ze straceńców?