- W empik go
Stramer - ebook
Stramer - ebook
Nowa, długo oczekiwana książka laureata Paszportu „Polityki”.
Osobiste dramaty, miłości, zdrady i rozstania, świecące pustkami kieszenie i marzenia o fortunie. Nadzieja na sprawiedliwy świat, do którego nieuchronnie wdziera się Zagłada.
Zwyczajna rodzina. Nathan tęskni za Nowym Jorkiem, Rywka marzy o wycieczce nad morze. Wychowują szóstkę dzieci, które szybko dorastają: Rena zakochuje się ze wzajemnością w żonatym mężczyźnie, Rudek idzie na filologię klasyczną, ale jest realistą, więc znajduje pracę w Syndykacie Świec. Hesio i Salek ulegają fascynacji ideą komunizmu i grozi im aresztowanie, a Wela i Nusek nie mogą się już doczekać tej wymarzonej dorosłości.
Poznajemy każdego z bohaterów osobno, zaprzyjaźniamy się z nimi, odkrywamy ich słabości, sekrety i najskrytsze pragnienia, wchodzimy w ich świat, pełen kolorów, smaków, zapachów.
Czy domyślają się, co przed nimi? Kiedy konflikty narodowe zaczynają narastać, do świata Stramerów powoli wkrada się coś, czego jeszcze nie rozumieją. Choć już przeczuwają.
„Ta historia, opowieść o biednej, żydowskiej rodzinie mieszkającej w latach międzywojennych w Tarnowie, jest, zdawałoby się, skazana na nieuleczalny smutek i wiadome zakończenie. A jednak Mikołajowi Łozińskiemu udało się wymazać czerń, którą nasza pamięć zabarwia tamte lata. Bohaterowie nie wiedzą, co ich czeka, my wiemy aż za dobrze. Autor pozwala swoim postaciom mylić się, popełniać niezliczone głupstwa; ofiarowuje im życie, niekiedy trywialne, niekiedy pełne sensu, czasem groteskowe, wesołe i tragiczne”.
Adam Zagajewski
Sugestywna, wielogłosowa opowieść o losach żydowskiej rodziny
w międzywojennym Tarnowie. Książka, której nie da się zapomnieć.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07115-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NATHAN
To dla Rywki wrócił z Ameryki. Opowiadał, że przez cztery lata codziennie myślał o tej dziewczynie, aż w końcu kupił powrotny bilet na statek. Nie opowiadał, że wrócił bez grosza i że nawet na ten bilet musiał pożyczyć pieniądze od starszego brata. Za to wciąż lubił wtrącać w rozmowie amerykańskie słowa, których nikt z rodziny nie rozumiał.
Przywiózł z Ameryki skórzany pas z mosiężną klamrą. Pożegnalny prezent od brata na drogę powrotną do Polski. Na nowojorskim nabrzeżu uściskali się i więcej nie zobaczyli. Na pasku można było prześledzić, przyglądając się zużyciu kolejnych dziurek, jak przez lata zmieniała się jego figura. Nathan sam nie dowierzał, że kiedyś był taki szczupły.
Podobnie jak jego ojciec i dziadek, z wyglądu przypominał zapaśnika. Starego zapaśnika. Szerokie ramiona, ledwo widoczna szyja i wypięta do przodu, jak u koguta, klatka piersiowa. Był dumny, że w mieście mówią na niego „Boss”.
Na ulicy na pytania, co słychać, odpowiadał:
– Jest dobrze, ale nie beznadziejnie.
Ręką dotykał kapelusza i szedł dalej.
Co kilka miesięcy przychodził list z Nowego Jorku. Ben pisał, że niestety, na razie musi odłożyć podróż do Tarnowa. Nie może teraz zostawić sklepu papierniczego. Zaczyna się rok szkolny i ma zbyt wiele zamówień. Musi zwolnić nieuczciwą pracownicę, a nie znalazł jeszcze na jej miejsce nowej, godnej zaufania. Niedługo chrześcijańskie święta Bożego Narodzenia, czas prezentów, a u nas nie tylko Żydzi kupują! Żona znowu się rozchorowała. Zaczął się kryzys, gdyby teraz zostawił sklep, nie miałby po co wracać do Ameryki. Ale tęskni i planuje w przyszłym roku. Nie może się już doczekać, żeby poznać Rywkę, ich synów i córki.
Jako rodzice najlepiej wiecie, czego potrzebują, więc kupcie to ode mnie.
Pomiędzy napisany na firmowym papierze (BEN STRAMER GENERAL MERCHANDISE, 33 Grand St, NY) i złożony na trzy list wkładał zielone banknoty. Dodatkowo obkładał je fioletową bibułką, żeby nie było widać, co jest w środku. Bibułka za każdym razem barwiła banknoty, które po wyjęciu z koperty były zielono-fioletowe i Rywka musiała je delikatnie obmywać, a potem suszyć nad piecem w kuchni.
Nathan dzieciom dawał tylko amerykańskie znaczki z kopert. Dolary odkładał.
– Pracuję cały czas, więc nie mam czasu zarabiać – tłumaczył żonie.
I czekał. Czekał, czekał, czekał. Aż trafi się dobry interes. Interes, który zmieni życie rodziny Stramerów. Wyniesie ich z jednopokojowego mieszkania z małą kuchnią na parterze na samym końcu ulicy Goldhammera, uniesie wysoko w górę i opuści dopiero na najwyższych piętrach kamienic z kolorowymi witrażami na klatkach schodowych, w eleganckiej polsko-żydowskiej dzielnicy, najlepiej w pobliżu przystanku linii tramwajowej, z której Tarnów był tak dumny. W jednym z tych przestronnych, wielopokojowych i wysokich mieszkań z toaletą i łazienką z bieżącą wodą, ze światłem elektrycznym i ukwieconym balkonem.
Był krótki czas, kiedy wydawało się, że to się spełni. Kupił akurat niedrogo cały wagon kalafonii. Powiedziano mu, że używają jej skrzypkowie do smarowania włosia smyczków. Skąd miał wiedzieć, że w Tarnowie jest tak niewielu skrzypków? W końcu sam dokupił skrzypce ze smyczkiem i kazał Salkowi, o którym Rywka mówiła, że ma piękne, długie palce, na nich grać.
Mimo że nigdy nie był w filharmonii czy w operze, oczami wyobraźni widział już tam swojego siedmioletniego syna – na scenach Krakowa, a nawet Wiednia. Rywce też najłatwiej było go sobie wyobrazić w małym smokingu, z muszką i burzą kręconych włosów. W przeciwieństwie do swoich braci, nie lubił się bić ani brudzić.
– Masz – powiedział Nathan, wręczając mu instrument. – Słynny skrzypek jeszcze żadnej rodzinie nie zaszkodził.
A wiadomo, ile można zarobić na biletach.
Ale z tego też nic nie wyszło.
Co prawda, parę razy posłał go na lekcje skrzypiec do polskiej nauczycielki. Tylko czy Salek na pewno na nie docierał? Bo za każdym razem, kiedy przychodzili goście i Nathan prosił go, żeby dał „mały koncert”, Salek się wykręcał. Aż po pół roku Nathan przestał prosić i kazał „w tej chwili przynieść skrzypce”.
Po występie milczał.
Dopiero kiedy goście wyszli, powiedział, kręcąc głową na ledwo widocznej szyi:
– Goddammit!
Nikt nie zrozumiał, więc dodał:
– Pieniądze wyrzucone w błoto.
Tego wieczora pierwszy raz zamiast chwycić za pas, chwycił za smyczek. Przynajmniej na coś się przyda! I rzeczywiście tak było. Nie musiał wcale mocno uderzać, a Salek wydawał odgłosy podobne do tych, które jeszcze przed chwilą, w czasie „małego koncertu”, sam wydobywał ze swoich skrzypiec.
W pracy, za kasą w żydowskiej rzeźni, Nathan też czekał na interes życia. Dlatego zdarzało mu się w ferworze myśli, planów i drobiazgowo wyliczonych przyszłych zysków źle wydać klientom resztę.
– Shit – mówił, jeśli pod koniec dnia brakowało pieniędzy w kasie.
Ale zdarzało się też, że pieniędzy było za dużo. Wtedy nic nie mówił, tylko dyskretnie chował różnicę do kieszeni spodni.
Mam dzieci – myślał.
Kiedy przychodził wreszcie ten odpowiedni moment, miał ochotę biec z pracy do domu. Po drodze robił zakupy. W domu nie siadał ani na chwilę. Pomagał Rywce przygotowywać jedzenie. W czasie kolacji wypytywał dzieci, co słychać w szkole. Inna sprawa, że nie miał cierpliwości słuchać. Ale przynajmniej zapytał – myślała Rywka. Potem prosił ją, żeby usiadła sobie i odpoczęła. Sam zbierał talerze, podwijał rękawy koszuli i zmywał naczynia w miednicy.
Dopiero kiedy skończył, a dzieci już spały, wyjmował z metalowej nogi łóżka zwinięte w rulonik dolary.
– Mam przeczucie, że tym razem się uda. Że to będzie to.
Rywka nic nie mówiła. Ale Nathan wiedział, co myśli:
Dlaczego przy ostatnim interesie nie przyszło ci do głowy obejrzeć porządnie przynajmniej jednej świecy?
Nie chciał tracić czasu, bał się, że ubiegną go inni kupcy, że ktoś zaproponuje wyższą cenę. Ale najbardziej bał się, że sprzedawca, który przyjechał tu aż z Kołomyi, zorientuje się, ile kosztują świece w Tarnowie, i zda sobie sprawę, że sprzedaje swoje za bezcen. Nathan musiał działać szybko. Taka okazja na pewno się już nie powtórzy. Cztery razy tańsze świece niż ze słynnej żydowskiej fabryki Pszczółka, która zaopatrywała wszystkie kościoły w Tarnowie! A może nawet i w Krakowie. Tak słyszał, ale nie wiedział, czy to prawda, czy reklama. Zresztą słyszał też, że właściciel, pan Szpilman, daje po cichu pieniądze socjalistom. Ale to z kolei mogła być antyreklama rozpowiadana przez konkurentów Pszczółki.
Nathan w momencie płacenia poczuł się nawet przez chwilę jak oszust. Może powinien coś jeszcze dorzucić temu nieszczęsnemu sprzedawcy z Kołomyi albo przynajmniej zaprosić go na obiad? Ale zaraz to uczucie ustąpiło miejsca żalowi, że sprzedawca nie ma więcej towaru na sprzedaż. Więc może jednak nie warto.
Tak Nathan odpowiadał w myślach na pytanie, którego nie zadała mu Rywka.
Siedzieli naprzeciwko siebie przy lekko chyboczącym się kuchennym stole, podłoga była nierówna, a drewienko musiało znowu wypaść spod stołowej nogi. Nathan jak zwykle próbował butem wsunąć je z powrotem. Nie udało się, więc się pochylił, znalazł szczapkę i włożył na miejsce. Jutro rano, jak zrobi się jasno, wreszcie oczyści ją i przyklei – postanowił.
Oboje wiedzieli, że żadne z jego tłumaczeń jej nie przekona, i pewnie dlatego rozmawiali ze sobą bez słów. A może po prostu nie chcieli obudzić dzieci? Tylko patrzyli na siebie, ale Nathanowi i tak przez moment wydawało się, że w jasnych oczach Rywki zamiast jednej świeczki, która paliła się na stole, widzi tysiąc, które kupił bez knotów.
Co z tego, że kiedy się zorientował, od razu pobiegł na dworzec i za ostatnie pieniądze kupił peronówkę? Pociąg z kupcem i wciąż lekko fioletowymi dolarami Nathana dawno odjechał do Kołomyi. Nathan długo stał wśród ludzi na peronie i powtarzał niezrozumiałe amerykańskie słowa, zanim przyznał się Rywce, co się stało. A wieczorem mimo zamkniętego okna słychać było na Goldhammera płacz jego dzieci.
Potem położył się do łóżka i przez tydzień nie wstał do pracy. W rzeźni Rywka powiedziała to samo co dzieciom:
– Nathan zachorował na katar żołądka.
Tym razem będzie inaczej – mówiło teraz jego spojrzenie.
Na Rywce nie zrobiło wrażenia, że znowu zaświeciły mu się oczy, jak w czasach, kiedy go poznała. Czasem zastanawiała się tylko, skąd bierze się ta jego przychodząca i odchodząca falami energia. Raz nawet zapytała Nathana.
– Przywiozłem z Ameryki – powiedział.
Pomyślała wtedy o morzu, o którym opowiadał jej po powrocie do Tarnowa. Też było targane falami, były przypływy i były odpływy. Rzadko stało spokojne – jak ona.
– Raczej złapałeś na morzu – uśmiechnęła się.
W każdym razie zdecydowanie wolała historie o morzu i wielkich statkach niż o Nowym Jorku. Uspokajały ją. Lubiła wyobrażać je sobie przed zaśnięciem.
RYWKA
Nathan wiele razy obiecywał, że ją zabierze nad morze, ale to było jeszcze przed ślubem i dziećmi. Dotąd najdalej była w Krakowie.
Oczywiście w młodości proponowano jej wyjazd do Ameryki. Której dziewczynie nie proponowano? Na ulicy zaczepił ją przyjemny, szpakowaty mężczyzna z sygnetem na małym palcu. Żyd oczywiście. Przedstawił się jako przedsiębiorca, właściciel dobrze prosperującej fabryki w Nebrasce, a „przede wszystkim niepocieszony wdowiec, który wrócił do Europy w poszukiwaniu miłości”.
Te poszukiwania zaprowadziły go nawet do jej rodziców. Ojciec Rywki zagroził, że pójdzie na policję. Nieprzypadkowo na Galicję mówiło się wtedy „Skandalicja”. Wszyscy wiedzieli, o co tak naprawdę chodzi i kogo tak naprawdę szukano. Mimo to dwie jej koleżanki z Niska, Nesa Schnur i Lila Flaum, się zdecydowały. A może to rodzice je namówili i wypchnęli z domu? Słyszała, że skończyły w Argentynie czy Brazylii. Więcej ich nie zobaczyła.
W Nisku opowiadano, że na ładne dziewczyny sutenerzy mówią „srebrne łyżeczki”, „bele jedwabiu” i „dywany ze Smyrny”. Na mniej urodziwe „beczki mąki”, a na brzydkie „worki kartofli”. Pamiętała jeszcze te określenia. Może dlatego że dziewczyny przezywały się nimi. Zastanawiała się też, do której kategorii ją zaliczyli.
Zdawała sobie sprawę, że była zbyt niska na srebrną łyżeczkę. Ale za to miała ciemną oprawę jasnych oczu, gęste czarne włosy i zgrabną talię. Nie była więc raczej beczką mąki ani tym bardziej workiem kartofli.
Teraz, na Goldhammera, te czasy wydawały jej się nierzeczywiste. Wyszła za mąż, przeniosła się do Tarnowa, urodziła dzieci. Dużo zmieniło się w jej życiu. Ale czy też na świecie? Dalej słyszało się o sutenerach handlujących „delikatnym mięsem”. W sumie nie minęło tyle lat. Wciąż przecież jeszcze zdarzało jej się przez pomyłkę zacząć list od daty tysiąc osiemset... Jakoś nie mogła się przestawić na ten dwudziesty wiek.
Może dlatego, że rzadko czytała gazety. Kto przy szóstce dzieci miałby na to czas?
Właściwie rodziła siedem razy. Pierwszy syn, Kuba, urodził się za wcześnie, bez rzęs i paznokci. Wyrzucała sobie, że niepotrzebnie w ciąży pomagała Nathanowi malować i urządzać ich pierwsze, mniejsze jeszcze od tego na Goldhammera mieszkanie. A raz nawet poślizgnęła się i upadła przed wejściem. Trzeba było zostać w łóżku. Zresztą to nie miało już znaczenia.
Była zima, opatulali go najcieplejszą pierzyną, ale to nie pomogło. Żył niecałe trzy tygodnie. Tak nienaturalne było urządzanie pogrzebu własnemu dziecku, chodzenie po śniegu za trumną własnego syna. Zmuszała się do łez. Nie mogła, dlatego zasłoniła twarz dłońmi. Żeby inni nie widzieli, że nie płacze.
Mała trumna nie była droga, ale i tak wydali na nią wszystko, co mieli. Pochowali Kubę pod murem cmentarza.
W nocy po pogrzebie obudził ją tłumiony płacz. Przytuliła się do Nathana i dopiero wtedy sama się rozpłakała.
Nie wiedziała, czy Nathan też tak tęsknił do ich maleństwa. Nie wiedziała, czy też bał się, że Rywka nie zajdzie więcej w ciążę. Jak jego bratowa Pepi, która jeszcze przed wyjazdem do Ameryki też urodziła za wcześnie i razem z dzieckiem trafiła do szpitala, ale wyszła już z niego sama. Z tego, co opowiadał Nathan, ta strata przesądziła o ich wyjeździe. Z drugiej strony wiadomo, że w Ameryce są najlepsi lekarze od tych spraw.
Ale Ben i Pepi w listach pisanych równym pismem na firmowym papierze nigdy nie wspomnieli o ciąży czy dziecku. To w tych, które płynęły w przeciwnym kierunku (i możliwe, że mijały się gdzieś na morzu – myślała Rywka), Nathan swoim nerwowym charakterem pisma za każdym razem zawiadamiał brata o przyjściu na świat kolejnego Stramera i opisywał pozostałych. Może właśnie dlatego nie udawało im się przyjechać do Tarnowa. Mimo że byli przecież najbliższą rodziną. Za to ani razu nie zapomnieli włożyć do koperty pieniędzy.
Rywce łatwiej to było zrozumieć niż Nathanowi. Bo co, gdyby było odwrotnie? Gdybyśmy to my pozostali bezdzietni, a zza oceanu płynęłyby zamiast dolarów wieści o kolejnych amerykańskich bratankach i bratanicach? Jak byśmy się czuli?
Myślała więc o Benie i Pepi z sympatią. A zawsze kiedy o nich myślała, przypominał jej się Kuba.
– Pierwsze dziecko dla Boga – powiedział kiedyś Nathan.
– Nie gadaj jak rabin – odpowiedziała.
Do kogo byłby podobny? Czy jak najstarszy, Rudek, nigdy nie radziłby się ich w żadnej sprawie i całe dnie latał po mieście? Co on właściwie robił i skąd brał pieniądze, które ukradkiem dawał jej na dom?
Mogła się tylko domyślać.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------