Strega - ebook
Strega - ebook
W górskim hotelu Olympic przycupniętym nad fikcyjną włoską wioską o nazwie Strega, wśród gęstych lasów i jadeitowych jezior, pracuje sezonowo grupa młodych kobiet, dziewiętnastoletnia Rafa i jej osiem koleżanek. Każdego dnia wietrzą pokoje, prasują prześcieradła i gotują posiłki dla gości, którzy nigdy się nie pojawiają. Wypełniają nieustannie te same obowiązki, aż granice między identycznymi dniami zaczynają się zacierać, a wspaniały hotel okazuje się przedziwną pułapką, zawieszoną pomiędzy snem a jawą. Co to za miejsce i kto nim zarządza? Co się stało z Cassie, która zaginęła podczas jedynej uczty, kiedy hotel zapełnił się gośćmi?
Historia, kojarząca się z kultowym filmem „Piknik pod Wiszącą Skałą”, atmosferą nawiązuje do książek Stephena Kinga, budząc w czytelniku jednocześnie niepokój i chęć ponownej lektury. Czytając, nieustannie sprawdzamy, czy jakiś szczegół nam nie umknął, czy w opisach codzienności nie kryje się jakaś podpowiedź zdradzająca losy zaginionej. Z pozoru senna, ta klimatyczna narracja nieusytuowana w żadnym konkretnym czasie osiąga punkt kulminacyjny w momencie katastrofy. Sposób pisania Lykke Holm zaskakuje nieoczywistym doborem słów, wizualnym, niezwykle zmysłowym i nieposkromionym sposobem opisu. Rytuały przejścia, tajemnice, niezwykłe miejsce akcji, bogactwo symboli i dramatyczne wydarzenia sprawiają, że każda scena ożywa w wyobraźni czytelników.
„Wiedziałam, że życie kobiety w każdej chwili może zmienić się w miejsce zbrodni” – myśli narratorka na początku książki, zapowiadając nadciągającą tragedię. Pomimo wszechobecnego napięcia kobiecy świat przedstawiony przez Johanne Lykke Holm zachwyca i fascynuje.
„Dagens Nyheter”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-963641-7-3 |
Rozmiar pliku: | 490 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okno sypialni było otwarte. Pachniało wodą, chlebem i cytrusami. Podeszłam tam i wyjrzałam na zewnątrz. Mimo że dzień właśnie się zaczął, ulice parowały późnoletnim deszczem i upałem. Na skrzyżowaniu poniżej panował już spory ruch. Za miastem wznosiły się góry, ostre na tle huczącego nieba. Na horyzoncie morze, wielkie i migoczące. Frachtowce unosiły się i opadały wraz z falami. Odgłosy niosły się daleko, z lekkością, metaliczne i głuche. Usłyszałam młot uderzający o beton. Usłyszałam samolot na niebie. Po kamiennych płytkach placu toczyła się piłka. Zobaczyłam, jak chłopiec w szkolnym mundurku podpala jakiś papier. Zobaczyłam dziewczynkę ciągnącą za sobą lalkę. Nade mną wisiało słońce, rzucało ciepłe promienie. Wyciągnęłam rękę w stronę platana rosnącego za oknem. Chwyciłam pęd i włożyłam go do ust. Miał słodki i cierpki smak, jak rozgrzana na słońcu żywica.
Chodziłam nago po mieszkaniu. Salon urządzono na beżowo i żółto. Z wykładziny unosił się gęsty kurz. W ciemności łazienki kapało z kranu. Wyciągnęłam rękę do włącznika światła, jarzeniówka zachrzęściła nade mną. Odkręciłam krany i napełniłam wannę, dolałam oliwki dla niemowląt i dosypałam soli do kąpieli, które kupiłam za własne pieniądze. Zanurzyłam się w wannie, odchyliłam głowę. Sięgnęłam po hotelową broszurkę, którą przechowywałam w szparze między wanną a wykafelkowaną na brązowo ścianą. Każda strona ukazywała jakąś scenę z hotelowego życia. Były to kontrastowe zdjęcia w ostrych barwach kamieni szlachetnych. Dziewczęta w perłowych fartuszkach, dziewczęta jedzące rubinowe jabłka prosto z drzew, dziewczęta podające rubinową wędlinę podczas wycieczki nad jadeitowe jezioro. Wiele razy przejrzałam każdą stronę. Wiedziałam, że są tam korty tenisowe, park, sala taneczna. Góry otaczające basen, nieskończone możliwości rekreacyjne. Upuściłam broszurkę do wody, ułożyła mi się na brzuchu niczym całun. Sięgnęłam po szampon. Dokładnie umyłam włosy, aż zazgrzytało. Policzki i kolana wyszorowałam szczotką z końskiego włosia. Pocierałam w dłoniach błękitne mydełko, aż zaczęło się pienić.
Wyszłam z kąpieli, woda ściekała mi po ciele, włosy zawinęłam we frotowy ręcznik, przeszłam przez mieszkanie, gdzie powietrze drgało w bezruchu. Wyjęłam ubranie na podróż. Dżinsy i koszulę, którą ukradłam. Bawełniane tenisówki. Założyłam biżuterię, przeciągnęłam palce przez włosy, zostawiłam je ciężkie na plecach. Spryskałam perfumami dołek nad obojczykami i przeguby dłoni. Pomalowałam usta. Usiadłam przy biurku, napisałam pożegnalny liścik do rodziców. Bardzo łatwo było znaleźć słowa, przez całe lato powtarzałam je sobie w głowie. Przycisnęłam usta do kartki.
Na parapecie przede mną książki leżały w symetrycznych stosach, razem z kadzidełkiem i zapałkami. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, otwarte okno. Zobaczyłam, jak dziecko ubiera inne dziecko. Zobaczyłam, jak kobieta nachyla się nad łóżkiem. Zobaczyłam, jak mężczyzna wyciąga rękę i chwyta. Wszystko nadal było zwyczajne. Sięgnęłam po popielniczkę, zapaliłam papierosa. Otworzyłam okno i się wychyliłam. Siarka zapiekła w płucach, rozeszła się po opuszkach palców. Jeśli nie udało się dać ciału tego, co dobre, należy dać mu to, co złe. Zaczęło padać, upał się wzmógł. Przez moment wydało mi się, że moje dłonie wydzielają z siebie zapach eukaliptusa. Zgasiłam papierosa o parapet, przez chwilę trzymałam ręce na deszczu.
Złożyłam kartkę i po raz trzeci przeszłam przez salon. Zawsze myślę o tym, że robię coś po raz trzeci. Chciałabym wszystkim doradzić, by tak postępowali. To ważne, żeby być podejrzliwym wobec tego rodzaju powtórzeń. Przyczepiłam kartkę do tablicy w przedpokoju, odwróciłam się w stronę mieszkania. Skinęłam głową do ślubnej fotografii rodziców przy lustrze, po czym podniosłam walizkę stojącą przy drzwiach. Zeszłam po schodach, po których rozniosło się echo. Wciągnęłam woń klatki schodowej, mleczny zapach dzieci, dymu z papierosów, gotowanych ziemniaków. Miałam z sobą kawałek chleba i sok pomarańczowy w kartonie w kształcie piramidy, przez noc trzymałam go w zamrażarce. Miałam z sobą artykuły sanitarne, gumki do włosów i zeszyty. Miałam z sobą zimowy płaszcz, który odziedziczyłam. Miałam z sobą księżycowy kamień wtopiony w srebro, który traktowałam jak świętość. Po wyjściu na ulicę odwróciłam się i podniosłam wzrok. Przez moment wydawało mi się, że mama macha z okna w kuchni, jak w jakimś melodramacie. Jaka matka macha do dziecka z okna? Ugryzłam się w język, aż poleciała krew. Kim się jest, opuszczając dom rodzinny? Młodym samotnym człowiekiem w drodze ku życiu.
Ulica była czysta, pachniała deszczem i upałem. Chłonęłam wszystko. Magazynowałam obraz jak przed śmiercią. Byłam ofiarą morderstwa, która szeroko otwiera oczy, jakby miała wessać się w życie. Był tam bar mleczny, w którym przepracowałam wiele godzin, ręce układały szklanki i kubki, zwilżałam wargi chłodnym mlekiem z dzbanków. Była tam pływalnia, gdzie przepływałam moje długości. Fontanna i dom towarowy. Warzywniak połyskiwał wszystkimi kolorami. Woda w plastikowych zbiornikach. Gdy zbliżałam się do morza, uderzył mnie zapach suszonych fig i mokrego piasku.
Na stacji pusto. Ludzie podróżowali później w ciągu dnia albo w ogóle. Trzymałam bilet w dłoni, papier rozpuszczał się w kontakcie ze skórą. Wsiadłam do pociągu. Za oknem góry stawały się coraz wyższe, a zieleń bladła. Jechałam przez wyludnione wsie. Czytałam, pisałam kartki. Mijałam sady, lasy, ciągi wodne. Jakiś młody chłopak przeszedł obok z wózkiem z kawą. Można było kupić czekoladę i herbatniki. Sięgnęłam po pudełko miętówek, ale zmieniłam zdanie. Przedział z wolna pustoszał. Na każdej stacji ktoś wysiadał. Ubrane na czarno kobiety machały do ubranych na czarno dzieci. Jakiś żołnierz machał chorągiewką. Wszędzie ludzie się przytulali. W końcu zostałam sama.
Oparłam czoło o szybę, wytężyłam wzrok. Nagle wszystko na zewnątrz wydało się sztuczne. Góry wyglądały jak oświetlone od dołu przez reflektor. U stóp gór drzewa stały w idealnych rzędach, jak odlane z wosku i zanurzone w brokacie. Z rododendronów zwisały silikonowe krople rosy. Szumiący wodospad jakby zamrożony w czasie. Patrzyłam na góry, a góry patrzyły na mnie. To bez wątpienia złe miejsce, które się przebrało. Nad drzwiami zamrugał neonowy szyld. TERMINUS we fluorescencyjnej zieleni. Wyjęłam lusterko z kieszeni letniej kurtki. Miałam pustą twarz. Usta nadal błyszczały na czerwono, ale i tak poprawiłam szminkę. Schowałam lusterko i spakowałam swoje rzeczy.
Wstałam i wysiadłam z pociągu. Także tu dworzec był pusty. W poczekalni wisiał zegar. Zwróciłam uwagę, że źle chodzi. Zegar wybił godzinę, a z okienka wychynął mechaniczny ptaszek sterowany niewidzialną ręką. Pod zegarem rozlewała się kałuża. Wieś nazywała się Strega, była położona w górach. Później nauczyłam się, że Strega to gabinet strachu, w którym wszystko zastygło w przerażających kształtach. Nauczyłam się, że Strega to rozległe lasy i czerwone światło. Strega to dziewczęta, które zaplatają sobie nawzajem włosy w specyficzny sposób. Dziewczęta noszące przez góry wielkie kamienie. Dziewczęta, które stały z pochylonymi karkami. Strega to jezioro i otaczająca je zieleń. Strega to nocna lampka oświetlająca wszystko, co najbrzydsze na świecie. Strega to zamordowana kobieta i jej dobytek. Jej walizka, jej włosy, pudełeczka lukrecji i czekolady.
Szłam ulicami. Nie było tam ludzi. Poczta, bar, lecz ani warzyw, ani chleba, niczego, co by żyło. Na kamiennej balustradzie stała plastikowa miska. Unosiła się z niej mgiełka, jak opary w laboratorium. Poszłam dalej, wszędzie widziałam oczy. Na schodkach siedziało jakieś brzydkie dziecko i robiło miny. Z otwartego okna powiewała firanka, jak ektoplazma. Szłam przez Stregę, aż dotarłam do wody pachnącej czymś, co rozpoznałam. Coś rozkładającego się i jakby schłodzonego, jak nocne powietrze w kościele. Przy kei stał sygnalizator, uderzał na wietrze. Ze szczeliny w górach wypłynął prom. Był to statek z wypolerowanej na błysk stali, nazwa SKIPPER odręcznie napisana żółtymi literami.
Zwróciłam twarz ku niebu. Powietrze smakowało żelazem, oblizałam usta. Wszystko mieniło się na różowo, oprócz jeziora, to było czarne i piękne. Góry lśniły i lśniły, wysokie niebo. Usiadłam na ziemi, zapaliłam papierosa. Kawałek dalej stała młoda mama z dzieckiem. Chłopiec podniósł rękę do twarzy, żeby przegonić niewidzialnego owada. Mama chwyciła go za przegub dłoni. Wyjęłam pudełko z sokiem, wypiłam wszystko duszkiem. Przegryzłam chleb bez smaku. Próbowałam odnaleźć horyzont, ale ten schował się za górami. Dorastałam nad morzem, gdzie wszystko było otwartą przestrzenią. Wyciągnęłam zeszyt i zapisałam swój domowy adres, zobaczyłam, jak moje imię dziwnie świeci na stronie. Zawsze inaczej wyobrażałam sobie przyszłość. Miałam pracować w dziale perfumeryjnym w domu towarowym. Miałam oszczędzać pieniądze, przechowywać je w banku pod własnym nazwiskiem. Miałam wprowadzić się do mieszkania, w którym mieszkały inne kobiety, wolne duchy, z pracą i życiem miłosnym. Ale zrobiłam tak, jak mnie prosili. Podobała mi się rola posłusznej córki. To jak być trzymaną na pięknej smyczy z błyszczącej skóry.
Opuściłam zeszyt na kolana. Zapach wody oszałamiał mnie. Zamknęłam oczy. Przez chwilę bardzo wyraźnie słyszałam fale, jakby wprowadziły mi się do głowy. Coś pojawiło się na wewnętrznej stronie powiek, sekwencja z jakiegoś filmu, który oglądałam. Taksówka jechała przez wichurę do czerwonego budynku. Kocie łby błyszczały w deszczu. W wielkim holu z sufitu zwisały wzorzyste materiały. Jakaś dziewczynka szła, trzymając w dłoni szklankę wody. Miała anonimową twarz. Jej włosy były czarne, wyglądały, jakby zanurzono je w wodzie święconej. Odezwałam się do niej, ale ona się odwróciła.
Gdy otworzyłam oczy, stało tam kilka dziewcząt w moim wieku, przyglądały mi się. Zamrugałam. Słońce zaszło za chmurę i znów się pojawiło. Miałam wrażenie, że góry wokół mnie nagle rosną jak mury. Zobaczyłam, że trzęsą mi się ręce. Szybkim ruchem wsadziłam rękę do kieszeni, dotknęłam księżycowego kamienia. Zebrałam swoje rzeczy i wstałam. Skinęłam głową na tamte. One skinęły na mnie. Ruszyłyśmy w stronę kolejki kabinowej.
Jechałyśmy nad doliną. Silnik postukiwał rytmicznie, liny zgrzytały. Wokół nas rozpadliny, owady, osty. Spojrzałam w dół, gdzie pracowały kobiety. Miały bawełniane rękawiczki, zbierały coś do wielkich koszy. Listki o mocnych łodygach, zielone także zimą. Być może jesienne pokrzywy. Dostrzegłam kawałek granitu leżący pod jedną z drewnianych ławek. Dokoła pozostałe ceremonialnie z sobą rozmawiały. Brały się za ręce, przerzucały długimi włosami, śmiały się. Obok mnie siedziała dziewczyna, która wydała mi się znajoma, ponieważ jej twarz wyglądała na jedną z tych, które były głównie powierzchnią projekcji wyobrażeń innych.
Powiedziała, jak ma na imię: Cassie.
Skinęłam głową.
Powiedziałam, jak ja mam na imię: Rafaela.
Kabina się zakołysała, a ja dyszałam ze strachu. Dotarłyśmy na miejsce. Jedna z dziewcząt otworzyła drzwi, wysiadłyśmy. Rozejrzałyśmy się dokoła. Na pniu drzewa przyczepiono błyszczący metalowy znak z nazwą hotelu. Ruszyłyśmy jedyną drogą, która tam wiodła. Szeroka aleja po obu stronach otoczona przez rozkołysany las. Droga wiła się w górskiej scenerii, po czym znikała za rogiem. Wokół naszych nóg wirował kurz. Żadna się nie odzywała. Było słychać jedynie ciche, rytmiczne skrzypienie żwiru.
Jak gdyby znikąd hotel pojawił się za bardzo starym czarnym dębem. Natychmiast zauważyłam, że coś jest nie tak w proporcjach. Na tle natury hotel wyglądał jak miniatura, jak dom dla lalek, który dziedziczono z pokolenia na pokolenie. Kiedyś pomalowano fasadę na mocny czerwony kolor, teraz farba schodziła, była raczej różowa. Brama zamknęła się za nami, gdy przez nią przeszłyśmy. Budynek wzniesiono pośrodku uporządkowanego parku. Rosły tam strzyżone krzewy w równych rzędach. Były tam bielone rzeźby. Szłyśmy gęsiego, każda niosła swoją walizkę. Powietrze wokół drżało. Minęłyśmy fontannę i parujący zagajnik. Unosiła się woń kurzu, wody i palonych włosów. Wszystkie okna otwarte. Z wnętrza dochodziła muzyka. Jasne tony uderzały o góry. Był to klasyczny utwór, brzmiał, jakby odgrywała go orkiestra bardzo nieszczęśliwych ludzi.
Nie wiedziałam, dlaczego to miejsce mnie przeraża. Był piękny dzień, wszędzie, gdzie się zwróciłam, było pięknie. Na chwilę przystanęłam, próbowałam napełnić płuca rozrzedzonym powietrzem. Z fontanny dochodziło przyjemne pluskanie. Rozejrzałam się. Były tam sznur na bieliznę i różana rabatka. Był tam ziołowy ogród. Szerokie kamienne schody prowadziły do wejścia. Ciemnobrązowe drzwi wyglądały, jakby wyrzeźbiono je z jednego kawałka nienaturalnie wielkiego drzewa. Ktoś się pochylił i zapukał. Na chwilę zamknęłam oczy, jakbym chciała się schować. Gdy je otworzyłam, patrzyłam wprost na poważną twarz. Przede mną stała kobieta z miotełką do kurzu w dłoni. Chciałam się zaśmiać, ale się powstrzymałam. Jesteście – powiedziała. Miała na sobie czarny strój, imię Rex wyhaftowane na piersi srebrną nitką. Uważnie się nam przyglądała zmrużonymi oczami, dopiero po chwili odsunęła się i wpuściła nas do środka.
Wstąpiłyśmy w mrok. Muzyka była tu głośniejsza. Podłoga wibrowała pod stopami. Chciałam zatkać uszy, oprzeć czoło o framugę i zamknąć oczy. Pomieszczenie wyglądało jak scena z jakiegoś krwawego starożytnego dramatu, w którym poważne kobiety w drapowanych sukniach przechadzają się po westybulu z nożami w dłoniach. Gdzieś po drugiej stronie scenografii chór wykrzykiwał swoje kwestie o zatopionych statkach, zemście i zamordowanych córkach. Podniosłam wzrok. W ciemności dojrzałam na suficie malowidło w ostrych barwach. Burzowe niebo z rozpędzonymi chmurami, złote detale i dzikie konie. Wszystkie ściany wyglądały na czerwone. Zasłonięte grube firany nie wpuszczały światła. Jedynym źródłem światła w holu było kilka srebrnych kandelabrów rozstawionych po pomieszczeniu na piedestałach z marmuru. Równie dobrze mogła to być noc z zaćmieniem Księżyca. Złożyłam dłonie. Rozejrzałam się wokół.
Przy recepcji siedziała kobieta za stertą papierów. Miała na sobie służbową garsonkę z dopasowanym żakietem. Wyglądała jak sekretarka. A może wyglądała jak aktorka w roli sekretarki. Poprowadzono nas do kontuaru, każda powiedziała swoje pełne imię i nazwisko, tak by można było odhaczyć je na spisanej na maszynie liście. Recepcjonistka miała na piersi emaliową broszkę, na której pochyłymi literami widniało imię Toni. Każdej z nas podała karteczkę z numerem. Na białym papierze błyszczała fioletowa pieczątka hotelu. Dostałam numer siedem, wydało się to oczywiste. Kiedy podała mi karteczkę, dygnęłam, jakby z przyzwyczajenia. Zaskoczona potrząsnęła głową. Uśmiechnęła się, a ja się zarumieniłam.
Przeczesałam włosy rękami, odwróciłam się. Podeszła do mnie kobieta w mundurku gospodarczym. Jej wzrok był umykający, ale przyjazny. Podała mi kosz z plecionego plastiku wypełniony watą, butelkami z szamponem i mydełkami w kształcie owoców. Na jej piersi przeczytałam imię Costas odręcznie zapisane na karteczce przyczepionej do fartuszka agrafką.
W chwili, gdy ostatnia z nas dostała swój numerek, muzyka nagle ucichła. Zebrałyśmy się na środku pomieszczenia. Rex rozsunęła zasłony, popołudniowe światło wpłynęło do środka złotymi kaskadami. Pod nami zabłysło marmurkowe linoleum. Więc to nie marmur, tylko utwardzony olej. Na stoliku obok mnie stał bukiet kwiatów. Goździki, zielone, wystrzeliwujące do sufitu. Wazon był pękaty, wyglądał jak ulepiony przez bardzo małe dziecko. Niezdarne rączki starające się uformować coś pięknego. Kolor przypomniał mi lekarstwo na kaszel, aż poczułam w ustach ten smak. Spojrzałam na pozostałe dziewczęta. Przez moment wszystkie miały zielone oczy. To pewnie przez to przejście z ciemności w światło, całą otaczającą nas czerwień, coś w kontrastach. Wpatrywałyśmy się w siebie nawzajem, z obawą, ale i z uśmiechem. Tęczówki wyglądały tak, jakby wypływały z białek ocznych na policzki i tam odparowywały. Uniosłam dłonie do twarzy. Była wilgotna.
Jak na dany sygnał zasłoniłyśmy oczy rękami. Stałyśmy tak przez chwilę, głęboko oddychając. Coś jakby przechodziło przez pokój. Odgłos przeciąganego po podłodze worka. Opuściłyśmy ręce i rozejrzałyśmy się wokół. Czar prysł. Naliczyłam dziewięć par szybko mrugających oczu, jakby w szoku. Odwróciłam się do ściany z lustrami po krótszej stronie holu. Oczy były znów czarne, zwyczajne.
Uwolniłam się od grupy, szłam sama po schodach, przez ciemnoczerwone korytarze oświetlone łagodnym światłem, droga do dormitorium sezonowych pracownic na drugim piętrze. Łóżka ustawione w równych rzędach wyglądały jak prycze. Na każdym materacu leżała czarna mundurkowa sukienka z błyszczącymi guzikami. Równie dobrze mogła to być cela w jakimś zakładzie karnym. Blisko okna stało łóżko z białą siódemką namalowaną na ciemnym drewnie. Na łóżku szorstka pościel. Emblemat hotelu wyhaftowany fioletową nitką, z pewnością ręcznie. Odstawiłam walizkę na podłogę i podeszłam do okna. Wszystko błyszczało czystością. Początkowo wydało mi się, że w oknach nie ma szyb. Uniosłam skobel, wyjrzałam na zewnątrz. Powietrze ciepłe, ale rześkie. Nie mogłam się nacieszyć smakiem gór, słońca i chlorofilu, płuca tylko piły i piły. Na podwórzu zebrało się kilka dziewcząt. Chyba paliły pod osłoną krzewu, a może rozmawiały w tajemnicy o czymś, co wymagało ustronności i cienia.
Za parkiem rozciągał się las. Nie było tu horyzontu, tylko zasłona z kory i pni. Góry wznosiły się ku niebu i znikały za chmurami, cienkie i lekkie, jak to chmury w górach. Jesień atakowała kolejne drzewa. Niebawem wszystko będzie ognistożółte. Ułoży się w ciepłym, trawiącym świetle. Będziemy chodzić do lasu. Będziemy zbierać jagody i smażyć dżemy. Będziemy wietrzyć płaszcze w parku. Podniosłam wzrok. Z koron drzew wyłonił się obraz. Jak w owalnej szczelinie ujrzałam kontury jakiegoś budynku. Dom był bardzo stary, zbudowany z masywnych kamieni ułożonych w prosty wzór, otaczał go niewielki, ale bujny ogród. Zobaczyłam czerwone jabłka na drzewie. Zobaczyłam pościel suszącą się na sznurze. Zobaczyłam, że upał zaatakował zioła i je wysuszył. Pomyślałam: Klasztor. Wyjęłam okulary przeciwsłoneczne i wróciłam do pozostałych.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Strega to czterdziesta siódma książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo