Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Susza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Susza - ebook

Agent federalny Aaron Falk wraca do ogarniętej suszą Kiewarry na pogrzeb swojego najlepszego przyjaciela. Gdy dwadzieścia lat wcześniej Falk został oskarżony o morderstwo, to właśnie Luke zapewnił mu alibi. Po tamtych wydarzeniach, w atmosferze podejrzeń, Falk wraz z ojcem uciekł z miasteczka. Wiele lat później okazuje się, że jest ktoś, kto ma pewność, że kluczowe zeznanie było kłamstwem.

Przy wsparciu miejscowej policji Falk próbuje odkryć, co spotkało Luke’a. Kiedy pełen obaw agent rozpoczyna śledztwo, głęboko skrywane tajemnice i kłamstwa wracają ze zdwojoną siłą. Bardzo szybko przekonuje się, że małe miasteczka zawsze skrywają wielkie tajemnice…

Wielokrotnie nagradzana powieść jednej z najpoczytniejszych australijskich pisarek powraca na wielki ekran.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-107-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Śmierć na far­mie nie była prze­cież niczym nie­zwy­kłym, a muchy nie wybrzy­dzały. Nie było dla nich róż­nicy mię­dzy cia­łem ludz­kim a padliną.

Tego lata susza roz­piesz­czała je, dając znaczny wybór. Upa­trzyły sobie w szcze­gól­no­ści nie­ru­chome oczy i lep­kie rany na kor­pu­sach wychu­dłego bydła, które far­me­rzy z Kie­warry odstrze­li­wali z koniecz­no­ści. Brak desz­czu ozna­czał brak paszy. Z kolei brak paszy powo­do­wał, że trudne decy­zje stały się codzien­no­ścią tego małego mia­steczka, gdzie każdy nowy dzień upły­wał pod bez­li­to­śnie roz­ża­rzo­nym błę­ki­tem.

„Prze­ła­mie się”, powta­rzali oko­liczni hodowcy, ale mie­siące mijały i zaczy­nał się już drugi rok suszy. Słowa te jed­nak poda­wano z ust do ust gło­śno i nie­prze­rwa­nie – niczym man­trę, jak rów­nież szep­tano po cichu – niczym modli­twę.

Mete­oro­lo­dzy z Mel­bo­urne byli odmien­nego zda­nia. Pod­czas pro­gnozy pogody, nada­wa­nej o osiem­na­stej z kli­ma­ty­zo­wa­nych stu­diów tele­wi­zyj­nych, pre­zen­te­rzy w gar­ni­tu­rach ze współ­czu­ciem czy­nili na ten temat krótką wzmiankę. Ofi­cjal­nie była to naj­gor­sza sytu­acja od co naj­mniej stu lat. Ten typ pogody wywo­ły­wało zja­wi­sko, które miało nawet swoją nazwę, choć jej wymowy ni­gdy osta­tecz­nie nie udało się usta­lić.

El Niño.

Przy­naj­mniej muchy były zado­wo­lone. Cho­ciaż ich łup tego dnia był dość nie­zwy­kły. Mniej­szy i deli­kat­niej­szy. Nie było to jed­nak decy­du­jące. W istot­nych kwe­stiach nie było róż­nicy. Szkli­ste oczy. Lep­kie rany.

Zwłoki na pola­nie były naj­śwież­sze. Tro­chę wię­cej czasu zajęło muchom odkry­cie dwóch ciał wewnątrz domu, mimo że drzwi pozo­sta­wiono otwarte – jakby w geście zapro­sze­nia. Te owady, które zapu­ściły się w głąb domu, prze­la­tu­jąc jedy­nie nad cia­łem znaj­du­ją­cym się w przed­po­koju, zostały nagro­dzone kolej­nym – tym razem w sypialni. To było mniej­sze, ale i mniej oble­gane.

Pierw­sze na miej­scu, z zado­wo­le­niem roiły się w upale, pod­czas gdy krew pły­nęła, two­rząc nie­mal czarne kałuże na dywa­nie i kafel­kach. Przed domem na sznu­rze na­dal wisiało pra­nie – suche jak pieprz i aż sztywne od słońca. Na kamien­nej ścieżce leżała dzie­cięca hulaj­noga. W pro­mie­niu kilo­me­tra biło tylko jedno ludz­kie serce.

Nikt nie zare­ago­wał, kiedy wewnątrz domu roz­legł się płacz nie­mow­lę­cia.ROZ­DZIAŁ 1

Nawet ci miesz­kańcy Kie­warry, któ­rzy bywali w kościele raz w roku, na Boże Naro­dze­nie, wie­dzieli, że tym razem zabrak­nie w nim miejsc. Kiedy Aaron Falk zaje­chał w tuma­nach kurzu i zwię­dłych liści, przed wej­ściem kłę­bił się szaro-czarny tłum.

Ludzie z deter­mi­na­cją, którą pró­bo­wali ukryć, sta­rali się prze­pchać, mija­jąc sąsia­dów, aby jak naj­szyb­ciej wejść do środka. Po dru­giej stro­nie drogi usta­wili się przed­sta­wi­ciele mediów.

Falk zapar­ko­wał swo­jego sta­rego sedana obok pikapa, który naj­lep­sze lata rów­nież miał już za sobą, i wyłą­czył sil­nik. Ter­kot kli­ma­ty­za­cji ustał i w ciszy wewnątrz samo­chodu natych­miast zro­biło się gorąco. Poświę­cił chwilę, aby zlu­stro­wać tłum, choć tak naprawdę nie miał już na to czasu. Ocią­gał się całą drogę z Mel­bo­urne, tak że zazwy­czaj pię­cio­go­dzinna podróż wydłu­żyła się nie­mal o godzinę. W końcu wysiadł z wozu, zado­wo­lony z tego, że nie dostrzegł nikogo zna­jo­mego.

Upał póź­nego popo­łu­dnia natych­miast otu­lił go szczel­nie niczym koc. Otwo­rzył tylne drzwi, żeby wziąć mary­narkę, i popa­rzył sobie przy tym rękę o roz­grzaną karo­se­rię. Po krót­kim waha­niu się­gnął też po kape­lusz. Brą­zowe płó­cienne nakry­cie głowy z sze­ro­kim ron­dem nie paso­wało do pogrze­bo­wego gar­ni­turu. Jed­nak Falk, któ­rego skóra przez pół roku miała sinawy odcień ski­słego mleka, a przez dru­gie pół była usiana groź­nie wyglą­da­ją­cymi pie­przy­kami, był gotowy na ten modowy nie­takt.

Od uro­dze­nia blady, miał krótko przy­strzy­żone, nie­mal białe włosy, a rzęsy wręcz nie­wi­doczne. W ciągu trzy­dzie­stu sze­ściu lat swo­jego życia czę­sto zasta­na­wiał się, czy austra­lij­skie słońce nie pró­buje mu dać cze­goś do zro­zu­mie­nia. Była to wia­do­mość, którą znacz­nie łatwiej igno­ro­wało się wśród wyso­kich budyn­ków Mel­bo­urne niż w Kie­war­rze, gdzie cień był rzad­kim luk­su­sem.

Falk spoj­rzał prze­lot­nie na drogę wyjaz­dową z mia­steczka, a następ­nie skon­sul­to­wał się ze swoim zegar­kiem. Pogrzeb, stypa, jeden noc­leg i już go tu nie ma. Osiem­na­ście godzin, obli­czył. I ani godziny wię­cej. Mając to na uwa­dze, ruszył w kie­runku tłumu, przy­trzy­mu­jąc ręką kape­lusz z powodu nagłego podmu­chu gorą­cego wia­tru.

Wewnątrz kościół był jesz­cze mniej­szy, niż Falk zapa­mię­tał. Ramię w ramię z obcymi ludźmi pozwo­lił, by tłum poniósł go głę­biej do środka. Zauwa­żyw­szy wolne miej­sce pod ścianą, ruszył ku niemu i sta­nął obok far­mera w baweł­nia­nej koszuli opi­na­ją­cej mu się na brzu­chu. Męż­czy­zna ski­nął mu głową, po czym z powro­tem utkwił spoj­rze­nie w dali. Falk dostrzegł zagię­cia na ręka­wach jego koszuli, które naj­wy­raź­niej jesz­cze chwilę wcze­śniej były pod­wi­nięte.

Falk zdjął z głowy kape­lusz i wachlo­wał się nim ukrad­kiem. Nie mógł się powstrzy­mać, żeby nie rozej­rzeć się wokół. Twa­rze, które z początku wydały mu się obce, teraz sta­wały się coraz bar­dziej zna­jome, jakby zaczął widzieć je wyraź­niej, i poczuł bez­sen­sowne zdzi­wie­nie na widok zmarsz­czek, siwi­zny i dodat­ko­wych kilo­gra­mów.

Star­szy męż­czy­zna dwa rzędy dalej pochwy­cił jego spoj­rze­nie, ski­nął głową i obaj, roz­po­zna­jąc się, wymie­nili smutne uśmie­chy. Jak się nazy­wał? Falk pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć. Nie mógł się sku­pić. To był nauczy­ciel. Falk nie­mal widział go, jak stoi przed klasą, dziel­nie usi­łu­jąc przy­bli­żyć znu­dzo­nym nasto­lat­kom geo­gra­fię albo sto­larkę, ale wspo­mnie­nie co rusz mu umy­kało.

Męż­czy­zna ski­nie­niem głowy dał Fal­kowi do zro­zu­mie­nia, że może mu zro­bić obok sie­bie miej­sce, jed­nak ten uprzej­mie potrzą­snął głową i ponow­nie zwró­cił się ku przo­dowi. Nawet w naj­bar­dziej sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach uni­kał poga­du­szek, a prze­cież powód, dla któ­rego zgro­ma­dzili się w tym miej­scu, był prze­ra­ża­jący.

Boże, środ­kowa trumna była taka mała… To, że znaj­do­wała się mię­dzy dwiema peł­no­wy­mia­ro­wymi, tylko pogar­szało sprawę. Jeśli to w ogóle było moż­liwe. Małe dzieci ze sta­ran­nie zacze­sa­nymi wło­sami wska­zy­wały ją pal­cem: „Zobacz, tato. Ta skrzy­nia jest w bar­wach pił­kar­skich”. Te w szkol­nych mun­dur­kach, na tyle duże, żeby wie­dzieć, co znaj­do­wało się w środku, wpa­try­wały się w nią ze zgrozą, krę­cąc się nie­spo­koj­nie i instynk­tow­nie szu­ka­jąc bli­sko­ści swo­ich matek.

Nad trzema trum­nami wisiało powięk­szone zdję­cie czte­ro­oso­bo­wej rodziny. Ich nie­ru­chome uśmie­chy były zbyt duże, zbyt nie­ostre. Falk widział to zdję­cie już wcze­śniej w wia­do­mo­ściach. Poka­zy­wano je wie­lo­krot­nie.

Poni­żej umiesz­czono imiona zmar­łych, uło­żone z polnych kwia­tów. Luke. Karen. Billy.

Falk wpa­try­wał się w Luke’a na zdję­ciu. Jego gęste czarne włosy zaczy­nały siwieć, czego Falk wcze­śniej nie dostrzegł, lecz na­dal wyglą­dał lepiej niż więk­szość męż­czyzn zbli­ża­ją­cych się do czter­dziestki. Jego twarz wydała się Fal­kowi star­sza, ale w końcu minęło pięć lat, odkąd widział go po raz ostatni. Za to pewien sie­bie uśmiech i zna­czące spoj­rze­nie na twa­rzy przy­ja­ciela z dzie­ciń­stwa nic się nie zmie­niły. „Wciąż taki sam”, chciało się powie­dzieć. A jed­nak trzy trumny defi­ni­tyw­nie temu prze­czyły.

– Cho­lerna tra­ge­dia – powie­dział ni z tego, ni z owego sto­jący obok Falka far­mer.

Ręce miał zało­żone, a pię­ści mocno wsu­nięte pod pachy.

– To prawda – zgo­dził się Falk.

– Zna­łeś ich dobrze?

– Raczej nie. Tylko Luke’a… – Przez krótką chwilę zaćmiło go i nie mógł zna­leźć słowa na okre­śle­nie czło­wieka spo­czy­wa­ją­cego w naj­więk­szej trum­nie. Wie­dział, co chciał powie­dzieć, ale na usta cisnęły mu się jedy­nie fra­zesy z bru­kow­ców. – Ojca. – Udało mu się w końcu wybrnąć. – Przy­jaź­ni­li­śmy się, kiedy byli­śmy młodsi.

– Tak. Wiem, kim jest Luke Hadler.

– Teraz wszy­scy wie­dzą.

– Na­dal miesz­kasz w oko­licy, prawda? – Far­mer nie­znacz­nie prze­su­nął swoje zwa­li­ste ciało i po raz pierw­szy uważ­nie przyj­rzał się Fal­kowi.

– Nie. Już od dawna nie.

– Jasne. Ale wydaje mi się, że gdzieś cię widzia­łem. – Far­mer zmarsz­czył brew, wytę­ża­jąc pamięć. – Ej, nie jesteś jed­nym z tych cho­ler­nych tele­wi­zyj­nych dzien­ni­ka­rzy, co nie?

– Nie. Jestem z poli­cji. Z Mel­bo­urne.

– Naprawdę? Powi­nie­neś pro­wa­dzić śledz­two prze­ciw temu cho­ler­nemu rzą­dowi, który dopu­ścił, że sprawy mają się aż tak źle. – Męż­czy­zna ski­nął głową w kie­runku, gdzie leżało ciało Luke’a obok ciał jego żony i sze­ścio­let­niego synka. – My tu usi­łu­jemy wyży­wić ten kraj w naj­gor­szych warun­kach od stu lat, a oni pie­przą o obni­że­niu dopłat. W pewien spo­sób nawet trudno winić tego bied­nego dra­nia. To ku… – urwał i rozej­rzał się po kościele. – To cho­lerny skan­dal, tyle ci powiem.

Falk nic nie odpo­wie­dział i obaj pogrą­żyli się w roz­my­śla­niach nad bra­kiem kom­pe­ten­cji rządu w Can­be­rze. Poten­cjalne powody, dla któ­rych rodzina Hadle­rów ponio­sła śmierć, zostały sze­roko omó­wione w pra­sie.

– To zna­czy, że zaj­mu­jesz się tą sprawą? – Far­mer po raz kolejny ski­nął w kie­runku tru­mien.

– Nie. Jestem tu tylko jako przy­ja­ciel – odrzekł Falk. – Nie wiem, czy w ogóle jest tu jesz­cze coś do zro­bie­nia.

Wie­dział tyle, co wszy­scy inni – z wia­do­mo­ści. Ale ze spra­woz­dań wyni­kało, że sprawa nie budziła wąt­pli­wo­ści. Strzelba nale­żała do Luke’a. Zna­le­ziono ją wetkniętą w pozo­sta­łość po jego ustach…

– Nie, nie sądzę – powie­dział far­mer. – Tak tylko pomy­śla­łem, że skoro byłeś jego przy­ja­cie­lem i w ogóle…

– Poza tym nie zaj­muję się takimi spra­wami. Pra­cuję w poli­cji fede­ral­nej. W jed­no­stce wywiadu finan­so­wego.

– Nic mi to nie mówi, przy­ja­cielu.

– To zna­czy tylko tyle, że tro­pię pie­nią­dze. Wszystko, co ma na końcu kilka zer i jest w nie­wła­ści­wym miej­scu. Pra­nie pie­nię­dzy, defrau­da­cje, tego typu rze­czy.

Męż­czy­zna coś na to odparł, ale Falk już tego nie usły­szał. Prze­niósł wzrok z tru­mien na żałob­ni­ków zgro­ma­dzo­nych w pierw­szej nawie. Miej­sce tra­dy­cyj­nie zare­zer­wo­wane dla rodziny – żeby sie­dzieli przed wszyst­kimi swo­imi zna­jo­mymi i sąsia­dami, któ­rzy, wpa­tru­jąc się w ich plecy, dzię­ko­wali Bogu, że nie ich to spo­tkało.

Cho­ciaż minęło ponad dwa­dzie­ścia lat, Falk bez pro­blemu roz­po­znał ojca Luke’a. Twarz Gerry’ego Hadlera była posza­rzała. A oczy jakby zapa­dły się w głąb czaszki. Sie­dział posłusz­nie na swoim miej­scu w pierw­szym rzę­dzie, ale głowę miał odwró­coną. Nie zwra­cał uwagi na szlo­cha­jącą u jego boku żonę ani na trzy drew­niane skrzy­nie przed nim, zawie­ra­jące docze­sne szczątki jego syna, syno­wej i wnuka. Patrzył wprost na Falka.

Z gło­śni­ków na tyłach kościoła dobie­gło kilka począt­ko­wych tak­tów muzyki. Zaczy­nał się pogrzeb. Gerry nie­znacz­nie ski­nął mu głową, a Falk nie­świa­do­mie wsu­nął dłoń do kie­szeni. Dotknął listu, który poja­wił się dwa dni wcze­śniej na jego biurku. Wia­do­mość od Gerry’ego Hadlera, sie­dem słów napi­sa­nych ciężką ręką:

„Luke kła­mał. Ty kła­małeś. Bądź na pogrze­bie”.

Ciężko było oglą­dać zdję­cia. Nie­ubła­ga­nie migały na ekra­nie umiesz­czo­nym z przodu kościoła. Luke odno­szący suk­cesy jako nasto­letni pił­karz, Karen prze­ska­ku­jąca przez prze­szkodę na kucyku. W tej chwili zasty­głe uśmie­chy nabrały gro­te­sko­wego wyrazu i Falk zauwa­żył, że nie tylko on odwraca wzrok.

Kolejne zdję­cie i Falk zdzi­wił się, widząc samego sie­bie. Zna­lazł się twa­rzą w twarz z nie­ostrą, jede­na­sto­let­nią wer­sją sie­bie. On i Luke, ramię w ramię, bez pod­ko­szul­ków i z otwar­tymi ustami, pre­zen­to­wali nie­wielką rybę na lince. Wyglą­dali na szczę­śli­wych. Falk usi­ło­wał sobie przy­po­mnieć moment, w któ­rym zro­biono to zdję­cie. Nie potra­fił.

Pokaz trwał na­dal. Zdję­cia Luke’a, następ­nie Karen, każde z nich uśmie­chało się bez końca, i kolejne uję­cie Falka. Tym razem poczuł, jakby coś ści­snęło mu płuca. W tłu­mie roz­legł się cichy pomruk i Falk wie­dział, że ta foto­gra­fia wstrzą­snęła nie tylko nim.

Stał obok Luke’a – obaj mieli dłu­gie nogi, a ich twa­rze pozna­czone były trą­dzi­kiem. Uśmie­chali się, jak na poprzed­nim zdję­ciu, ale tym razem byli we czwórkę. Luke obej­mo­wał szczu­płą, nasto­let­nią talię jasno­wło­sej dziew­czyny. Falk, zde­cy­do­wa­nie bar­dziej nie­śmiało, trzy­mał dłoń na ramie­niu dru­giej z dziew­cząt, która miała ciemne włosy i oczy.

Falk nie mógł uwie­rzyć, że poka­zy­wano to zdję­cie. Rzu­cił spoj­rze­nie na Gerry’ego Hadlera, który patrzył przed sie­bie z mocno zaci­śniętą szczęką. Falk poczuł, że sto­jący koło niego far­mer prze­stą­pił z nogi na nogę i odsu­nął się o pół kroku. Dotarło do niego, pomy­ślał Falk.

Zmu­sił się, aby ponow­nie spoj­rzeć na zdję­cie. Na ich czwórkę. Na dziew­czynę obok niego. Wpa­try­wał się w jej oczy, aż w końcu znik­nęły z ekranu. Dobrze pamię­tał, kiedy to zdję­cie zostało zro­bione. Popo­łu­dnie pod koniec lata. To był dobry dzień. A zdję­cie było jed­nym z ostat­nich, na któ­rym byli wszy­scy czworo. Dwa mie­siące póź­niej ciem­no­oka dziew­czyna nie żyła…

„Luke kła­mał. Ty kła­małeś”.

Falk wbił wzrok w pod­łogę na całą minutę. Kiedy ponow­nie spoj­rzał na ekran, czas przy­spie­szył, a Luke i Karen uśmie­chali się do niego sztywno ze zdję­cia ślub­nego. Falk został zapro­szony i na tę uro­czy­stość. Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, jaką wymówkę wymy­ślił, żeby nie przy­je­chać. Pra­wie na pewno była to praca.

Zaczęły poja­wiać się pierw­sze zdję­cia Billy’ego. Nowo­ro­dek o czer­wo­nej twa­rzyczce, nie­mowlę z impo­nu­jącą czu­pryną. Już wtedy przy­po­mi­nał swo­jego tatę. W krót­kich spoden­kach przy cho­ince. Cała rodzina prze­brana za potwory, farba na ich twa­rzach popę­kana od uśmie­chów. Kilka lat do przodu i nieco star­sza Karen tuli kolejne nie­mowlę.

Char­lotte. Szczę­ściara. Jej imię nie zostało uło­żone z kwia­tów. Jakby na zamó­wie­nie, trzy­na­sto­mie­sięczna Char­lotte zaczęła zawo­dzić na kola­nach swo­jej babci w pierw­szym rzę­dzie. Barb Hadler jedną ręką przy­ci­snęła dziew­czynkę moc­niej do sie­bie, sama koły­sząc się ner­wowo. Drugą ręką przy­ci­skała chu­s­teczkę do twa­rzy.

Falk, który nie znał się na dzie­ciach, nie wie­dział, czy Char­lotte roz­po­znała swoją mamę na ekra­nie. A może po pro­stu była wście­kła, że została włą­czona do wspo­min­ków, choć była jak naj­bar­dziej żywa. Dotarło do niego, że będzie musiała się do tego przy­zwy­czaić. Nie miała wyboru. Dziecko dora­sta­jące z ety­kietką „Jedyna oca­lała” raczej nie miało gdzie się ukryć.

Ostat­nie zdję­cia mignęły w nie­zręcz­nej ciszy. Kiedy ktoś w końcu włą­czył świa­tło, dało się odczuć zbio­rową ulgę. Otyły ksiądz zaczął wdra­py­wać się na mów­nicę, a Falk ponow­nie przy­glą­dał się budzą­cym grozę trum­nom.

Myślał o ciem­no­okiej dziew­czy­nie i o kłam­stwie, które zostało wymy­ślone i na które przy­stał, kiedy jego życie napę­dzał strach i mło­dzień­cze hor­mony.

„Luke kła­mał. Ty kła­małeś”.

Jak krótka była droga, która dzie­liła tamtą decy­zję od tego momentu? To pyta­nie doku­czało mu niczym siniak.

Jakaś star­sza kobieta odwró­ciła wzrok od mów­nicy i przy­pad­kiem spoj­rzała na Falka. Nie znał jej, ale ona ski­nęła uprzej­mie głową w geście roz­po­zna­nia. Falk odwró­cił wzrok. Kiedy wró­cił spoj­rze­niem, kobieta na­dal na niego patrzyła. Jej brwi zmarsz­czyły się nagle i zwró­ciła się do kobiety sto­ją­cej obok. Falk nie potrze­bo­wał umie­jęt­no­ści czy­ta­nia z ruchu warg, żeby wie­dzieć, co powie­działa.

„Chło­pak Falka wró­cił”.

Druga kobieta spoj­rzała na niego, ale szybko odwró­ciła spoj­rze­nie. Ledwo dostrze­gal­nym ski­nie­niem głowy potwier­dziła domy­sły przy­ja­ciółki. Nachy­liła się i szep­nęła coś do osoby sto­ją­cej po jej dru­giej stro­nie. Falk poczuł nie­przy­jemny cię­żar w piersi. Spoj­rzał na zega­rek. S i e d e m n a ś c i e g o d z i n . I wyje­dzie stąd. Znów. Dzięki Bogu.ROZ­DZIAŁ 2

– Aaro­nie Falk, nie waż się odje­chać, do cho­lery!

Falk stał przy swoim samo­cho­dzie, wal­cząc z pokusą, aby wsiąść do niego i odje­chać w siną dal. Więk­szość żałob­ni­ków ruszyła już w krótką, acz męczącą w tym upale drogę na miej­sce stypy. Falk obró­cił się, sły­sząc głos, i wbrew sobie uśmiech­nął się.

– Gret­chen – powie­dział, kiedy kobieta przy­cią­gnęła go do sie­bie, aby go objąć, jed­no­cze­śnie kła­dąc czoło na jego ramie­niu. Oparł pod­bró­dek o jej jasne włosy i trwali tak, koły­sząc się, przez dłuż­szą chwilę.

– O Boże, tak się cie­szę, że cię tu widzę. – Głos kobiety tłu­miła jego koszula.

– Jak się masz? – zapy­tał, kiedy się od niego odsu­nęła.

Gret­chen Scho­ner wzru­szyła ramio­nami, ścią­ga­jąc tanie oku­lary prze­ciw­sło­neczne i uka­zu­jąc zaczer­wie­nione oczy.

– Nie naj­le­piej. Wła­ści­wie to źle. A ty?

– Tak samo.

– Tak samo to ty wyglą­dasz. – Zdo­była się na nie­pewny uśmiech. – Widzę, że na­dal roz­ta­czasz urok albi­nosa.

– Ty rów­nież pra­wie się nie zmie­ni­łaś.

Prych­nęła, ale uśmie­chała się już bar­dziej zde­cy­do­wa­nie.

– Przez dwa­dzie­ścia lat? Nie wygłu­piaj się.

Nie był to jed­nak czczy kom­ple­ment ze strony Falka. Na­dal bez trudu można było roz­po­znać Gret­chen ze zdję­cia czwórki nasto­lat­ków, które poka­zano pod­czas cere­mo­nii.

Talia, którą na foto­gra­fii obej­mo­wał Luke, była teraz tylko nie­znacz­nie szer­sza, swój jasny kolor włosy praw­do­po­dob­nie zawdzię­czały far­bie, ale nie­bie­skie oczy i wydatne kości policz­kowe pozo­stały dokład­nie takie jak nie­gdyś. Ele­ganc­kie spodnie i bluzka były odro­binę zbyt obci­słe jak na taką oka­zję i widać było, że Gret­chen nie czuje się w tym stroju swo­bod­nie. Falk zasta­na­wiał się, czy poży­czyła go od kogoś, czy po pro­stu rzadko go wkła­dała.

Gret­chen rów­nie uważ­nie mie­rzyła go wzro­kiem i kiedy ich spoj­rze­nia spo­tkały się, par­sk­nęła śmie­chem. Natych­miast jej twarz nabrała pogod­niej­szego wyrazu, co jesz­cze odjęło jej lat.

– Chodź – powie­działa i ści­snęła go za ramię. Jej dłoń na jego skó­rze była chłodna. – Stypa jest w domu kul­tury. Przej­dziemy przez to razem.

Ruszyli w dół drogi, a Gret­chen zawo­łała małego chłopca, który dźgał coś paty­kiem. Spoj­rzał na nią i nie­chęt­nie porzu­cił swoje zaję­cie. Gret­chen wycią­gnęła do niego rękę, ale on potrzą­snął głową i truch­tał przed nimi, wywi­ja­jąc kij­kiem jak szpadą.

– Mój syn, Lachie – przed­sta­wiła go Gret­chen, spo­glą­da­jąc na Falka kątem oka.

– Tak. Oczy­wi­ście. – Chwilę zajęło Fal­kowi uświa­do­mie­nie sobie, że dziew­czyna, którą kie­dyś znał, była teraz matką. – Sły­sza­łem, że masz dziecko.

– Od kogo? Od Luke’a?

– Pew­nie tak – przy­tak­nął Falk. – Już jakiś czas temu. Naj­wy­raź­niej. Ile ma lat?

– Dopiero pięć, ale straszny z niego łobuz.

Patrzyli przez chwilę, jak Lachie zada­wał pchnię­cia nie­wi­dzial­nym prze­ciw­ni­kom. Miał sze­roko roz­sta­wione oczy i krę­cone włosy w kolo­rze ziemi, lecz w jego ostrych rysach Falk nie mógł się dopa­trzeć podo­bień­stwa do Gret­chen. Wysi­lił pamięć, żeby przy­po­mnieć sobie, czy Luke wspo­mi­nał coś o jakimś związku Gret­chen lub o ojcu chłopca. Nie wyda­wało mu się. Chciał wie­rzyć, że zapa­mię­tałby, gdyby tak było. Rzu­cił prze­lotne spoj­rze­nie na jej lewą dłoń. Nie było na niej obrączki, ale w dzi­siej­szych cza­sach to jesz­cze nic nie zna­czy.

– Jak się ma twoja rodzina? – Udało mu się w końcu wybrnąć z nie­zręcz­nej sytu­acji.

– W porządku. Lachie potrafi być krnąbrny – oznaj­miła, ści­sza­jąc głos. – Jeste­śmy tylko we dwoje. To dobre dziecko. Radzimy sobie. Przy­naj­mniej na razie.

– Twoi rodzice na­dal mają swoje gospo­dar­stwo?

Potrzą­snęła głową.

– O Boże, nie. Prze­szli na eme­ry­turę i sprze­dali farmę jakieś osiem lat temu. Prze­pro­wa­dzili się do Syd­ney i kupili małe miesz­kanko trzy ulice od miej­sca, gdzie mieszka moja sio­stra z dziećmi. – Wzru­szyła ramio­nami. – Mówią, że im się tam podoba. Miej­skie życie. Podobno tata cho­dzi na pila­tes.

Falk uśmiech­nął się, wyobra­ża­jąc sobie pro­stego czło­wieka, jakim był pan Scho­ner, kon­cen­tru­ją­cego się na pracy mię­śni głę­bo­kich pod­czas wyko­ny­wa­nia ćwi­czeń odde­cho­wych.

– Nie kusiło cię, żeby do nich dołą­czyć? – zapy­tał.

Gret­chen zaśmiała się nie­we­soło i wska­zała uschnięte drzewa wzdłuż drogi.

– I zosta­wić to? Nie. Zbyt długo tu miesz­kam, weszło mi to w krew. Sam wiesz, jak to jest. – Ucięła zda­nie i spoj­rzała na Falka kątem oka. – A może wcale nie. Prze­pra­szam.

Falk tylko mach­nął na to ręką.

– Co pora­biasz?

– Pro­wa­dzę farmę, oczy­wi­ście. A przy­naj­mniej pró­buję. Kilka lat temu kupi­łam gospo­dar­stwo Kel­ler­mana. Hoduję owce.

– Naprawdę? – Falk był pod wra­że­niem. To była pożą­dana zie­mia. Przy­naj­mniej za jego mło­dych lat.

– A ty? – zapy­tała. – Sły­sza­łam, że wstą­pi­łeś do poli­cji?

– Tak, to prawda. Tyle że do fede­ral­nej. Na­dal tam pra­cuję.

Przez chwilę szli w ciszy. Roz­go­rącz­ko­wana pta­sia pieśń dobie­ga­jąca z drzew brzmiała tak, jak Falk zapa­mię­tał. Żałob­nicy idący przed nimi wyglą­dali jak smugi na zaku­rzo­nej dro­dze.

– Jak się mają tutaj sprawy? – spy­tał.

– Źle – odpo­wie­działa dobit­nie. Dotknęła swo­ich ust opusz­kiem palca w ner­wo­wym geście kogoś, kto rzu­cił pale­nie. – Bóg jeden wie, że wcze­śniej też wcale nie było dobrze. Wszy­scy mar­twią się pie­niędzmi i suszą. A teraz ta sprawa z Lukiem i jego rodziną… Jest bar­dzo źle, Aaron. Bar­dzo źle. To się czuje w powie­trzu. Wszy­scy cho­dzimy jak żywe trupy. Nie wia­domo, co mówić, co robić. Przy­glą­damy się sobie nawza­jem. Pró­bu­jemy się domy­ślić, kto następny pęk­nie.

– Jezu.

– No. Nie jesteś w sta­nie sobie tego wyobra­zić.

– Czy ty i Luke na­dal byli­ście ze sobą bli­sko? – Falk dał upust cie­ka­wo­ści.

Gret­chen zawa­hała się. Jej usta zaci­snęły się w linię.

– Nie, już od lat nie byli­śmy sobie bli­scy. Nie tak jak wtedy, kiedy byli­śmy we czworo.

Falk pomy­ślał o zdję­ciu. Luke, Gret­chen, on sam. I Ellie Deacon z dłu­gimi, czar­nymi wło­sami. Byli ze sobą tacy zżyci. Jak tylko nasto­latki potra­fią, ponie­waż uwa­żają przy­ja­ciół za brat­nie dusze i wie­rzą, że ich więź będzie trwać na zawsze.

„Luke kła­mał. Ty kła­małeś”.

– Rozu­miem, że wy utrzy­my­wa­li­ście ze sobą kon­takt? – dopy­ty­wała się Gret­chen.

– Od czasu do czasu. – Przy­naj­mniej to była prawda. – Kiedy Luke przy­jeż­dżał do Mel­bo­urne, wyska­ki­wa­li­śmy na piwo, tak to wyglą­dało… – Falk urwał. – Ale nie widzia­łem go już od dobrych kilku lat. Czło­wiek robi się taki zajęty, wiesz, jak to jest. On miał rodzinę, a ja mnó­stwo pracy.

– W porządku, nie musisz się tłu­ma­czyć. Wszy­scy czu­jemy się winni.

W domu kul­tury aż wrzało. Falk cof­nął się na scho­dach i Gret­chen ponow­nie zła­pała go za ramię.

– Chodź, zoba­czysz, że będzie w porządku. Więk­szość pew­nie nawet cię nie pamięta.

– Wystar­cza­jąco wielu sobie przy­po­mni. Zwłasz­cza po tym, jak poka­zano to zdję­cie.

Gret­chen skrzy­wiła się.

– No wiem. Ja też byłam w szoku. Ale zro­zum, ludzie mają wiele innych zmar­twień na gło­wie. Nie wychy­laj się. Wyj­dziemy tyl­nymi drzwiami na podwórko.

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, jedną ręką chwy­ciła Falka za rękaw, drugą zła­pała swo­jego syna i obu popro­wa­dziła do środka, prze­ci­ska­jąc się przez tłum. Wewnątrz pano­wał zaduch. Kli­ma­ty­za­cja szła pełną parą, ale sytu­acja była bez­na­dziejna ze względu na liczbę żałob­ni­ków pra­gną­cych schro­nić się wewnątrz przed słoń­cem. Ludzie sku­piali się w powa­dze w mniej­sze grupki, trzy­ma­jąc w rękach pla­sti­kowe kubeczki i tale­rzyki z ciast­kami cze­ko­la­do­wymi prze­ło­żo­nymi bitą śmie­taną.

Gret­chen ruszyła w kie­runku prze­szklo­nych drzwi, za któ­rymi na małym placu zabaw usta­wili się spóź­nial­scy, wypchnięci ze środka przez poczu­cie zbio­ro­wej klau­stro­fo­bii. Zna­leźli zacie­nione miej­sce w pobliżu ogro­dze­nia, a Lachie pobiegł spró­bo­wać szczę­ścia na nie­mi­ło­sier­nie roz­grza­nej meta­lo­wej zjeż­dżalni.

– Nie musisz stać ze mną, jeśli mia­łoby to nad­szarp­nąć twoją repu­ta­cję – powie­dział Falk, nacią­ga­jąc kape­lusz moc­niej na czoło, żeby lepiej osła­niał twarz.

– Och, zamknij się. Poza tym naj­bar­dziej zaszko­dzi­łam sobie sama.

Falk rozej­rzał się po placu zabaw i dostrzegł star­szą parę, która kie­dyś chyba przy­jaź­niła się z jego ojcem. Roz­ma­wiali z mło­dym funk­cjo­na­riu­szem poli­cji, który w peł­nym mun­du­rze galo­wym spły­wał potem w pro­mie­niach popo­łu­dnio­wego słońca. Jego czoło świe­ciło się, kiedy uprzej­mie ski­nął głową.

– Hej, czy to następca Bar­be­risa? – zapy­tał Falk.

Gret­chen podą­żyła wzro­kiem za jego spoj­rze­niem.

– No. Sły­sza­łeś o Bar­be­ri­sie?

– Oczy­wi­ście. Wielka strata. Pamię­tasz, jak napę­dzał nam wszyst­kim stra­cha tymi okrop­nymi opo­wie­ściami o dzie­ciach, które nie­ostroż­nie obcho­dziły się z maszy­nami na far­mie?

– Jasne. Zawał miał jak w banku przy­naj­mniej od dwu­dzie­stu lat.

– A jed­nak to wielka strata – rzekł Falk szcze­rze. – Kim jest ten nowy?

– To sier­żant Raco. Jeśli odno­sisz wra­że­nie, że rzu­cono go na głę­boką wodę, to dla­tego, że tak wła­śnie jest.

– Nie jest dobry? Wszystko wska­zuje na to, że dobrze sobie radzi z tłu­mem.

– Naprawdę nie wiem. To wyda­rzyło się pięć minut po jego przy­by­ciu.

– Kosz­mar jak na pierw­sze pięć minut.

Gret­chen nie zdą­żyła odpo­wie­dzieć, ponie­waż przy szkla­nych drzwiach zro­biło się zamie­sza­nie. Tłum roz­stą­pił się z sza­cun­kiem, robiąc miej­sce dla Gerry’ego i Barb, któ­rzy wyszli na zewnątrz i mru­gali ośle­pieni słoń­cem. Mocno trzy­ma­jąc się za ręce, pod­cho­dzili po kolei do żałob­ni­ków sku­pio­nych w gru­pach. Kilka słów, uścisk, mężne ski­nię­cie i dalej.

– Kiedy ostat­nio z nimi roz­ma­wia­łeś? – wyszep­tała Gret­chen.

– Aż do zeszłego tygo­dnia dwa­dzie­ścia lat temu – odpo­wie­dział Falk.

Cze­kał. Gerry na­dal był po prze­ciw­nej stron­nie placu zabaw, kiedy go dostrzegł. Odsu­nął się od pulch­nej kobiety w pół uści­sku, tak że objęła powie­trze.

„Bądź na pogrze­bie”.

Falk przy­je­chał, zgod­nie z pole­ce­niem. I teraz patrzył, jak ojciec Luke’a zbliża się do niego.

Gret­chen była jed­nak szyb­sza i prze­jęła Gerry’ego w swoje ramiona. Spoj­rzał Fal­kowi pro­sto w oczy znad jej ramie­nia, a jego źre­nice były błysz­czące i posze­rzone. Fal­kowi przy­szło do głowy, że być może wspo­maga się jaki­miś lekar­stwami, aby prze­trwać ten dzień. Kiedy Gret­chen puściła Gerry’ego, ten wycią­gnął rękę, aby ująć dłoń Falka w gorą­cym, moc­nym uści­sku.

– Udało ci się przy­je­chać – powie­dział neu­tral­nym tonem, naj­wy­raź­niej ze względu na Gret­chen.

– Tak – odparł Falk. – Dosta­łem twój list.

Gerry patrzył mu w oczy.

– Pew­nie. Cóż, uwa­ża­łem, że to ważne, abyś tu był. Ze względu na Luke’a. Nie byłem pewien, czy ci się uda doje­chać, chłop­cze. – Ostat­nie zda­nie zawi­sło ciężko w powie­trzu.

– Oczy­wi­ście, Gerry – przy­tak­nął Falk. – Być tutaj to dla mnie ważna sprawa.

Wąt­pli­wo­ści Gerry’ego nie były bez­za­sadne. Tydzień wcze­śniej Falk sie­dział przy swoim biurku w Mel­bo­urne, wpa­tru­jąc się pustym wzro­kiem w umiesz­czone w gaze­cie zdję­cie Luke’a, kiedy zadzwo­nił tele­fon. Łamią­cym się gło­sem, któ­rego Falk nie sły­szał od dwu­dzie­stu lat, Gerry podał mu szcze­góły doty­czące pogrzebu. „Zoba­czymy się na miej­scu”, powie­dział. I nie było to pyta­nie. Falk uni­kał nie­ostrego spoj­rze­nia Luke’a, kiedy zaczął prze­bą­ki­wać coś o zobo­wią­za­niach w pracy. Prawdę powie­dziaw­szy, wów­czas jesz­cze nie pod­jął decy­zji. Dwa dni póź­niej nad­szedł list, Gerry musiał nadać go natych­miast po tym, jak się roz­łą­czył.

„Ty kła­ma­łeś. Bądź na pogrze­bie”.

Tam­tej nocy Falk nie spał dobrze.

Teraz obaj posy­łali nie­zręczne spoj­rze­nia w stronę Gret­chen, która marsz­cząc brwi, patrzyła, jak jej syn nie­pew­nie wspina się na dra­binki.

– Nocu­jesz w mia­steczku – powie­dział Gerry.

Jak zauwa­żył Falk, to rów­nież nie było pyta­nie.

– W pokoju nad pubem.

Z placu zabaw dobiegł płacz.

– Cho­lera, to było do prze­wi­dze­nia. Prze­pra­szam na moment – rzu­ciła Gret­chen i pobie­gła do synka.

Gerry zła­pał Falka za łokieć i odcią­gnął kawa­łek od żałob­ni­ków. Jego ręka się trzę­sła.

– Musimy poroz­ma­wiać. Zanim ona wróci.

Falk uwol­nił swoje ramię nie­znacz­nym, dobrze kon­tro­lo­wa­nym ruchem, zda­jąc sobie sprawę z tłumu za ich ple­cami. Nie był pewien, kto tam był ani kto mógł się im przy­glą­dać.

– Na litość boską, Gerry! Czego ty chcesz? – Zmu­sił się do sta­nia w pozy­cji, która, jak miał nadzieję, spra­wiała wra­że­nie swo­bod­nej. – Jeśli to ma być jakiś szan­taż, mogę od razu ci powie­dzieć, że nic z tego.

– Co? Jezu, Aaron. Nie. Nic z tych rze­czy. – Gerry wyglą­dał na auten­tycz­nie wstrzą­śnię­tego. – Gdy­bym chciał robić kło­poty, zro­bił­bym to lata temu, nie­praw­daż? Z przy­jem­no­ścią pozwo­li­łem temu przy­schnąć. I naj­chęt­niej na­dal tak bym to zosta­wił. Chry­ste, jakże bym chciał to tak zosta­wić. Ale teraz już nie mogę, prawda? W tej sytu­acji? Karen i Billy nie żyją… On nie miał nawet sied­miu lat… – Głos Gerry’ego się zała­mał. – Zro­zum, prze­pra­szam cię za ten list, ale potrze­bo­wa­łem, żebyś tu był. Muszę wie­dzieć.

– Co musisz wie­dzieć?

W jaskra­wym świe­tle popo­łu­dnia oczy Gerry’ego wyda­wały się nie­mal czarne.

– Czy Luke zabił już wcze­śniej.

Falk mil­czał. Nie zapy­tał, co Gerry miał na myśli.

– Wiesz… – Gerry ugryzł się jed­nak w język, ponie­waż jakaś nad­gor­liwa kobieta pode­szła do niego nie­pew­nym kro­kiem i oznaj­miła, że ksiądz chce z nim poroz­ma­wiać. Natych­miast, jeśli to moż­liwe.

– Jezu, co za cho­lerne zamie­sza­nie – wark­nął Gerry, a kobieta odkaszl­nęła i przy­wo­łała na twarz wyraz umę­czo­nej cier­pli­wo­ści. Obró­cił się do Falka: – Lepiej pójdę. Ode­zwę się do cie­bie. – Uści­snął dłoń Falka, prze­trzy­mu­jąc ją tro­chę dłu­żej, niż nale­żało.

Falk ski­nął głową. Zro­zu­miał. Gerry wyglą­dał na zgar­bio­nego i mniej­szego, kiedy tak szedł za kobietą. Gret­chen, któ­rej udało się ukoić synka, wró­ciła do Falka. Stali ramię przy ramie­niu, patrząc za Ger­rym.

– Jest w strasz­nym sta­nie – stwier­dziła ści­szo­nym gło­sem. – Sły­sza­łam, że wczo­raj nakrzy­czał w skle­pie na Cra­iga Hornby’ego, że baga­te­li­zuje całą tę sprawę, czy coś w tym stylu. To nie­wia­ry­godne, Craig jest jego przy­ja­cie­lem od pięć­dzie­się­ciu lat.

Falk nie potra­fił sobie wyobra­zić, żeby kto­kol­wiek mógł lek­ce­wa­żąco odnieść się do tych trzech budzą­cych grozę tru­mien, a już na pewno nie ktoś tak dobrze uło­żony jak Craig Hornby.

– Czy naprawdę nic nie wska­zy­wało na to, że Luke może zro­bić coś takiego? – Falk nie mógł się powstrzy­mać.

– Co na przy­kład? – Mucha usia­dła na ustach Gret­chen. Odpę­dziła ją znie­cier­pli­wio­nym ruchem. – Wyma­chi­wa­nie strzelbą na głów­nej ulicy i gro­że­nie śmier­cią swo­jej rodzi­nie?

– Boże, Gret­chen, po pro­stu pytam. Cho­dziło mi raczej o depre­sję czy coś w tym rodzaju.

– Prze­pra­szam, to ten upał, jesz­cze wszystko pogar­sza. – Zamil­kła na chwilę. – Zro­zum, w Kie­wa­rze nie ma pra­wie nikogo, kto nie byłby na skraju wytrzy­ma­ło­ści. Ale szcze­rze powie­dziaw­szy, nic nie wska­zy­wało na to, żeby Luke radził sobie gorzej niż inni. – Gret­chen ponuro patrzyła w dal. – Ciężko powie­dzieć – ode­zwała się po chwili mil­cze­nia. – Wszy­scy są tacy źli. Ale nie tylko z powodu Luke’a. Nawet ci, któ­rzy naj­bar­dziej na niego wyrze­kają, nie nie­na­wi­dzą go za to, co zro­bił. To dziwne. Zupeł­nie jakby mu zazdro­ścili.

– Czego?

– Chyba tego, że zro­bił to, na co oni nie potra­fią się odwa­żyć. Bo teraz jego tutaj już nie ma, prawda? Pod­czas gdy my tkwimy tu po same uszy, on nie musi mar­twić się już plo­nami, nie­spła­co­nymi zobo­wią­za­niami czy suszą.

– Roz­pacz­liwe roz­wią­za­nie – pod­su­mo­wał Falk. – I do tego zabrać jesz­cze ze sobą rodzinę… Jak sobie z tym radzi rodzina Karen?

– Z tego, co sły­sza­łam, ona chyba nie miała nikogo. Pozna­łeś ją?

Falk potrzą­snął głową.

– Była jedy­naczką, jej rodzice zmarli, kiedy była nasto­latką. Prze­pro­wa­dziła się wtedy tutaj, do ciotki, która zmarła kilka lat temu. Jedyną rodziną Karen byli Hadle­ro­wie.

– Przy­jaź­ni­łaś się z nią?

– Raczej nie. Ja…

Z wnę­trza budynku roz­brzmiało ude­rze­nie widelca o kie­li­szek. Zebrani powoli mil­kli i obra­cali się w stronę, gdzie Barb i Gerry stali ramię w ramię. Wśród wszyst­kich tych ludzi wyglą­dali na bar­dzo samot­nych.

Falk uświa­do­mił sobie, że teraz zostali już tylko we dwójkę. Kie­dyś, bar­dzo krótko, mieli jesz­cze córkę. Uro­dziła się nie­żywa, kiedy Luke miał trzy lata. Jeśli nawet chcieli mieć póź­niej wię­cej dzieci, to im się nie powio­dło. Zamiast tego prze­lali cały swój wysi­łek na jedy­nego krzep­kiego syna.

Barb odkaszl­nęła, wodząc wzro­kiem po ota­cza­ją­cych ją ludziach.

– Chcę podzię­ko­wać wam wszyst­kim za przy­by­cie. Luke był dobrym czło­wie­kiem…

Słowa padły zbyt szybko, za gło­śno, i Barb zamknęła usta, aby nie wymknęło się jej wię­cej. Cisza prze­cią­gała się, aż stała się nie­zręczna. Trwała jesz­cze chwilę dłu­żej. Gerry wpa­try­wał się bez słowa w skra­wek ziemi przed sobą. Barb otwo­rzyła usta i zaczerp­nęła powie­trza.

– A Karen i Billy byli piękni. To, co się stało, było… – zamil­kła i prze­łknęła ślinę – straszne. Ale mam nadzieję, że koniec koń­ców uda się wam zapa­mię­tać Luke’a takim, jakim był naprawdę. Jako dobrego sąsiada, pra­co­wi­tego czło­wieka. Czło­wieka, który kochał swoją rodzinę.

– Jasne, dopóki ich nie uka­tru­pił.

Słowa, które dobie­gły z tyłu, były ciche, ale nie tylko Falk obró­cił głowę. Gniewne spoj­rze­nia sku­piły się na postaw­nym męż­czyź­nie, który jak na swoje czter­dzie­ści lat wyglą­dał źle. Mię­si­ste ramiona, które zawdzię­czał raczej tłusz­czowi niż musku­la­tu­rze, napi­nały mate­riał jego koszulki, kiedy zało­żył ręce. Jego twarz była czer­wona, broda zanie­dbana, a wyzy­wa­jące spoj­rze­nie zdra­dzało zabi­jakę. Każ­dej oso­bie, która obró­ciła się, aby go skar­cić, posy­łał buń­czuczne spoj­rze­nie, aż po kolei każda z nich odwra­cała wzrok. Barb i Gerry naj­wy­raź­niej tego nie usły­szeli. Drobne bło­go­sła­wień­stwa, pomy­ślał Falk.

– Kim jest ten pyskacz? – szep­nął do Gret­chen, która spoj­rzała na niego zasko­czona.

– Nie pozna­jesz? To Grant Dow.

– Żar­tu­jesz. – Falk poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba, i odwró­cił twarz. W pamięci miał obraz szczu­płego dwu­dzie­sto­pię­cio­latka o mię­śniach jak ze stali. Wygląda na to, że następne dwie dekady nie były dla niego łaskawe. – Zmie­nił się.

– Na­dal jest kom­plet­nym dup­kiem. Nie martw się. Nie sądzę, żeby cię zoba­czył. Gdyby tak było, z pew­no­ścią byś się zorien­to­wał.

Falk poki­wał głową, ale twarz na­dal miał odwró­coną. Barb roz­pła­kała się, co zebrani potrak­to­wali jako koniec prze­mowy – część z nich instynk­tow­nie ruszyła ku niej, a część sta­rała się od niej odsu­nąć, zależ­nie od tego, co dyk­to­wały im uczu­cia. Falk i Gret­chen stali w miej­scu. Jej syn pod­biegł do nich i wtu­lił twarz w spodnie matki. Z tru­dem pod­nio­sła go i posa­dziła sobie na bio­drze, a on, zie­wa­jąc, poło­żył głowę na jej ramie­niu.

– Myślę, że czas zabrać go do domu – stwier­dziła. – Kiedy wyjeż­dżasz z powro­tem do Mel­bo­urne?

Falk spoj­rzał na zega­rek. Pięt­na­ście godzin.

– Jutro – odpo­wie­dział na głos.

Gret­chen ski­nęła głową, patrząc na niego. Pochy­liła się i wolną ręką objęła go i przy­cią­gnęła do sie­bie. Falk czuł żar słońca na ple­cach, a z przodu cie­pło jej ciała.

– Dobrze było znów cię zoba­czyć, Aaron. – Spoj­rze­nie jej nie­bie­skich oczu wędro­wało po jego twa­rzy, jakby usi­ło­wała go zapa­mię­tać, a jej uśmiech był odro­binę smutny. – Może zoba­czymy się za następne dwa­dzie­ścia lat.

Patrzył za nią, aż znik­nęła z jego pola widze­nia.ROZ­DZIAŁ 4

Żółta taśma poli­cyjna na­dal zwi­sała w strzę­pach z drzwi domu Luke’a Hadlera. Poranne słońce odbi­jało się od niej, kiedy Falk par­ko­wał samo­chód obok radio­wozu na skrawku zeschnię­tej trawy. Choć słońce nie było jesz­cze nawet w zeni­cie, wysia­da­jąc z samo­chodu, poczuł, że skóra już mrowi go z gorąca. Nało­żył kape­lusz i zaczął przy­glą­dać się domowi. Nie potrze­bo­wał wska­zó­wek. Jako nasto­la­tek spę­dzał tu nie­mal tyle samo czasu, co w swoim wła­snym domu.

Zadzwo­nił do drzwi, kon­sta­tu­jąc, że Luke nie zmie­nił zbyt wiele, odkąd prze­jął farmę od swo­ich rodzi­ców. Wewnątrz domu roz­legł się głę­boki dźwięk dzwona i Falk miał wra­że­nie, jakby cof­nął się w cza­sie. Ogar­nęła go nie­po­ko­jąca pew­ność, że za moment drzwi otwo­rzy mu pewny sie­bie szes­na­sto­la­tek, i nie­mal się cof­nął.

Żad­nego ruchu. Okna, w któ­rych zacią­gnięto zasłony, wyglą­dały niczym oczy ślepca.

Falk nie spał w nocy, leżąc i roz­my­śla­jąc o tym, co powie­dział mu Gerry. Rano zadzwo­nił do niego, by poin­for­mo­wać, że zosta­nie na dzień lub dwa. Naj­da­lej do week­endu. Był czwar­tek. W ponie­dzia­łek miał być z powro­tem w pracy. Ale w mię­dzy­cza­sie poje­dzie na farmę Luke’a. Przej­rzy księgi na prośbę Barb. Przy­naj­mniej tyle może zro­bić. Z tonu Gerry’ego wyni­kało, że myślał tak samo.

Falk odcze­kał chwilę, a póź­niej zaczął obcho­dzić budy­nek. Ogrom nie­zmą­co­nego błę­kitu przy­tła­czał pożół­kłe pola. W dali ogro­dze­nie z drutu kol­cza­stego dawało odpór czy­ha­ją­cej plą­ta­ni­nie buszu. Po raz pierw­szy w życiu do Falka dotarło, że pose­sja Hadle­rów była cał­ko­wi­cie odizo­lo­wana od świata. Kiedy był nasto­lat­kiem, gospo­dar­stwo tęt­niło życiem. Dom jego dzie­ciń­stwa znaj­do­wał się w zasięgu krót­kiej prze­jażdżki rowe­rem, ale skryty za hory­zon­tem, był nie­wi­doczny. W zasięgu wzroku znaj­do­wał się jesz­cze tylko jeden dom: walący się szary budy­nek przy­cup­nięty na zbo­czu odle­głego wzgó­rza.

Dom Ellie.

Fal­kowi prze­szło przez myśl, że być może jej ojciec i kuzyn na­dal tam miesz­kają, i instynk­tow­nie odwró­cił głowę. Prze­szu­ki­wał podwó­rze, aż w naj­więk­szej z trzech sto­dół natknął się na sier­żanta Grega Raca.

Poli­cjant na czwo­ra­kach prze­szu­ki­wał zawar­tość sta­rych pudeł znaj­du­ją­cych się w samym kącie. Nie­mały pająk, chyba katipo, sie­dział w bez­ru­chu na swo­jej sieci, igno­ru­jąc czyn­no­ści, które miały miej­sce zale­d­wie dwa metry od niego. Falk zastu­kał w meta­lowe drzwi i Raco obró­cił się, uka­zu­jąc zaku­rzoną i spły­wa­jącą potem twarz.

– Jezu, ale mnie prze­stra­szy­łeś. Nie sły­sza­łem, że ktoś idzie.

– Prze­pra­szam. Aaron Falk. Przy­ja­ciel Hadle­rów. Recep­cjo­nistka powie­działa mi, że tutaj cię znajdę. A tak przy oka­zji, widzia­łeś tego tam? – I wska­zał na katipo.

– Tak. Dzięki. Jest ich tutaj kilka.

Raco wstał i zdjął robo­cze ręka­wice. Pró­bo­wał strze­pać brud ze swo­ich nie­bie­skich mun­du­ro­wych spodni, ale szybko z tego zre­zy­gno­wał, bo to tylko pogar­szało sprawę. Pod pachami jego sta­ran­nie wypra­so­wa­nej koszuli ryso­wały się plamy potu. Był niż­szy od Falka, za to miał budowę bok­sera oraz bar­dzo krótko przy­strzy­żone krę­cone włosy. Sma­gły, jakby miesz­kał nad Morzem Śród­ziem­nym, mówił z nie­kwe­stio­no­wa­nym akcen­tem austra­lij­skiej wsi. Jego oczy wyglą­dały, jakby cały czas się śmiał, nawet gdy był od tego daleki. Falk prze­ko­nał się o tym, ponie­waż wła­śnie teraz Raco się nie uśmie­chał.

– Gerry Hadler zadzwo­nił i powie­dział, że wpad­niesz – oznaj­mił Raco. – Bez urazy, kolego, ale masz jakiś dowód toż­sa­mo­ści? W oko­licy kręci się kilku świ­rów. Zwie­dzają albo coś w tym stylu, sam nie wiem.

Z bli­ska wyglą­dał na wię­cej lat, niż Falk mu począt­kowo dawał. Moż­liwe, że dobił już do trzy­dziestki. Falk zauwa­żył, że sier­żant dys­kret­nie się mu przy­glą­dał. Zacho­wy­wał się wobec niego przy­jaź­nie, ale i ostroż­nie. Wszystko jasne. Falk podał mu prawo jazdy. Raco wziął doku­ment, jakby spo­dzie­wał się cze­goś innego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: