Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sutra Serca - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
22 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
55,00

Sutra Serca - ebook

"Sutra Serca" wydana w 2020 roku w Hongkongu natychmiast po ukazaniu się wzbudziła kontrowersje jeszcze większe niż wcześniejsze powieści Yan Lianke. Ta osadzona już nie w wymiarze oniryczno-metaforycznym, ale metafizycznym transcendentalna groteska, której bohaterami są m.in. kursanci Centrum Kształcenia Religijnego oraz założyciele i wysoko postawieni przedstawiciele największych światowych religii, opowiada o korumpowaniu dostojników religijnych i rozkładzie sacrum stanowiącego ostatni azyl dusz próbujących uciekać przed totalitarną opresją.
Yan Lianke, w posłowiu do "Sutry Serca" przyznał, że chciał napisać powieść małą i lekką o spotkaniu świata ludzi i świata bogów, a z pierwotnego manuskryptu celowo usunął najbrutalniejsze sceny. Tłumaczka Joanna Krenz w swoim posłowiu trafnie zauważa jednak, że "nie od dziś wiadomo, że autor nie jest najlepszym interpretatorem własnych dzieł. Tym bardziej, jeśli, jak Yan Lianke, wydaje się mieć znacznie zawyżony próg bólu w porównaniu ze swoim audytorium. Owszem, jest tu sporo humoru, niektóre fragmenty uderzają ostentacyjnie karykaturalną, iście montypythonowską konstrukcją, a wstępna scena przy krzyżu w moim przekonaniu aż prosi się o ścieżkę dźwiękową „Always Look on the Bright Side of Life” z „Żywotu Briana” w wykonaniu podchmielonej trzódki. Nie sposób też zaprzeczyć wyczuwalnej sympatii, choć lekko patronizującej, jaką darzy autor (narrator) bohaterów tak ludzkich, jak i boskich. Wszystko to jednak podszyte jest tragedią mroczną jak twarz Bezimiennego, desperacko spychaną do zbiorowej podświadomości. Wystarczy jedno draśnięcie sprzączką od paska, by ciemność ta wypłynęła na powierzchnię rwącym strumieniem. Choć, jak krew Mingzhenga rozlewająca się u stóp tajemniczego gościa, krew ludu podmywa grunt pod nogami władzy, szybko krzepnie i kruszy się jak wyschnięte błoto, deptana partyjnym butem".
Przestrzegamy: sięgając po swoje wyjątkowe narzędzie mitorealizmu Yan Lianke stworzył porażający moralitet, który może być druzgoczącym doświadczeniem lekturowym.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-642-9
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

* * *

– Krew całkiem już z ciebie uszła. Chcesz zejść? Pomogę ci – zagaduje Budda, spoglądając na wiszącego na krzyżu Jezusa.

Po chwili do rozmowy włącza się Dao.

– Kto chce zajść dalej, musi wspiąć się wyżej. Chcesz wyżej? Pomogę ci – proponuje.

– Wiszę na odpowiedniej wysokości, nie za wysoko, nie za nisko, w sam raz na poziomie ludzkich oczu, by uświadomić ludziom ogrom cierpień wypełniających ludzkie życie – zapewnia ich w odpowiedzi Jezus.

Wówczas pod krzyż podchodzi Maryja.

– Dość się już nacierpiałeś za ludzi – mówi.

Zjawia się też Mahomet.

– Czyż swoją męką nie dokładasz jeszcze cierpień do tego morza bólu?

– Wiszę tu, żeby ludzie na mój widok uświadamiali sobie ogrom cierpień w życiu – odpowiada ponownie Jezus.

W tym momencie zbliża się do nich grupka ludzi. Nie krępując się zupełnie obecnością pięciorga bóstw, rozmawiają i popijają w najlepsze. Traktują ich jak swoich.

– Hej, wy, napijcie się z nami! No chodźcie, mamy dobre wino. Dalej, dalej, nie żałujcie sobie. Pijemy do upadłego!PRZEDMOWA¹

Obserwujący Dźwięki Świata Bodhisattwa, gdy praktykował głęboko Doskonałą Mądrość, w jednym błysku ujrzał pustkę pięciu składników (skandh) i uwolnił się od całego bólu i cierpienia.

Siariputro. Forma nie jest różna od pustki. Pustka nie jest różna od formy. Forma jest dokładnie pustką. Pustka jest dokładnie formą. Wrażenia, myśli, wola i świadomość są również takie.

Siariputro. Wszystkie zjawiska (dharmy) są aspektem pustki. Nie rodzą się i nie umierają.

Nie są skalane i nie są czyste.

Nie zwiększają się i nie zmniejszają.

Tak więc w pustce nie ma formy, wrażeń, myśli, woli i świadomości. Nie ma oczu, uszu, nosa, języka, ciała, umysłu.

Nie ma kolorów, dźwięku, zapachu, smaku, dotyku, zjawisk (dharm). Nie ma widzenia ani świadomości. Nie ma złudzeń ani kresu złudzeń. Nie ma starości i śmierci, ani kresu starości i śmierci.

Nie ma cierpienia, przyczyny cierpienia, kresu cierpienia i drogi wyzwalającej z cierpienia.

Nie ma mądrości ani osiągnięcia mądrości.

Ponieważ nie ma niczego do osiągnięcia, Bodhisattwa dzięki Doskonałej Mądrości ma serce-umysł wolne od przeszkód. Bez przeszkód, zatem bez lęku, oddzielony od złudnych jak sen myśli – to jest ostateczna Nirwana.

Buddowie trzech okresów urzeczywistniają Doskonałą Mądrość i osiągają Najwyższe Nieprześcignione Oświecenie – Annuttara Samiak Sambodhi.

Wiedz zatem, że Doskonała Mądrość jest formułą wielkiej mocy, wielkiego światła, najlepszą i nieprześcignioną, usuwającą całe cierpienie, jest Prawdą, nie fałszem. Recytuj więc mantrę Doskonałej Mądrości:

GATE GATE PARAGATE

PARASAMGATE BODHI SWAHA!PRZEDSŁOWIE 1

Łono jak kwiat, w łonie Bodhisattwa.

Łono niczym sitowie albo kępki czosnku niedźwiedziego, w łonie Laozi.

Bodhisattwa przyszła na świat na łożu, które uformowali Nefrytowy Królik, Księżyc i ludzie we wsi.

Laozi przyszedł na świat na łożu, które uformowały wół, kruk i kapelusz słomkowy.

Kiedy Bodhisattwa uczyła się raczkować, uschłe drzewa obsypywały się kwieciem.

Kiedy Laozi uczył się raczkować, uschłe drzewa wypuszczały pędy.

Bodhisattwa w pierwszym w życiu śnie ujrzała kwiaty lotosu i zwierzęta.

Laozi w pierwszym w życiu śnie ujrzał liść z drzewa wielkości liścia lotosu oraz dzikie trawy.

Kiedy Bodhisattwa po raz pierwszy stanęła na nogach, pod jej stopami rozpostarła się ciemność i dłoń żebrząca o pomoc.

Kiedy Laozi po raz pierwszy stanął na nogach, poczuł, że pod jego stopami niebo, ziemia i las unoszą się do lotu.

Bodhisattwa ponownie ułożyła się do snu. W kolejnym śnie ujrzała swoją przyszłość.

Laozi w kolejnym śnie również ujrzał swoją przyszłość.PRZEDSŁOWIE 3

Przeciąganie liny to najstarsza dyscyplina sportowa na świecie. Jej początki sięgają okresu społeczeństwa niewolniczego w dziejach Chin, a dokładniej ówczesnej kultury łowieckiej i wykształconych przez nią sposobów rozstrzygania spornych kwestii w trakcie polowań. Na przykład, kiedy podczas polowania udało się postrzelić jelenia, ale nie było wiadomo, czyja strzała zadała śmiertelną ranę, strzelcy stawali do pojedynku siłowego. Jeden z nich ciągnął za rogi zwierzęcia, a drugi szarpał w przeciwnym kierunku za tylne nogi. Zwycięzca otrzymywał łup. Później, aby uniknąć uszkodzenia zwierzyny, zaczęto zastępować obiekt sporu pnączem ciągniętym przez rywali. Z biegiem czasu praktyka ta wyewoluowała w konkurencję sportową, którą znamy dziś jako przeciąganie liny. Zaczęto organizować zawody. Aby łatwiej było określić zwycięzcę, na ziemi rysowano linię, zwaną rzeką, stąd obecna chińska nazwa dyscypliny: _bahe_ – dosłownie ‘przeciąganie przez rzekę’. Kto przekraczał „rzekę”, przeciągnięty przez przeciwnika, przegrywał.

W okresie panowania dynastii Tang czas na cesarskim dworze umilano sobie zawodami, w których jedną z dyscyplin, oprócz przeciągania liny, było także toczenie jedwabnej piłki oraz kopanie lotki. Na przestrzeni wieków przeciąganie liny stało się najbardziej rozpowszechnionym sportem w Chinach. Ze względu na swą prostotę i powszechność w końcu zaczęło budzić zainteresowanie także w innych krajach. Stopniowo zyskało status najpopularniejszej dyscypliny na świecie.

Konkursy zwykle składają się z trzech rund i toczą się do dwóch wygranych, lub z pięciu rund do trzech wygranych.

W dawnych Chinach w niektórych regionach przeciąganie liny było formą hazardu. Na wsiach w tego rodzaju rozgrywki zaczęto angażować psy, bydło, konie i inne inteligentne zwierzęta. Ludzie przegrywali dorobek życia, zachwianiu ulegały relacje między sąsiadami, społeczności podupadały. W Nowych Chinach – przeciwnie, przeciąganie liny stało się chętnie podejmowaną aktywnością fizyczną, pomagającą zachować dobrą kondycję i zdrowie, cieszącą się niesłabnącym zainteresowaniem zarówno w szkołach, jak i obozach wojskowych, a także szerzej – w całym społeczeństwie, pośród wszystkich grup etnicznych. Znaczy ono nową drogę ku sprawności, radości i jedności socjalistycznego ludu chińskiego.

_fragment_ Kodeksu sportowego Nowych Chin _z 1950 roku_1. YAHUI

Buddyści wierzą w przeznaczenie jak Bodhisattwa we własne palce.

Jednak Yahui miała wątpliwości, czy rzeczywiście wszystkie sprawy tego świata leżą w gestii losu. Na przykład takie przeciąganie liny. W zmaganiach pomiędzy śmiertelnikami zawsze – jak czerń czernią, a biel bielą – jest zwycięzca i przegrany. Ale kiedy przy dwóch końcach liny znajdą się dwie religie, nie sposób przecież wskazać tryumfatora, czerń i biel stają się nagle mniej oczywiste. Wystawmy do zawodów drużyny buddystów, taoistów, protestantów, katolików, do tego muzułmanów z Ningxia i Gansu, rozpiszmy drabinkę turniejową, każmy im zmierzyć się każdy z każdym, i co? Czy da się wskazać zwycięzców? Czy da się wskazać przegranych? Gdzie tu miejsce na przeznaczenie?

To trochę tak, jak gdyby zima starła się z latem. Teoretycznie nie powinno do tego dojść, bo przecież z jednej strony dzieli je od siebie wiosna, a z drugiej jesień. Ale przecież i bogom zdarzają się pomyłki. Gdyby tak na przykład zamknęli w piekle wiosnę i jesień, doszłoby do bezpośredniej konfrontacji zimy z latem. Ogień z lodem walczyłyby wręcz, splecione w śmiertelnym uścisku, zażarcie, jakby przegrany miał zostać skazany na wieczne tortury, a zwycięzca chodzić w wiecznej światłości.

Tym razem zawody odbywały się pod koniec września. Żar lał się z nieba, ludzie gotowali się we własnym sosie. Kampus, wszystkie okoliczne ulice i cały Pekin dosłownie dusiły się w wielkim parowniku lata. Odziani w żółte kaszaje, ogoleni na łyso mnisi z drużyny buddyjskiej, zawsze kiedy zajmują pozycję, wyglądają jak sznur żebrzących pochodni. Ich przełożeni i współbracia w krótszych, ognistopomarańczowych tunikach przycupnęli z boku, by dopingować swoich. Ich niewzruszone, melancholijne zwykle twarze teraz promieniały. Nawet na policzki najwyższych rangą opatów wystąpił radosny rumieniec. Oklaskiwali wygrywających, wspierali okrzykami słabszych, dopóki nie udało im się przeciągnąć rywali na tyle, by doprowadzić do wyrównania. Dopiero wtedy wracał na ich oblicza spokój, a w serca pewność, że Angulimala³ nie ma mocy zgładzić Buddy.

W tej odsłonie turnieju miało dojść do starcia protestantów z katolikami. Obie religie wystawiły pięcioosobowe reprezentacje. Zawody rozgrywały się na szkolnym boisku do badmintona. Wszyscy wyszli na plac boju w podkoszulkach, szortach i butach o przyczepnych podeszwach. Nawierzchnia była świetnie przygotowana. Ziarenka czerwonej żywicy syntetycznej przylegały ściśle do siebie, podłoże było elastyczne i przypominało pulchną twarz buddyjskiego mnicha kucharza. Katolicy ustawili się po wschodniej stronie, protestanci po zachodniej. Dyrektor Gong, organizator turnieju, osobiście nakreślił na czerwonej nawierzchni białą linię rozdzielającą drużyny.

Reprezentanci protestantów to bynajmniej nie pierwsze z brzegu owieczki czy zwykli kaznodzieje, ale najwyżsi rangą pastorzy. Podobnie wśród katolików – nie jacyś byle braciszkowie czy siostrzyczki, ale wszyscy co do jednego księża. Tylko oni wszak mają prawo zostać zakwalifikowani do zaawansowanej grupy mistrzowskiej w Centrum Kształcenia Religijnego, a zatem i uczestniczyć w turnieju przeciągania liny. Zgromadzona wokół boiska publiczność składała się z mistrzów taoizmu, starszyzny klasztorów buddyjskich, opatów, imamów – generalnie samych dostojników i tych, którzy przygotowywali się do przyjęcia wspomnianych godności.

Był to bowiem konkurs przeciągania liny pomiędzy najbardziej wtajemniczonymi mistrzami, między bogami, między ludźmi, między bogami a ludźmi. Yahui przyszła kibicować. Nie mogła nie przyjść. Zawody odbywały się w ramach zajęć z ekumenizmu w Centrum Kształcenia Religijnego. Wszyscy uczniowie mieli obowiązek się stawić.

No więc przyszła.

Przyszła spóźniona.

A to dlatego, że akurat robiła wycinanki w swoim mieszkanku w akademiku. A potem zagapiła się trochę w lustro. A jeszcze potem, po drodze, zagapiła się na najwyższy ze szkolnych budynków i zadumała się, jak by to było dobrze, gdyby to był budynek dla mniszek, patrząc zaś na nowy, okazały gmach głównej biblioteki, pomyślała, że szkoda, że mniszki nie mają takiego skryptorium, to dopiero byłby szpan. Zaśmiała się na tę myśl, a śmiejąc się, potknęła się o kamienie. Popatrzyła więc na kamienie i znów się zamyśliła. Wczoraj potknęło się o nie jakieś dziecko, dzisiaj ja, ciekawe, kto potknie się jutro? Pochyliła się, by przenieść dwa kamienie na pobocze. Przymierzyła się kilka razy, ale te ani drgnęły. Przechodził akurat obok młody taoista, który pospieszył jej z pomocą. Leciutko, jak gdyby nigdy nic, uniósł kamienie i umieścił obok chodnika. Żeby nie przygnieść rosnącej na poboczu trawy, ułożył je na gołej ziemi. Kiedy wrócił, podziękowała mu buddyjskim gestem, składając dłonie na wysokości piersi. On jednak nie odwzajemnił podziękowania tradycyjnym taoistycznym pokłonem, lecz zamiast tego uśmiechnął się po świecku, robiąc przy tym zabawną minę.

– Nie ma za co. Jestem Gu Mingzheng.

Tak właśnie powiedział.

Powiedział i poszedł dalej.

Zdziwiona, że taoista nie odpowiedział jej taoistycznym gestem ani religijną formułką, tylko zwyczajnym, pospolitym „nie ma za co”, Yahui stała przez dłuższą chwilę na poboczu, wpatrując się w oddalającą się sylwetkę młodzieńca niczym w kartę świętej księgi nieopatrzonej przypisami. I tak oto spóźniła się na uroczyste rozpoczęcie zawodów w przeciąganiu liny. Kiedy dotarła na miejsce, zmagania między drużynami katolików i protestantów trwały w najlepsze, czerwona kita na linie wędrowała to na jedną, to na drugą stronę białej kreski wyznaczającej środek pola rywalizacji. Na twarzach malowała się zaciętość. Rozpromienione od wysiłku i nabuzowane emocjami, wyglądały, jakby lada chwila miały popękać w szwach. Zawodnicy obu ekip walczyli desperacko, jak gdyby od wyniku rozgrywki zależało, kto okaże się najpotężniejszym pośrednikiem między bogami a ludźmi – Jezus czy Maryja.

Była trzecia po południu. Słońce nad głowami przygrzewało niemiłosiernie. Z nieba lał się żar jak mętna zupa, w której gotowało się ludzkie mięso. Trzeszczenie rozciąganej do granic wytrzymałości liny przypominało zduszone grzmoty dochodzące z wnętrza ziemi. Yahui weszła przez boczną furtkę w ogrodzeniu otaczającym boisko do badmintona. Stanęła niepostrzeżenie za plecami drużyny buddyjskiej. Przed oczami miała rząd łysych mnisich głów. Jednemu z mnichów tu i ówdzie odrastały siwe włosy, niczym niezżęte łodygi pszenicy pozostawione przez rolników na polu. Z siwego ścierniska jej wzrok powędrował dalej, w kierunku młodych katolickich księży i protestanckich pastorów, którzy dopingowali z zapałem swoje ekipy. Zewsząd dało się słyszeć pełne napięcia: „Dawaj! Dawaj!”, jak podczas walk gladiatorów.

Pod rozpalonym niebem ziemia parowała z gorąca. Yahui czuła, jakby twarz pękała jej od upału, pokrywając się gęstą pajęczyną wąwozów, którymi przepływały rwące strumienie potu. Spływały one po jej szyi na klatkę piersiową, łaskocząc niczym chmara pełzającego robactwa. Spojrzała w górę na wrześniowe niebo. Nagle wydało jej się, że cień drzewa zafalował jej na czole. Odwróciła głowę i zorientowała się, że to Gu Mingzheng stoi za nią z uniesioną gałązką sofory.

– Chodź, zapraszam cię na lody, do tej kawiarenki obok – zagadnął z uśmiechem młodziutki taoista.2. LAOZI

Mały Laozi pasie bydło w górach.

Laozi na grzbiecie wołu przemierza rzekę prowadzącą na niebiosa.

Nieobecny jak wół w obłokach.

Laozi orientuje się, że po drugiej stronie nocy rozciąga się gwiaździste niebo.

Laozi odkrywa również, że spadające gwiazdy mogą pojawić się tylko na nocnym niebie.

Laozi myśli: Czy da się porozmawiać z rozgwieżdżonym niebem?

Zastanawia się także: Czy da się porozmawiać z ziemią?

Postanawia spróbować. Ciągnąc wołu, depcząc ziemię, wspina się na najwyższy szczyt. Przebywa w towarzystwie gór i nieba.

Na szczycie góry udaje mu się dotknąć nieba.

Laozi spostrzega orła przypominającego słońce oraz słońce przypominające orła, a także Wszechświat.

Laozi zauważa też Bodhisattwę, która szybuje ku niemu na grzbiecie mitycznego wierzchowca.3. YAHUI

O tym, że śramanera⁴ Yahui wpadła w oko taoiście Mingzhengowi, pod żadnym pozorem nie mógł dowiedzieć się dyrektor ani bogowie. Zresztą, sama Yahui nie sądziła, by to była miłość. Jej mistrzyni uczyła ją wszakże, że tego rodzaju przyziemne poruszenia są jak błoto oblepiające buty w deszczowy dzień. Pewnego razu, idąc korytarzem na siódmym piętrze budynku, by wyrzucić ścinki z wycinanek, zobaczyła stojącego na ostatnim stopniu schodów Mingzhenga. Skinął w jej kierunku dłonią, jak uczniak, który coś ukradł i chce podarować trofeum koleżance. Tuż obok niego, w kącie, stała dostojnie drewniana tabliczka. Na tabliczce zaś wypisane było:

MĘŻCZYZNOM WSTĘP WZBRONIONY!

Zatrzymał się dokładnie w tym miejscu.

Uczennice rozlokowane były na siódmym piętrze budynku religijnego. Podobnie zresztą jak we wszystkich innych akademikach Uniwersytetu Administracji Publicznej, gdzie dziewczęta zawsze mieszkają na najwyższej kondygnacji, aby zapobiec zbyt częstemu przechodzeniu młodych mężczyzn pod ich drzwiami, a tym samym trzymać na wodzy emocje i pożądanie. W Centrum Kształcenia Religijnego sprawy miały się jednak nieco inaczej niż w świeckich szkołach. Tu porządek wyznaczały przykazania, to one były prawem. A właściwie były ponad prawem. Wyznawcy religii trzymają się przykazań kurczowo jak wygłodzony człowiek rozkładu posiłków w ciągu dnia. Na parterze i pierwszym piętrze znajdowały się pomieszczenia kierownictwa Centrum Kształcenia Religijnego oraz mieszkania profesorów i wykładowców. Na drugim piętrze były lokale przeznaczone dla buddystów, na trzecim dla taoistów, na czwartym, piątym i szóstym zaś rezydowali odpowiednio katolicy, protestanci i muzułmanie. Ale tylko mężczyźni. Siódme piętro przeznaczone było dla kursantek wszystkich pięciu wyznań. Na każdym piętrze znajdowały się pomieszczenia do nauki, w których pełno było różnych czasopism. Na żadnym nie było pomieszczeń kultu. Osoby pobierające nauki w Centrum Kształcenia Religijnego zostały tu oddelegowane przez swoje seminaria czy szkoły klasztorne. Nie miało to nic wspólnego z zagranicznym systemem, gdzie każda religia ma swoje własne instytucje edukacji wyższej oraz specjalne miejsca modlitwy – kościoły, meczety, świątynie buddyjskie czy taoistyczne. Była to jednostka umożliwiająca podyplomowe kształcenie religijne, powołana do istnienia przez władze na terenie najbardziej prestiżowego państwowego uniwersytetu w Pekinie. Oferowała programy trzymiesięczne, półroczne oraz całoroczne.

Centrum Kształcenia Religijnego mieściło się w osobnym budynku. Na kampusie nazywano go powszechnie budynkiem religijnym. Z zewnątrz nie różnił się on niczym od pozostałych gmachów uczelni. W środku jednak wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Nie tylko nie dochodziło tu do żadnych interakcji między kursantami a kursantkami, ale nawet osoby tej samej płci i wyznania rzadko widywało się w grupach, zajęte rozmową. Wszelkie ceremonie odbywające się normalnie pod przewodnictwem mistrzów czy kapłanów – msze, palenie kadzidełek, modlitwy i tym podobne – miały miejsce w prywatnych mieszkaniach. Jeden człowiek, jedno mieszkanie. Jedno mieszkanie, jedna świątynia. Jeden wierny, jeden kościół, zbór, meczet, pagoda. Tyle że mniejsze od zwykłych budynków kultu. Toteż dla młodego taoisty spotkanie się z Yahui było równie niewykonalne jak wykucie na pamięć _Daodejing_⁵ albo audiencja osobista u Laozi. Albo jak dla Yahui ujrzenie Buddy lub Bodhisattwy podczas codziennych samotnych modłów w oparach kadzidełek.

Między bogami a ludźmi musi istnieć dystans.

Gdyby nie było dystansu, nie byłoby bogów.

Kursanci Centrum Kształcenia Religijnego byli tu przede wszystkim po to, by mierzyć ów dystans. Młody taoista zaczynał właśnie badać odległość między bogami a ludźmi. Po kilku nieudanych próbach zobaczenia Yahui z pozycji podnóża schodów prowadzących na siódme piętro liczył, że może uda mu się wpaść na nią przypadkiem na dole w przerwie obiadowej. Umyślił sobie, że kiedy ona wyjdzie pospacerować po kampusie, on akurat, jak gdyby nigdy nic, będzie się przechadzał po okolicy. Tak więc czekał na nią na trasie do stołówki, przy wejściu do marketu.

Pewnego dnia, dokładnie pierwszego dnia miesiączki, która nadeszła zgodnie z kalendarzykiem, Yahui udała się do kampusowego marketu po podpaski, bez których nawet mniszki nie mogą się obyć. Na paczuszce marki Bezcenny Komfort widniały błękitne niebo z białymi obłoczkami i uśmiechnięta tancerka, toteż w drodze powrotnej Yahui podskakiwała radośnie niczym lekka chmurka. Było jej lekko na sercu, czuła, że nogi same ją niosą. Nagle jednak w jej głowie zaświtała dziwna myśl: „Ciekawe, czy Bodhisattwa też ma okres? A jeśli ma, to jakich tamponów i podpasek używa?”. Zaskoczona własną myślą, przystanęła. Serce powtarzało pobożną mantrę, ale wargi mimowolnie zadrżały w uśmiechu. Stojąc tak, spostrzegła niedaleko przed sobą parę butów z ostrymi czubkami oraz wystające z nich szare skarpetki otulające przegub stopy, a także skraj szaty obszytej ściegiem przypominającym do złudzenia trawę, ale równym jak fugi między cegłami. Była to szata taoistyczna – podobnie jak kaszaja, rozszerzająca się ku dołowi. Rząd obszytych materiałem guzików na lewym rękawie układał się w kształt spływającej swobodnie rzeki.

– O, wiedziałem, że tędy pójdziesz!

Osłupiała, instynktownie chowając podpaski pod szatę.

– Jutro piątek, kolejne zawody w przeciąganiu liny. Jeśli twoja mistrzyni ma coś przeciwko zmaganiom między religiami, mogę poprosić władze Centrum Kształcenia, żeby zaprzestano tych imprez.

Otworzyła szeroko oczy, przyglądając mu się z niedowierzaniem.

– Jesteśmy oboje w grupie mistrzowskiej, to coś na kształt szkoły partyjnej mieszczącej się w Pałacu Letnim. Przyjmowani są do niej jedynie najwyżej postawieni dostojnicy religijni – mnisi po obłóczynach, opaci, pastorzy, księża i imamowie. Wiem, że ty jesteś tu po to, żeby opiekować się swoją mistrzynią, czasem chodzisz też za nią na wykłady. A czy wiesz, jak znalazłem się tu ja, nieopierzony taoista przed trzydziestką?

Yahui mimowolnie zacisnęła wargi, a jej wzrok zatrzymał się na jego twarzy.

Młody taoista podszedł do niej i ujął ją za rękę.

– Chodźmy tam! – zakomenderował, ciągnąc ją w głąb parku znajdującego się przy zachodniej bramie uczelni. W zewnętrznej części zagajnika rosły głównie topole, wewnątrz zaś przeważały sosny. Po wschodniej stronie znajdowało się skupisko uschniętych sosen. Zakątek ten nie przyciągał ani randkowiczów, ani pilnych studentów przygotowujących się do zajęć. Tam właśnie Mingzheng zaprowadził Yahui. Ta zaś sama nie wiedziała, dlaczego na to pozwoliła. Kiedy w końcu przystanęli, Mingzheng zaczął z powagą:

– Wiem, że masz już osiemnaście lat, a mimo to nie złożyłaś jeszcze ślubów. To dlatego, że twoja mistrzyni chce, żebyś wróciła do świeckiego życia.

– …

– Ale kto mógłby pozostać przy wierze, żyjąc pośród ludzi? Też chciałbym opuścić klasztor. Skoro już tu jesteśmy, skorzystajmy z okazji, żeby zostać w Pekinie. Zamieszkamy tu i pobierzemy się jak zwykli ludzie. Co ty na to?

Przerażona, instynktownie postąpiła krok w tył. Przeszywając go wzrokiem, złożyła dłonie na piersi i wymamrotała: „Amitabha”, po czym energicznie odwróciła się i ruszyła w przeciwną stronę. On jednak okazał się szybszy. Zrobiwszy dwa potężne kroki, wyrósł przed nią ponownie jak ściana.

– Naprawdę mogę sprawić, żeby Centrum Kształcenia Religijnego odwołało zajęcia sportowe. Dyrektor Gong to mój krewny, czyżbyś nie wiedziała?

Słuchając, postąpiła kolejny krok w tył, i jeszcze kolejny. Dłonie cały czas trzymała złożone na piersi, z jej ust zaś wydobywała się mantra za mantrą. Po kilku krokach ponownie zrobiła w tył zwrot i skierowała się w stronę bramy parku. Idąc, usłyszała za sobą raz jeszcze:

– Mówię ci, mogę załatwić odwołanie jutrzejszych zawodów!

Zwolniła na moment, spojrzała ponownie w jego stronę, po czym znów ruszyła przed siebie, jeszcze szybszym krokiem. Wróciwszy do pokoju i zapanowawszy nad miesiączkowymi niedogodnościami, czuła w sercu jakąś niewytłumaczalną radość i lekkość. Zaczęła się zastanawiać, dlaczego Laozi i Bodhisattwa nie zakochali się w sobie. Gdyby się zakochali i wzięli ślub, ależ byłoby boskie wesele.4. BODHISATTWA

Czy wiecie? Oczekujące na swoją porę pączki kwiatów to właśnie Bodhisattwa.

Lotosowy obłok.

Ajajaj, a więc to nasza mała Bodhisattwa, najpiękniejsza istota na świecie.

Gdy nadchodzi czas, mężczyzna bierze sobie żonę, a kobieta męża. Bodhisattwa jest już dorosła. Zjawia się Boski Swat. Na niebie pojawiają się dwa księżyce.

Ale Bodhisattwa jest tylko jedna, tymczasem kandydatów dziesięć tysięcy. Co począć? Na szczęście, choć dróg jest wiele, wszystkie schodzą się w jednym punkcie.

Bodhisattwa myśli: „Kogo by tu poślubić?”.

Bodhisattwa myśli: „Już wiem, już wiem. Poślubię tego, kto okaże się każdym”.

W istocie, Bodhisattwa narodziła się właśnie po to, by zaślubić wszystkich ludzi. Jednako kobiety i mężczyzn, starców i dzieci.

W odpowiedzi usłyszała więc dziesięć tysięcy obelg:

– Dziwka! Dziwka!

Kandydaci rozeszli się, na wszystkich drogach zapanowała cisza.

Kiedy zjawili się rodzice, nie zastali piękności zwanej Bodhisattwą.

Zdążyła ona wyruszyć w drogę w kierunku, w którym wzywał ją głos Światłego i Cnotliwego. Ich oczom ukazał się za to największy na świecie kwiat lotosu.

„Bodhisattwo, szybująca ku obłokom pomyślności, w którym miejscu osiądziesz?”.

Bodhisattwa spostrzega rzekę wpływającą do nieba.

Bodhisattwa spostrzega także nawołującego ją Laozi.

„Ach, a więc to tu czeka na mnie Światły i Cnotliwy”.

Pierwsze spotkanie Laozi i Bodhisattwy.5. YUHUI

Widać stąd ostre grzbiety dachu Świątyni Lamy. Odbijają się w okiennych szybach jak skrzydła ptaków, które nie mogą wzbić się do lotu w _Zapiskach historyka_. Tylko klasztornej ciszy jak dotąd trudno było tu zaznać. Cisza tonie w lawinie dźwięków. Hałas w Pekinie jest wielki jak wielka jest cisza stepu i jeziora Qinghai, rozległy i przestronny jak wieczność.

Niebawem miała zjawić się Yahui.

Ostatnich dwadzieścia kilka dni spędzonych w Szpitalu Misjonarskim przy Świątyni Lamy dla mistrzyni Yuhui było jak jeden niemiłosiernie długi dzień. Sala szpitalna, białe ściany, kroplówki, zastrzyki, bycie unoszoną i karmioną i wsłuchiwanie się w mantry pracownicy, która była jednocześnie mniszką i pielęgniarką, a potem gapienie się w wiszące na ścianach wycinanki z Bodhisattwą wykonane przez Yahui, patrzenie, myślenie. A czasem tylko patrzenie, bez myślenia, z umysłem pustym jak biały obłok, wypełnionym doskonałą próżnią. Trafiła do szpitala po niecałych dziesięciu dniach pobytu w Pekinie. Nie spodziewała się, że Centrum Kształcenia Religijnego będzie organizować coś takiego jak zawody w przeciąganiu liny. Podczas pierwszej odsłony zmagań, gdy rozgrywka osiągnęła decydującą fazę, Yuhui upadła i trafiła prosto na oddział. To był wylew. Odtąd nie mogła ani mówić, ani samodzielnie chodzić. Choć jej umysł był przejrzysty jak niezmącona tafla wody, woda ta nie chciała wraz ze słowami wypływać przez usta, by inni mogli czerpać z jasności myśli Yuhui.

Zachodzące słońce przewędrowało z drugiej od góry kratki w oknie do drugiej od dołu. Nad świątynią Jing’an w Xiningu, gdzie spędziła czterdzieści siedem lat, o tej porze słońce miało kolor czerwonego papieru wyjętego z krystalicznie czystej wody, tymczasem tutaj wyglądało, jakby wyciągane było z mętnego bajora. Za murami Świątyni Lamy biegła ruchliwa ulica. Przejeżdżające jeden za drugim pojazdy były jak przetaczająca się z hukiem powódź, zrywająca mosty na rzekach. Ale przyzwyczaiła się. Odgłosy klaksonów, ulicznych sprzeczek, uderzeń jednych przedmiotów o drugie sprawiały wręcz, że czuła się spokojniej, nie tak samotnie.

Do sali weszła pielęgniarka, położyła jej przy łóżku kilka tabletek, powiedziała parę słów, ale tak jakby nie powiedziała, po czym wyszła, zamykając za sobą drzwi. Niedługo później zawiasy znów zaskrzypiały, a zaraz potem dało się słyszeć łagodne: „Mistrzyni!”. Zanim zdążyła przenieść wzrok z okna w kierunku drzwi, od strony szafy dobiegło ją pobrzękiwanie naczyń. Po chwili jej oczom ukazał się spocony tył kaszai Yahui. Młoda mniszka wkładała do szafy przyniesione jabłka i banany. Wreszcie odwróciła się twarzą do Yuhui, by na szafce przy łóżku ustawić termiczny pojemnik z jedzeniem. Na jej obliczu malowało się podniecenie. Yuhui zwróciła głowę w jej stronę i popatrzyła na nią rozpromieniona. Widząc, że w ruchach Yahui nie ma dawnego spokoju i umiarkowania, od razu zorientowała się, że musiało wydarzyć się coś dobrego. Młoda mniszka miała w sobie nadal coś z dziecka, była jak córka, która przyszła podzielić się z mamą swoją radością.

– Amitabha. – Uporawszy się ze scenami narodzin i spotkania Bodhisattwy i Laozi, Yahui natychmiast przybiegła do szpitala obwieścić mistrzyni radosną nowinę. – Ktoś uprosił dyrektora Gonga, żeby odwołał zawody w przeciąganiu liny!

Oczy mistrzyni rozbłysły.

– Nas dyrektor Gong nie chciał słuchać, ale jest tu taki młody taoista, podobno jego ojciec jest jakimś gubernatorem czy ministrem, wystarczyło jedno słowo i sprawa załatwiona. – Mówiąc to, Yahui przysunęła taboret bliżej łóżka. Usiadła i ujęła przywiędłą jak sucha gałązka dłoń mistrzyni. Zaraz jednak przypomniało jej się, że nie zamknęła za sobą drzwi sali. Wstała więc, by to zrobić. Zamykając drzwi, niechcący przewróciła nogą stojącą w kącie miotłę. Nachylając się, by ją podnieść, kopnęła nieopatrznie kosz na śmieci. Kiedy z kolei ustawiała śmietnik na swoje miejsce, zaczepiła szatą o kosz bambusowy. Rozbawiona wróciła do łóżka mistrzyni i ponownie chwyciła ją za rękę. – Ten cały taoista… Nie miałaś okazji go poznać, bo prawie od razu trafiłaś do szpitala. Nikt nie wie, z jakiej rodziny pochodzi i dlaczego wstąpił do klasztoru. Teoretycznie nie powinien trafić do grupy mistrzowskiej, ale jakoś trafił. W dodatku dyrektor Gong posłuchał go od razu. Inni powtarzali mu sto razy, że to przeciąganie liny jest bez sensu, ale ignorował nasze prośby. Tymczasem na jedno jego słowo wszystko zostało odwołane.

Yahui promieniała uśmiechem, zadowolona, że udało jej się dokonać niemożliwego. Przy tym cały czas masowała i gładziła dłoń mistrzyni. Ta wpatrywała się w twarz uczennicy. Wargi drgnęły jej leciutko, jakby chciała coś wyszeptać. Przesunęła się odrobinę w stronę wezgłowia i podparła ciało na łokciach. Próbowała podnieść lewą dłoń, ale nie dała rady. Z prawą dłonią, uniesioną w połowie gestu buddyjskiego powitania, wymamrotała „Amitabha”.

Yahui była w szoku. Jeszcze przed chwilą mistrzyni nie miała ani odrobiny władzy w ciele, jej zwiotczałe ręce zwisały miękko jak trawa pod ciężarem szronu. A teraz nagle sama uniosła się na łóżku i nawet zdołała podnieść prawą dłoń. Młodej mniszce wyrwał się okrzyk zdumienia:

– Mistrzyni! Ty siedzisz?!

Po czym złożyła dłonie, wypowiadając wyraźnie:

– Amitabha. Moja mistrzyni już sama siada na łóżku! Mistrzyni usiadła!

I wybiegła z sali na korytarz, wołając:

– Doktorze! Doktorze!

W niezbyt długim korytarzu nie było ani lekarza, ani pielęgniarki. Zza drzwi jednej z sal wychynęła jedynie łysa głowa młodego mnicha, który posługiwał chorym. Yahui zawróciła więc, wbiegła z powrotem do pokoju mistrzyni i przywarła do łóżka, wpatrując się w wychudzoną, siwiuteńką kobiecinę o twarzy pooranej zmarszczkami tak szerokimi i głębokimi, że można by zasadzić w nich ryż. W jej oczach zaszkliły się łzy, mamrotała bez ładu i składu:

– Mistrzyni… Obiecuję, że na kampusie nie będzie już zawodów w przeciąganiu liny… Gu Mingzheng powiedział, że jutro w Centrum Kształcenia Religijnego wszystko odwołają…

Oczy mistrzyni również się zaszkliły. Patrzyła na Yahui z uśmiechem. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Uniosła więc tylko ponownie prawą dłoń w bliżej nieokreślonym geście. Yahui natychmiast doskoczyła do wezgłowia łóżka i ponownie chwyciła ją za rękę. Ale tym razem mistrzyni uwolniła dłoń z dłoni młodej mniszki i powolutku zaczęła przesuwać palcami w górę wzdłuż ciała Yahui. Na pierś, na ramię, wreszcie na twarz – od podbródka, przez wargi i nos, po nasadę nosa. Dotykała i pomrukiwała, wybudzona nagle jednym impulsem z trwającej miesiąc wegetacji.

– Ty… ty wyglądasz… wyglądasz jak… Bodhisattwa!

Yahui wybuchła płaczem.

Mistrzyni Yuhui również zalała się łzami.

Padły sobie w ramiona niczym matka z córką. Był to uścisk zmartwychwstania. Ich szloch wypełnił salę niczym brzęczenie pszczelego roju.6. DYREKTOR, ADIUNKT I PASTOR

W poniedziałek przed rozpoczęciem zajęć w budynku religijnym zawrzało, jakby między wyznawcami różnych wiar wybuchła jakaś wielka awantura. Wyzwiska, policzki i splunięcia spadały na twarze bogów. W porze śniadaniowej, po powrocie ze stołówki, przestąpiwszy próg gmachu, jeszcze w holu kursanci stali się świadkami osobliwej sceny. Jeden z adiunktów z Centrum Kształcenia Religijnego, wymachując dyrektorowi przed nosem jakąś książką, wrzeszczał:

– Do jasnej cholery, rzucam to!

Na jego wargach błąkał się sarkastyczno-szyderczy uśmiech, jakby śmiał się w twarz całemu światu, który nie poznał się na jego zdolnościach.

Adiunkt Huang miał czterdzieści jeden, może dwa lata. Był przystojny, dystyngowany, doskonale wykształcony. Jezusa znał jak ojciec własnego syna, każdego roku publikował artykuł w którymś z prestiżowych czasopism religioznawczych, a mimo to – bogowie raczą wiedzieć czemu – od trzech lat odmawiano mu nominacji profesorskiej. W końcu nie mógł już powstrzymać wściekłości. Cisnął na ziemię podręcznik, prestiżowe czasopismo, wreszcie myszkę, którą trzymał w dłoni, i rozdeptał z pasją. Nikt nie miał pojęcia, o czym rozmawiali wcześniej z dyrektorem Gongiem. Wyglądało to trochę tak, jakby to wcale nie dyrektor Gong był celem owego napadu wściekłości. Co stawiało go w tym trudniejszej, bardziej niezręcznej sytuacji i czyniło tym bardziej bezradnym.

– Ale jak to? Ale dlaczego? – jąkał zmieszany. Nie był w stanie sformułować żadnego powodu ani argumentu, ani żadnej propozycji, która mogłaby przekonać Huanga. Stali więc i patrzyli sobie w oczy, jakby chcieli się wzajemnie pozabijać spojrzeniami.

Nie mając pojęcia, co takiego poróżniło uczestników sporu, wyznawcy reprezentowanych na kampusie religii otoczyli awanturujących się niczym tłum gapiów na ulicy. Kobiety zatykały usta z przerażenia. Mężczyźni obserwowali zajście, usiłując wyłowić z kłótni strzępki informacji, które pomogłyby im zrozumieć, co też się wydarzyło. Buddyści i taoiści złożyli ręce do modlitwy. Trudno powiedzieć, czy modlili się o to, by bohaterowie wreszcie przystąpili do rękoczynów, czy żeby się uspokoili. Ludzi przybywało, a tymczasem dyrektor i adiunkt nie wyglądali ani jakby mieli się pobić, ani jakby mieli się rozejść. Dyrektor Gong kopnął w stronę adiunkta Huanga roztrzaskaną myszkę, którą ten wcześniej cisnął mu pod nogi, i wrzasnął:

– A co ja mogę poradzić na decyzje Komitetu Naukowego? Idź, zrób im awanturę, jak jesteś taki odważny.

Adiunkt Huang wsparł dłonie na biodrach.

– Myślisz, że się boję? – powiedział z pogardliwym uśmiechem.

– Jak się nie boisz, to idź! –krzyczał dyrektor Gong.

Adiunkt Huang rzucił dyrektorowi Gongowi przelotne spojrzenie i kopnąwszy na odchodne zdezelowaną myszkę pod ścianę korytarza, ruszył energicznym krokiem przez tłum w kierunku wyjścia. Zgromadzeni rozsuwali się, tworząc szpaler, którym Huang przemknął swobodnie niczym bóg. Kiedy tylko uchylił drzwi, do holu wlało się światło słoneczne, cały budynek religijny zatonął w jasności. Stąpając po dywanie utkanym z oczekiwań wyznawców i światłości bogów, Huang przestąpił próg. Kursanci odprowadzali go spojrzeniami, jednocześnie kątem oka obserwując dyrektora Gonga. Adiunkt Huang otworzył drzwi z taką mocą i rozmachem, jakby otwierał podwoje niebios. Kiedy oszklone skrzydło zatrzasnęło się za nim, on sam był już ładnych kilka metrów dalej.

I tak oto zakończyła się awantura. Gdy wszystkie spojrzenia skupiły się na dyrektorze Gongu w oczekiwaniu na słowa wyjaśnienia, dopiero co zatrzaśnięte główne drzwi uchyliły się ponownie, a w szczelinie ukazała się głowa adiunkta Huanga, która przemówiła tonem nieznoszącym sprzeciwu:

– Dyrektorze Gong, skoro tak, to ja, Huang Qiudong, niniejszym składam oficjalną rezygnację. Sam sobie będę bogiem z dala od tej cholernej instytucji. Nie musi się już pan martwić o moje tytuły, mieszkanie i miejsce w przedszkolu dla mojego dziecka!

Po tych słowach czerwona z wściekłości twarz wycofała się za drzwi, te zaś zatrzasnęły się ponownie. Przez szybę, w promieniach słońca, widać było oddalające się ramiona i potylicę adiunkta Huanga, posuwające się naprzód i emanujące nadprzyrodzonym blaskiem. W końcu blask ów padł na twarz dyrektora Gonga. Zgromadzeni czekali w napięciu na jego reakcję i zakończenie widowiska. Ku zaskoczeniu wszystkich dyrektor krzyczał nadal, tym razem zwracając się do tłumu:PRZYPISY

Wszystkie przypisy, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczki.

¹ _Sutra Serca_ to najważniejsza modlitwa w kanonie buddyzmu Mahajana i zarazem najbardziej znana na świecie sutra buddyjska (przyp. autora).
Cytat w przekładzie mnicha Kanzena z Misji Buddyjskiej „Trzy Schronienia”. Zachowano interpunkcję cytowanego przekładu.

² Złota zasada sportowa, która przyjęła się w Chinach, począwszy od lat 70. XX w. (przyp. autora).

³ Najstraszliwszy morderca w _Żywocie Buddy Śakjamuni_, który w rozdziale 53 „wyzbywa się wewnętrznej żądzy zniszczenia” (przyp. autora).

⁴ Śramanera (lub śrāma˙nerī) to buddyjska nowicjuszka, która nie ukończyła jeszcze osiemnastego roku życia (przyp. autora).

⁵ _Daodejing_ – główna księga taoizmu, znana także jako _Księga Drogi i Cnoty_.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: