Świadectwo kości - ebook
Świadectwo kości - ebook
Drugi tom trylogii kryminalnej Baztán zekranizowanej przez Netflix.
Trwa proces przeciwko mężczyźnie podejrzanemu o gwałt i zamordowanie swojej pasierbicy. Podczas przerwy w rozprawie oskarżony popełnia samobójstwo w sądowej toalecie.
Amaia Salazar, która doprowadziła oskarżonego przed sąd, dowiaduje się, że zostawił dla niej list zawierający jedno tajemnicze słowo: „Tarttalo”.
Śledztwo ponownie prowadzi ją do doliny rzeki Baztán, gdzie seria brutalnych zabójstw kobiet wydaje się dziełem baskijskiego demona.
Czy tajemnicze słowo stanie się kluczem do rozwiązania mrożącej krew w żyłach zagadki?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-851-3 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odnalazł miejsce pochówku dzięki bruździe, którą wyryła w ziemi kapiąca z dachu deszczówka. Ukląkł, z zanadrza wyciągnął ogrodniczą łopatkę z motyką i rozgrzebał zwartą powierzchnię ciemnej gleby, która rozpadła się na wilgotne, gąbczaste grudy wydzielające bogaty aromat drewna i mchu.
Ostrożnie rozkopywał grób, warstwę po warstwie, aż w głębi dołu dostrzegł ubrudzone ziemią poczerniałe strzępy przegniłej tkaniny.
Dalej grzebał już rękami, odsuwał na bok materiał, w którym nadal można było się domyślić zarysów niemowlęcego becika i który rozpadł się pod jego dotykiem, odsłaniając nawoskowane płótno otulające ciało. Sznurek zachował się niemal jedynie w postaci głębokich, wyraźnych wgłębień tam, gdzie przewiązano nim zawiniątko. Rozszarpał zmurszałe resztki i przeciągnął palcami po płótnie, szukając brzegu. Nie patrząc, wyczuł zgrubienie i włożył pod nie palce, po czym jednym gestem, jak nożem, rozerwał całun.
Dziecko leżało w grobie jak w kołysce, twarzyczką do dołu. Kosteczki były w dobrym stanie, podobnie jak płótno, choć one też zabarwione były ciemną glebą doliny Baztán. Jedną ręką przycisnął do ziemi ciałko – prawie zmieściło mu się w dłoni – a drugą bez trudu oderwał prawą rękę, łamiąc przy tym maleńki obojczyk. Towarzyszył temu słaby odgłos, jak ciche westchnienie dobiegające z grobu, jak skarga, że go pogwałcono. Nagle odsunął się, onieśmielony. Wstał, schował kości do kieszeni i po raz ostatni spojrzał na mogiłkę, a potem narzucił na nią ziemię nogami.2
Trzy miesiące później
Amaia rozpoznała ledwie słyszalną melodię dochodzącą z salonu. Skończyła zbierać ze stołu i wycierając ręce w kuchenną ścierkę, podeszła do drzwi, żeby wysłuchać kołysanki, którą ciotka nuciła jej synkowi łagodnym, uspokajającym głosem. To była ta sama. Choć nie słyszała jej już od lat, wiedziała, że to ta sama, którą jej _amatxi_ Juanita zwykle ją usypiała, kiedy była dzieckiem. To wspomnienie przyniosło jej obraz ukochanej, z utęsknieniem wyczekiwanej babci Juanity, zawsze schludnie ubranej na czarno, z włosami zebranymi w kok i upiętymi srebrnymi grzebieniami, które z trudem poskramiały jej siwe loki. Kiedy była malutkim dzieckiem, jej babka była jedyną kobietą, która ją przytulała.
_Txikitxo politori_
_zu nere laztana,_
_katiatu ninduzun,_
_libria nintzana._
_Libriak libre dira,_
_zu ta ni katigu,_
_librerik oba dana,_
_biok dakigu¹._
Siedząc w fotelu przy rozpalonym kominku, Engrasi kołysała w ramionach maleńkiego Ibaia i wpatrując się uważnie w jego twarzyczkę, śpiewała smutne zwrotki tej starej kołysanki. Ale uśmiechała się, a Amaia dobrze pamiętała, że babcia zawsze płakała, kiedy śpiewała. Zaczęła się zastanawiać dlaczego i doszła do wniosku, że może babcia już wiedziała o bólu, który miała w duszy jej wnuczka, i bała się o nią, bo cierpiała razem z nią.
_Nire laztana laztango_
_kalian negarrez dago,_
_aren negarra gozoago da_
_askoren barrea baino²._
Gdy piosenka dobiegała końca, babcia ocierała łzy swoją śnieżnobiałą chusteczką z wyhaftowanymi inicjałami, jej i jej męża, tego dziadka, którego Amaia nigdy nie poznała i który patrzył na nią srogo ze spłowiałego portretu wiszącego na poczesnym miejscu w jadalni.
– Dlaczego płaczesz, _amatxi_? Przez tę smutną piosenkę?
– Nie zwracaj na mnie uwagi, kochanie, _amatxi_ jest niemądra.
Ale wzdychała i ściskała ją mocniej, zatrzymując jeszcze na chwilę w objęciach, bo ona też jeszcze nie chciała się rozstawać z wnuczką.
Amaia wysłuchała ostatniej zwrotki, rozkoszując się tym, że udawało jej się przypomnieć sobie słowa na chwilę przed tym, nim ciotka je zaśpiewała. Engrasi ucichła i Amaia odetchnęła głęboko. W domu było tak spokojnie. W powietrzu nadal unosił się zapach pysznej potrawki, zmieszany z aromatem drewna palącego się w kominku i wosku, którym Engrasi nacierała meble. James zasnął na sofie i choć w pokoju nie było zimno, podeszła i lekko go przykryła czerwonym kocem. Otworzył na chwilę oczy, przesłał jej pocałunek i spał dalej. Amaia przysunęła swój fotel do fotela ciotki. Engrasi już nie śpiewała, ale nadal patrzyła w zachwycie na buzię śpiącego dziecka. Spojrzała na bratanicę i uśmiechając się, podała jej dziecko. Amaia delikatnie pocałowała synka w główkę i ułożyła w wózku.
– James śpi? – zapytała ciotka.
– Tak, w nocy ledwie mogliśmy trochę odpocząć. Ibai po niektórych karmieniach ma kolkę, zwłaszcza w nocy. James cały czas spacerował po domu z nim w objęciach.
Engrasi odwróciła się, żeby rzucić okiem na Jamesa, i powiedziała:
– Jest dobrym ojcem…
– Najlepszym.
– A ty? Nie czujesz się zmęczona?
– Nie. Wiesz, że nie muszę dużo sypiać, wystarczy mi kilka godzin.
Engrasi zastanowiła się nad tym i jej twarz na chwilę posmutniała, ale po chwili znów się uśmiechnęła i powiedziała, wskazując na wózek:
– To piękne dziecko, Amaia, najpiękniejsze, jakie w życiu widziałam. I mówię tak nie dlatego, że jest nasz. Ibai ma w sobie coś niezwykłego.
– Tak niezwykłego – zawołała Amaia – że miał być dziewczynką i w ostatniej chwili zmienił zamiar.
Engrasi popatrzyła na nią bardzo poważnie.
– Sądzę, że to właśnie się stało.
Amaia z niedowierzaniem otworzyła oczy.
– Kiedy zaszłaś w ciążę, położyłam karty tarota, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, i wtedy była to dziewczynka. To nie ulega wątpliwości. W następnych miesiącach kładłam karty jeszcze kilka razy, ale nie pytałam o płeć dziecka, bo to już wiedziałam. A kiedy pod koniec zaczęłaś się tak dziwnie zachowywać i powiedziałaś, że nie jesteś w stanie wybrać imienia ani kupić ubranek, udzieliłam ci odpowiedzi właściwej z psychologicznego punktu widzenia – powiedziała z uśmiechem – ale także poradziłam się kart. Muszę ci się przyznać, że przez chwilę obawiałam się najgorszego, że ta rezerwa, ta twoja niezdolność do wybrania imienia wynika z tego, że dziecko ma się nie urodzić. Czasem matki miewają takie przeczucia i zawsze mają one odbicie w rzeczywistości. A co najdziwniejsze, karty nie chciały mi pokazać płci dziecka, a ty wiesz, co zawsze mówię o tym, czego karty nie chcą pokazać: jeśli czegoś nie mówią, to znaczy, że nie powinniśmy o tym wiedzieć. Czasem są to sprawy, które nigdy nie zostaną przed nami odkryte, bo w ich istocie jest zawarta ich niejawność, innym razem prawda objawia się, gdy nadchodzi czas. Kiedy James zadzwonił do mnie tamtego ranka, karty były tak przejrzyste jak szklanka wody. Chłopiec.
– Chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem miałam urodzić dziewczynkę, ale w ostatnim miesiącu ciąży ta dziewczynka zamieniła się w chłopca? Przyznasz, że to niezbyt naukowe podejście.
– Sądzę, że miałaś mieć dziewczynkę, i najprawdopodobniej jeszcze kiedyś ją urodzisz, ale wierzę też w to, że ktoś postanowił, że to nie jest dobry moment dla twojej córki, i odłożył tę decyzję na ostatnią chwilę, a potem zdecydował, że ma się urodzić Ibai.
– I myślisz, że kto podjął tę decyzję?
– Ten sam, kto cię obdarzył Ibaiem.
Amaia podniosła się z fotela, podkreślając, że się nie zgadza.
– Idę zrobić kawę. Masz ochotę?
Ciotka nie odpowiedziała.
– Źle robisz, zaprzeczając, że okoliczności były wyjątkowe.
– Nie zaprzeczam, ciociu – próbowała się bronić. – Ale…
– Nie należy wierzyć, że istnieją, nie należy mówić, że nie istnieją – wyrecytowała Engrasi, cytując dawne powiedzonko broniące przed czarownicami, niezwykle popularne jeszcze sto lat wcześniej.
– A ja mam do tego jeszcze mniej prawa – szepnęła Amaia. W jej pamięci pojawiło się wspomnienie bursztynowych oczu i krótkiego przenikliwego gwizdu, który prowadził ją przez nocny las, gdy zmagała się z poczuciem nierealności właściwym snom, jednocześnie mając pewność, że to, co ją spotyka, dzieje się naprawdę.
Milczała do chwili, gdy ciotka zapytała:
– Kiedy wracasz do pracy?
– W następny poniedziałek.
– I jak się z tym czujesz?
– Wiesz, ciociu, że lubię swoją pracę, ale muszę przyznać, że powrót do niej jeszcze nigdy tyle mnie nie kosztował. Ani powrót z wakacji, ani z miodowego miesiąca. Nigdy. Ale teraz wszystko jest inaczej, teraz jest Ibai – powiedziała, patrząc na wózek. – Czuję, że jest za wcześnie, żeby się z nim rozstawać.
Engrasi przytaknęła z uśmiechem.
– Wiedziałaś o tym, że kiedyś w dolinie Baztán po porodzie kobiety nie mogły wychodzić z domu przez miesiąc? Kościół to narzucał, żeby było pewne, że dziecko jest zdrowe i nie umrze. Dopiero po miesiącu można je było ochrzcić i wtedy matka opuszczała dom, żeby zanieść dziecko do kościoła. Ale gdy jest prawo, są też sposoby, żeby je ominąć. Kobiety z Baztán zawsze słynęły z tego, że wiedziały, co robić. Większość miała inne dzieci, musiały pracować w polu, obrządzać inwentarz, doić krowy, a miesiąc to dużo czasu. Tak więc kiedy musiały wyjść z domu, wysyłały męża na dach po dachówkę, kładły ją sobie na głowie i mocno przywiązywały chustką, żeby nie spadła. Były poza domem, a jednocześnie były pod dachem, a wiesz, że w Baztán dom kończy się tam, gdzie kończy się dach. Dzięki temu mogły się zająć codziennymi sprawami, nie sprzeniewierzając się tradycji.
Amaia zaśmiała się.
– Nie wyobrażam sobie siebie z dachówką na głowie, ale chętnie bym ją sobie założyła, gdybym mogła w ten sposób zabrać dom ze sobą.
– Opowiedz mi, jaką minę zrobiła twoja teściowa, kiedy się dowiedziała, że urodził się Ibai.
– Wyobraź ją sobie. Najpierw zaczęła wyrzekać na lekarzy i na kiepskie metody badań prenatalnych, i zapewniała, że w Stanach Zjednoczonych nic takiego nie mogłoby mieć miejsca. Zobaczyła go i wszystko było dobrze, choć było oczywiste, że jest trochę rozczarowana. Pewnie dlatego że nie może biedaka ustroić w hafty i koronki. Zakupowy szał minął jej w okamgnieniu. Wymieniła sypialnię na inną, białą, a ubranka na bony na zakupy. Korzystam z nich, kiedy mam taką potrzebę, chociaż zapewniam cię, że mam wszystkiego wystarczająco dużo, żeby Ibai miał w czym chodzić do czwartego roku życia.
– Co za kobieta! – zaśmiała się ciotka.
– Teść natomiast był zachwycony wnukiem. Cały dzień nosił go na rękach, obcałowywał i bezustannie robił mu zdjęcia! Utworzył nawet fundusz przeznaczony na jego studia! Teściowa zaczęła się nudzić, kiedy skończyły się wyprawy na zakupy, i zaczęła mówić o powrocie do domu. Czekało na nią mnóstwo zobowiązań. Jest przewodniczącą kilku klubów dla pań z wyższych sfer. Tęskniła też za grą w golfa, więc zaczęła nalegać, żebyśmy jak najszybciej ochrzcili dziecko. James się opierał, bo od zawsze marzył o tym, żeby ochrzcić syna w kaplicy świętego Firmina, a sama wiesz, że tam jest ogromna kolejka. Dają termin na za rok. Ale Clarice poszła do kaplicy, spotkała się z kapelanem, złożyła hojny dar i dostała termin na następny tydzień – opowiadała Amaia ze śmiechem.
– Możnym panem jest Pan Pieniądz – Engrasi zacytowała wiersz Queveda.
– Szkoda, ciociu, że nie przyjechałaś.
Engrasi cmoknęła.
– Przecież wiesz, Amaio…
– Wiem, że nigdy nie opuszczasz doliny…
– Tutaj czuję się dobrze – powiedziała Engrasi, jakby się powoływała na jakiś dogmat.
– Wszyscy dobrze się tutaj czujemy – Amaia zagłębiła się we własne myśli. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w ogień. – Kiedy byłam mała, tylko tutaj mogłam odpocząć, tu, w tym domu – nagle zaczęła mówić cienkim, przenikliwym głosikiem dziecka. – W swoim prawie nie spałam, nie mogłam spać, bo musiałam się mieć na baczności, a kiedy już nie mogłam wytrzymać i sen mnie ogarniał, nie był to głęboki, ożywczy sen. To był sen skazanych na śmierć, sen ludzi, którzy w każdej chwili spodziewają się, że pochyli się nad nimi twarz kata, bo nadeszła ich ostatnia godzina.
– Amaio… – delikatnie przywołała ją ciotka.
– Ale jeśli będziesz czuwała, nie będzie cię mógł dopaść, możesz krzyczeć i wszystkich pobudzić, nie uda mu się…
– Amaia…
Oderwała wzrok od płonącego kominka, wróciła do przytomności. Spojrzała na ciotkę i uśmiechnęła się.
– Ten dom zawsze był dla wszystkich schronieniem, dla Ros także, prawda? Nie wróciła do swojego po tym, co stało się z Freddym?
– Nie, często chodzi do swojego domu, ale zawsze wraca na noc.
Usłyszały, jak stuknęły drzwi, i Ros stanęła w progu. Zdjęła z głowy kolorową wełnianą czapkę.
– _Kaixo_! – pozdrowiła je. – Ale zimno! Wam to dobrze.
Zdjęła z siebie kilka warstw ubrań.
Amaia przyjrzała się jej. Zbyt dobrze ją znała, żeby nie dostrzec, że siostra bardzo zmizerniała i że jej uśmiech jest pozbawiony blasku. Biedna Ros, zmartwienia i skrywany smutek stały się treścią jej życia. Amaia nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała ją szczęśliwą. Mimo sukcesów w zarządzaniu rodzinną wytwórnią ostatnie miesiące były dla niej pasmem cierpień… Separacja z Freddym, śmierć Victora… A zwłaszcza jej charakter. Ros była jedną z tych osób, dla których życie jest bolesne i które skręcają w boczną uliczkę, gdy tylko ich droga zaczyna prowadzić zbyt stromo pod górę.
– Usiądź tutaj, właśnie miałam zrobić kawę. – Amaia ustąpiła jej miejsca.
Złapała siostrę za rękę i zauważyła, że paznokcie ma pokryte odpryskami farby.
– Malowałaś?
– Takie tam głupstwa, w wytwórni.
Amaia uściskała ją i wyczuła, jaka jest chuda.
– Usiądź przy ogniu, jesteś zlodowaciała – nalegała.
– Już, zaraz. Najpierw chcę spojrzeć na małego księcia.
– Nie obudź go – szepnęła Amaia, podchodząc wraz z nią do wózeczka.
Ros popatrzyła na dziecko. Była zawiedziona.
– Jak to możliwe? Czy ten dzieciak nic tylko śpi? Kiedy wreszcie jego ciotka będzie mogła go poniańczyć?
– Spróbuj przyjść do nas między jedenastą w nocy a piątą nad ranem i przekonasz się, że nie tylko nie śpi, ale też że natura obdarzyła go zdrowymi płucami i tak przenikliwym głosem, że bębenki pękają. Przyjedź i niańcz go, ile chcesz.
– No pewnie, że przyjadę. A co ty myślisz, że się wystraszyłam?
– Jedną noc może byś wytrzymała. A potem zwalisz to na mnie.
– Kobieto małej wiary – Ros udawała oburzenie. – Gdybyście mieszkali tutaj, udowodniłabym ci, że nie.
– No to już możesz sobie kupić zatyczki do uszu, bo dzisiaj śpimy tutaj, a ty będziesz miała dyżur.
– Co za niefart! – Ros udała zawiedzioną. – Właśnie dzisiaj umówiłam się na wieczór.
Zaśmiały się obydwie.3
Zima 1979 roku
Wyciągnął rękę, szukając ciepłego ciała żony, ale łóżko było puste, a z miejsca po jej stronie zniknęły już wszelkie ślady ludzkiej obecności. Zaalarmowany, usiadł na brzegu łóżka i zaczął z uwagą nadsłuchiwać. Usiłował wymyślić, gdzie się mogła podziać.
Na bosaka zaczął przeszukiwać pokoje. Wszedł do sypialni, w której w jednakowych łóżkach spały obie córki, do kuchni, do łazienki, wyszedł nawet na balkon, żeby się upewnić, że nie leży tam zemdlona, niezdolna zawołać o pomoc. Niemal wolałby, żeby tak było, żeby jego żona wołała go z jakiegoś kąta mieszkania, prosząc o ratunek. Wolałby wszystko od pewności, że nie ma jej w domu, że czekała tylko, aż on zaśnie, żeby wykraść się potajemnie, żeby iść… No właśnie, nie wiedział, dokąd ani z kim chodzi, wiedział jedynie, że wróci przed świtem i że zimno, które będzie przenikać jej ciało, jeszcze długo będzie się rozchodziło po ich wspólnym łóżku, kreśląc między nimi niewidzialną, ale nieprzekraczalną granicę, gdy ona zapadnie w głęboki sen, a on będzie udawał, że śpi.
Wrócił do sypialni, bezmyślnie pogładził delikatną poszewkę i pochylił się, żeby odetchnąć zapachem włosów żony, którym była przesycona poduszka. Z jego piersi wyrwał się jęk rozpaczy i po raz nie wiadomo który zaczął się zastanawiać, co się między nimi popsuło.
– Rosario – szepnął – Rosario. – Jego dumna żona, panienka z San Sebastián, która przyjechała na wakacje do Elizondo i którą pokochał od pierwszego wejrzenia, kobieta, która dała mu dwie córki i była w ciąży po raz trzeci, kobieta, która dzień po dniu pracowała z nim ręka w rękę w wytwórni ciast. Utalentowana, sprawniejsza w dziedzinie handlu od niego, dzięki czemu rodzinny interes osiągnął powodzenie, o jakim nawet mu się nie śniło. Elegancka dama, która nigdy w życiu nie wyszłaby na ulicę nieuczesana i niezapięta na ostatni guzik, wspaniała żona, czuła matka Flory i Rosaury, wykształcona i przestrzegająca dobrych manier tak starannie, że inne kobiety w porównaniu z nią wyglądały na pomywaczki. Do sąsiadów podchodziła z rezerwą, w wytwórni okazywała największą uprzejmość, ale unikała innych matek i nie miała przyjaciół, oprócz niego i Eleny, ale tak było jeszcze kilka miesięcy wcześniej, a teraz i to się skończyło. Przestały się spotykać i pewnego dnia, gdy natknął się na Elenę na ulicy, zapytał o nią żonę, a ona odpowiedziała mu tylko:
– Już nie jest moją przyjaciółką, straciłam ją.
Dlatego jej nocne wyprawy wydawały mu się jeszcze dziwniejsze, jej długie przechadzki, na które wybierała się sama, chwile nieobecności, milczenie. Gdzie chodziła? Z początku wypytywał ją o to, a ona odpowiadała wymijająco:
– Tak sobie chodzę, spaceruję, muszę pomyśleć.
Na wpół żartem powiedział:
– Dlaczego nie myślisz tutaj, ze mną? Pozwól chociaż, żebym ci towarzyszył.
Popatrzyła na niego dziwnie, z wściekłością, a potem lodowatym głosem odparła:
– To są żądania zupełnie niewłaściwe.
Juan uważał się za człowieka prostego, wiedział, jakie miał szczęście, że się ożenił z taką kobietą jak Rosario, i że się nie zna na kobiecej psychice, więc bijąc się z myślami i mając wrażenie, że popełnia zdradę, zdecydował się poradzić lekarza. W końcu był to człowiek, który, poza nim, najlepiej znał Rosario. Prowadził jej dwie ciąże i odbierał porody. Ale i on niezbyt często ją widywał, bo Rosario była silna i zdrowa.
– Wychodzi po nocy, kłamie, że idzie do wytwórni, niemal się do ciebie nie odzywa i twierdzi, że chce być sama. Opisujesz mi depresję. Niestety w naszej dolinie ta smutna choroba duszy zdarza się bardzo często. Rosario pochodzi z wybrzeża, znad morza, a tam, choć też często pada, jest więcej światła. Tutejsze ciemności zbierają obfite żniwo. Mamy bardzo deszczowy rok i bardzo wzrosła liczba samobójstw. Tak, sądzę, że cierpi na depresję. To, że nie miała tych objawów przy poprzednich ciążach, nie znaczy, że nie może ich mieć teraz. Rosario jest bardzo wymagającą kobietą, wymaga dużo od innych, ale też od siebie. Z pewnością jest najlepszą żoną i matką, jaką znam. Zajmuje się domem, pracuje w piekarni i zawsze wygląda jak spod igły, ale nie jest już taka młoda i ta ciąża jest dla niej trudna. Dla takich kobiet, perfekcjonistek, macierzyństwo jest kolejnym ciężarem, który na siebie biorą. Zaczynają sobie stawiać jeszcze większe wymagania. Chociaż ciąża była wyczekiwana, dochodzi do konfliktu między ich potrzebą, żeby być doskonałymi pod każdym względem, i wątpliwościami co do własnych możliwości. Jeśli się nie mylę, po porodzie będzie jeszcze gorzej. Musisz mieć wielką cierpliwość, być czułym i wspomagać ją. Trzeba ją trochę odciążyć od opieki nad starszymi dziewczynkami. Weź kogoś do pracy w piekarni albo poszukaj pomocy domowej.
Żona nie chciała z nim nawet o tym rozmawiać.
– Jeszcze tego by brakowało, żeby któraś z tych wiejskich plotkarek kręciła mi się po domu i potem biegała po wsi i rozpowiadała, co mam, a czego nie mam. Nie rozumiem, skąd ten pomysł. Czyżbym zaniedbywała swoje obowiązki domowe albo dziewczynki? Czy nie chodzę co dzień do wytwórni?
Zarzuty go przytłoczyły i zdołał odpowiedzieć tylko:
– Ależ nie, Rosario, nic takiego nie mówiłem. Ale teraz, kiedy jesteś w ciąży, możesz być zmęczona i przydałaby ci się jakaś pomoc.
– Sama świetnie sobie radzę, nie potrzebuję żadnej pomocy, i byłoby lepiej, gdybyś się nie wtrącał w to, jak prowadzę mój dom, jeśli nie chcesz, żebym złapała za klamkę i wróciła do San Sebastián. Nie mam zamiaru dłużej o tym rozmawiać. Obrażasz mnie, napomykając o czymś takim.
Była obrażona długie dni i prawie się do niego nie odzywała, aż po trochu sprawy zaczęły iść jak poprzednio. Wychodziła z domu niemal każdej nocy, a on czekał, nie spał i nadsłuchiwał. Potem wracała, zimna i milcząca, i wtedy obiecywał sobie, że następnego dnia z nią porozmawia, wiedząc z góry, że się oszukuje, że znowu odwlecze wszystko o jeden dzień, aby nie musieć stawiać jej czoła.
W głębi duszy zdawał sobie sprawę, że jest tchórzem. Bał się jej, tak jak bał się matki przełożonej, gdy chodził do szkoły prowadzonej przez zakonnice. A świadomość, że tak okropnie się boi jej reakcji, sprawiała, że czuł się jeszcze gorzej. Oddychał z ulgą, gdy słyszał, jak przekręca klucz w zamku, i znów odkładał na później rozmowę, do której – dobrze o tym wiedział – nigdy miało nie dojść.4
Włamanie do kościoła nie należało do spraw, dla których zwykła opuszczać o świcie łóżko. Nie uśmiechało jej się jechać samochodem pięćdziesiąt kilometrów na północ, ale naglący ton inspektora Iriartego nie zostawił jej wyboru.
– Inspektor Salazar, przykro mi panią budzić, ale sądzę, że powinna się pani przyjrzeć temu, co tutaj mamy.
– Trupa?
– Niezupełnie. Zbezczeszczono kościół i… no więc sądzę, że powinna pani przyjechać i sama to zobaczyć.
– Do Elizondo?
– Nie, pięć kilometrów stąd, do Arizkun.
Zanim odłożyła telefon, sprawdziła godzinę. Minuta po czwartej. Wstrzymała oddech i po kilku sekundach wyczuła delikatne poruszenie, spokojne przeciąganie się i cichutkie westchnienie. Odgłosy, które już zdążyła pokochać i które wskazywały na to, że jej synek się budzi – jak zwykle punktualnie – na kolejne karmienie. Zapaliła nocną lampkę, na którą narzucona była chustka tłumiąca światło, pochyliła się nad kołyską i wzięła na ręce cieplutki mały ciężar. Zaczęła wdychać delikatny zapach niemowlęcej główki. Przystawiła synka do piersi i aż podskoczyła, tak mocno się przyssał. Uśmiechnęła się do Jamesa. Patrzył na nią, podpierając się na boku.
– Praca? – zapytał.
– Tak, muszę iść, ale wrócę na następne karmienie.
– Nie przejmuj się, Amaio. Zadbam o niego, a jeśli nie wrócisz, dam mu butelkę.
– Wrócę na czas – powiedziała, przytulając synka i całując go w główkę, tam gdzie wyczuwała jeszcze niezarośnięte ciemiączko.
W tę zimową noc kościół Świętego Jana Chrzciciela w Arizkun, rozświetlony od środka, kontrastował z ciemną dzwonnicą, wysoką i smukłą. Stała obok niego jak niemy strażnik. Obok portyku w południowej pierzei, tam gdzie było wejście do kościoła, widać było kilku policjantów w mundurach. Oświetlali latarkami zamek w drzwiach.
Amaia zaparkowała na ulicy. Obudziła podinspektora Jonana Etxaide przysypiającego na siedzeniu pasażera, zamknęła auto i przeszła na drugą stronę ulicy, a potem przeskoczyła przez niski murek otaczający kościół.
Przywitała się z policjantami i weszła do środka. Mechanicznie wyciągnęła rękę do kropielnicy, ale natychmiast się powstrzymała. Poczuła unoszący się w powietrzu zapach spalenizny, który nasunął jej myśl o prasowaniu bielizny i zwęglonych ubraniach. Zauważyła inspektora Iriartego. Rozmawiał z dwoma wystraszonymi księżmi, którzy przysłaniali usta rękami i w osłupieniu wpatrywali się w ołtarz. Zatrzymała się na chwilę. Zjawili się doktor San Martín i sekretarz sądowy i zrobiło się zamieszanie. Zaczęła się zastanawiać, co ich tutaj przywiodło, i wtedy podszedł do niej Iriarte.
– Dziękuję, że pani przyjechała, pani inspektor. Witaj, Jonanie – przywitał się. – Od kilku tygodni w tym kościele dzieją się różne rzeczy. Zaczęło się od tego, że ktoś wszedł w środku nocy i rozwalił na dwie części chrzcielnicę. Tydzień później znowu tu wtargnął i siekierą porąbał na kawałki jedną z ławek w pierwszym rzędzie. No a teraz to – powiedział, wskazując na ołtarz. Widać na nim było ślady niewielkiego pożaru. – Ktoś podpalił pochodnią obrusy pokrywające ołtarz. Na szczęście są płócienne i paliły się powoli. Kapelan mieszka tuż obok, a ponieważ kilka tygodni temu nabrał zwyczaju wstawać w nocy i stróżować, zobaczył światło i zadzwonił na telefon alarmowy. Kiedy podjechał patrol, ogień już zgasł i nie było śladu po niepożądanym gościu, a może gościach.
Amaia popatrzyła na niego, jakby na coś czekała. Zacisnęła usta i zrobiła minę, która wskazywała na to, że to musi być nieporozumienie.
– No dobrze, mamy tu akt wandalizmu czy też profanacji, zależnie od tego, jaką nadać temu nazwę, ale nie widzę, w czym mogłabym pomóc ja albo wydział zabójstw Policji Statutowej.
Iriarte teatralnie wzniósł oczy ku niebu.
– No to proszę podejść i spojrzeć.
Podeszli do ołtarza. Inspektor nachylił się i wyciągnął spod fałdy płótna coś, co przypominało bambusowy patyk, suchy i pożółkły, na jednym końcu poczerniały od ognia.
Amaia niepewnie popatrzyła na doktora San Martína, który w zdumieniu przyglądał się znalezisku.
– Chryste miłosierny! – wykrzyknął.
– Co to? – zapytała.
– To _mairu-beso_ – szepnął.
– Co takiego?
Lekarz pociągnął za materiał, odsłaniając kolejne połamane patyczki i coś, co przypominało maleńkie kosteczki tworzące dłoń.
– Cholera, przecież to ręka dziecka! – stwierdziła Amaia.
– Szkieletu dziecka – uściślił San Martín. – Przypuszczalnie niemowlęcia, te kostki są bardzo małe.
– Co to miałoby…
– To ramię Mairu, pani inspektor. _Mairu-beso_ to kości ramieniowe dziecka.
Amaia popatrzyła na Jonana, czekała, aż potwierdzi to, co powiedział San Martín, i stwierdziła, że przyglądający się nadpalonym kościom podinspektor wyraźnie zbladł.
– Extaide?
– Zgadzam się – potwierdził półgłosem Jonan. – To _mairu-beso_. Żeby wszystko się zgadzało, kości powinny pochodzić od dziecka, które zmarło nieochrzczone. Stare wierzenia mówią, że _mairu-beso_ mają działanie magiczne i narkotyzujące. Rozpalano je jak pochodnie, a potem ci, którzy to zrobili, mogli otumanić dymem mieszkańców domu albo całej wsi i swobodnie oddawać się swoim czarnoksięskim występkom.
– Więc mamy do czynienia z profanacją kościoła i cmentarza – podsumował Iriarte.
– W najlepszym przypadku – szepnął Etxaide.
Amai nie umknął gest, którym Iriarte zagarnął Jonana, odsuwając go od grupy, ani zmartwiony wyraz twarzy obydwu mężczyzn. Rozmawiając, odeszli na bok i zaczęli oglądać kościół. Ona została na miejscu. Zaczęła słuchać uwag doktora i wyjaśnień podinspektora Zabalzy.
– Podobnie jak wiadomości o samobójstwach, informacje o profanacji zwłok nieczęsto przenikają do opinii publicznej, bo są to tematy bardzo drażliwe społecznie i mogą wywołać plagę naśladownictwa, ale do takich rzeczy dochodzi częściej, niżbyśmy się spodziewali. Wraz z pojawieniem się imigrantów z Haiti, Dominikany, Kuby i niektórych części Afryki praktyki religijne przywiezione przez nich z macierzystych krajów spotkały się z dużą akceptacją Europejczyków i rozpowszechniły się. W ostatnich latach rozprzestrzeniła się na przykład _santería_. To rytuał przywoływania duchów zmarłych, który wymaga użycia ludzkich kości. W związku z tym do profanacji grobów i kolumbariów dochodzi znacznie częściej. Rok temu podczas rutynowej kontroli antynarkotykowej służby zatrzymały samochód przewożący piętnaście ludzkich czaszek pochodzących z cmentarzy na Costa del Sol. Miały zostać zawiezione do Paryża. Z tego, co nam wiadomo, na czarnym rynku takie rzeczy osiągają wysokie ceny.
– Więc te kości mogą pochodzić skądkolwiek – powiedział San Martín.
Jonan znów do nich dołączył.
– Skądkolwiek to nie. Jestem przekonany, że zostały wykopane tutaj, w Arizkun, albo w którejś z okolicznych wiosek. To prawda, że ludzkie szczątki są używane podczas wielu rytuałów religijnych, ale wierzenia dotyczące _mairu-beso_ ograniczają się do Kraju Basków, Nawarry i francuskiej Baskonii. Kiedy doktor San Martín określi datę śmierci tego niemowlęcia, będziemy wiedzieli, gdzie szukać.
Odwrócił się i poszedł w głąb nawy, a zdumiona Amaia podążyła za nim wzrokiem. Znała Jonana Etxaide od ponad trzech lat i w ciągu ostatnich dwóch miała dla niego coraz więcej szacunku. Z wykształcenia był antropologiem i archeologiem. Do policji trafił po studiach i – choć nie był wzorem policjanta – Amaia ceniła jego trochę romantyczną wizję świata i jego pogodny i nieskomplikowany charakter. Dlatego tak ją zaszokował jego upór – niemal zawziętość – żeby wszcząć postępowanie w tej sprawie. Postarała się zamaskować zaskoczenie i pożegnała się z lekarzem sądowym, nie przestając myśleć o tym, jak inspektor Iriarte przytakiwał Jonanowi i z niepokojem patrzył na ściany świątyni.
Płacz Ibaia usłyszała w chwili, kiedy włożyła klucz do zamka. Zatrzasnęła za sobą drzwi i pognała schodami na górę, po drodze zrzucając płaszcz. Podążając za naglącym krzykiem, wpadła do sypialni. Jej syn prężył się w kołysce, zanosząc się od płaczu. Rozejrzała się po pokoju. Była coraz bardziej wściekła i czuła, jak na żołądku zaciska jej się węzeł.
– James! – krzyknęła, biorąc dziecko z kołyski.
James wszedł z butelką w ręku.
– Jak możesz pozwolić, żeby tak strasznie płakał? Jest zrozpaczony! Czy mogę wiedzieć, co robiłeś?
Zatrzymał się w pół kroku i podniósł do góry butelkę, wskazując coś, co było oczywiste.
– Nic mu nie jest, Amaio. Płacze, bo jest głodny, a ja starałem się temu zaradzić. To jego godzina karmienia, a wiesz, jaki jest punktualny. Poczekałem kilka minut, ale cię nie było, a on domagał się coraz głośniej…
Ugryzła się w język. Wiedziała, że w jego słowach nie ma żadnego wyrzutu, a jednak zabolały ją, jakby były zniewagą. Odwróciła się do niego tyłem, usiadła na bujanym fotelu i przystawiła dziecko do piersi.
– Wyrzuć to świństwo – powiedziała.
Usłyszała, że westchnął, posłusznie wychodząc z sypialni.
Zakratowane okna, balkony i balkoniki. Od strony placu Santa María w płaskiej trzypiętrowej fasadzie pałacu arcybiskupów widniały tylko jedne drzwi, z drewna poszarzałego od starości. W środku czekał na nich ksiądz, ubrany w dobrej jakości garnitur z koloratką. Powitał ich, przedstawił się jako sekretarz arcybiskupa i zaprowadził ich po szerokich schodach na pierwsze piętro. Wprowadził do jakiegoś pokoju, poprosił, żeby poczekali, aż ich zaanonsuje, i zniknął bezgłośnie za zwisającą z sufitu kotarą. Po kilku sekundach wrócił.
– Tędy proszę.
Sala, w której ich przyjęto, była wspaniała. Jonan pomyślał, że musi zajmować większą część pierwszego piętra i że należą do niej cztery balkony frontowej fasady ozdobione metalowymi barierkami. Drzwi balkonowe były zamknięte, żeby tego poranka, który w Pampelunie był wyjątkowo mroźny, nie wpadało przez nie przenikliwe zimno. Arcybiskup stał przy swoim biurku. Zdecydowanym ruchem uścisnął im dłonie. Komisarz generalny Policji Statutowej Nawarry dokonywał prezentacji:
– Księże arcybiskupie, przedstawiam panią inspektor Salazar. Jest szefem wydziału zabójstw. To podinspektor Etxaide. Zna już eminencja księdza Lokina, proboszcza z Arizkun.
Amaia zwróciła uwagę na mężczyznę w średnim wieku, który stał przy najbliższych drzwiach balkonowych i był ubrany w czarny garnitur tak elegancki, że ten, który miał na sobie sekretarz arcybiskupa, wyglądał przy nim na tani.
– Pozwólcie, że was przedstawię księdzu Sarasoli. Jest tu w charakterze doradcy.
Sarasola podszedł i podał im energicznie rękę. Nie spuszczał wzroku z Amai.
– Dużo o pani słyszałem, pani inspektor.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki