Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Świeccy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Świeccy - ebook

Marcel Andino Velez – Świeccy. Powieść młodzieżowa dla dorosłych.

Wykształciuchy, łże-elity, poskomuniści, elgiebety, ekolodzy, czerwona hołota, zdegenerowane lewactwo i zdradzieckie mordy.

Krócej scharakteryzować familii Świeckich chyba się nie da. Są dobrze wykształceni, mają zasoby i – co najgorsze – naprawdę działają. Tanie mieszkania dla wszystkich, walka z patodeweloperką i kościołem wściubiającym nos w każdy aspekt życia. Komunizm, poganizm i obraza uczuć religijnych.

Świeccy to powieść dla czytelników, którzy wprawdzie tęsknią za Panem Samochodzikiem, ale równocześnie czują się na niego trochę za starzy. To nowe, świeże spojrzenie na Polskę, która istnieje tylko teoretycznie. Spojrzenie pełne nadziei, bo w Polsce Świeckich istnieje jakaś alternatywa.

Marcel Andino Velez – etnograf, dziennikarz, menedżer kultury, ze względów rodzinnych zajął się opieką nad osobami starszymi, jest opiekunem medycznym i koordynatorem opieki geriatrycznej. Świeccy są jego powieściowym debiutem.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-9777-3
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSTRZEŻENIE!

Wszystko, co tu zaraz przeczytasz, wyssałem z palca. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest absolutnie przypadkowe. Jedyne, co mogłoby się w tej książce zgadzać, to cena na okładce, o ile byłaby tam wydrukowana.

Ale – skoro już mowa o pieniądzach – to mam też dobrą wiadomość. Zapłaciłaś(-eś) bowiem za jedną książkę, a dostajesz dwie: powieść i dodatek historyczny. Przeplatają się, odróżnione krojem liter. Rozdziały w książce przygodowej mają numerację arabską, w historycznej – rzymską. Możesz wszystko czytać po kolei, możesz jedno po drugim lub drugie po pierwszym. Twój wybór.ROZDZIAŁ 1

Parking z połamanych płyt przed Urzędem Gminy Darłowo wyglądał jak pas startowy na ruskim poligonie. Paweł chętnie odleciałby stąd jak najszybciej. Otworzył drzwi do czarnego Q8, wskoczył do środka i w pośpiechu cofnął, patrząc w lusterko. Mignęła mu kobieta z telefonem w dłoniach, stojąca pod daszkiem nad wejściem do budynku. Ekran iPhone’a, rzuconego obok dźwigni automatycznej skrzyni biegów, rozbłysnął powiadomieniem.

Agnieszka: „Jak mogłeś???”.

Pokręcił gałką potencjometru i z głośników ryknął refren elektromruczanki You can sleep in my bed duetu Vive la Fête. Czekała go ponaddwugodzinna jazda do Sopotu, do gniazdka Lili. Nie mógł jechać zbyt szybko, na starej poniemieckiej jednopasmówce na Słupsk i Trójmiasto tłoczyły się tiry i dostawczaki. Świeciło słońce, a gdzieś tam z lewej, za horyzontem, wcale nie tak daleko, falował Bałtyk. Paweł widział to nadmorskie, odbite od wielkiego zwierciadła światło, zawsze sprawiało mu ono frajdę. Do obwodnicy Trójmiasta dojechał już bardzo głodny, ale minął zjazd na Sopot i pognał prosto w stronę lotniska. Dopiero tu odbił z ekspresówki i już po chwili był przy bramkach parkingu oznaczonych napisem „rent a car”. Pobrał z automatu bilet i potoczył się ku wolnemu stanowisku. Rozejrzał się po wnętrzu, na podłodze za siedzeniem pasażera leżały dwie ramki na tablice rejestracyjne z zielonym logo wypożyczalni. Wydobył ze schowka śrubokręt i wysiadł z samochodu. Zdjęcie pozbawionych napisów ramek i założenie na ich miejsce firmowych zajęło mu chwilę. Klucze do auta wrzucił do zielonej skrzynki na przylotach i poszedł na parking długoterminowy, gdzie czekał na niego jego nienowy zielony volkswagen scirocco. „Grzej żarcie” – wstukał na ekranie telefonu. Teraz naprawdę chciał być u Lili jak najszybciej.

Potrzebował zaledwie kilkunastu minut. Wysiadł z samochodu przed kamienicą stojącą tuż obok położonego w leśnej dolinie cmentarza, otworzył furtkę i zobaczył wyłaniającą się zza drzwi wielką łysą głowę, osadzoną na zwalistym ciele.

– O, Paweł! – powiedziała głowa, uśmiechając się.

– Leon, kochany! – Paweł, choć sam duży, wpadając w ramiona olbrzyma, poczuł się jak dziecko. Wyściskali się, Leon pocałował Pawła w policzek i wciąż trzymając chłopaka przy sobie, spojrzał na jego drogą marynarkę i takąż koszulę.

– Co to za stylizacja, Pawełku? Na biznesmena? Chcesz, to mam u siebie lepsze propozycje przebrania – zażartował. Leon był tancerzem, choreografem i, przede wszystkim, sopocką legendą, ostatnim być może reprezentantem żywej kiedyś bohemy artystycznej kurortu. I wyglądał jak legenda, miał na sobie turkusowy, orientalny szlafroczek w arabeski, białe szarawary i japonki. W sam raz na ciepły listopad. – Idę po biszkopty do Żabki, strasznie mi się zachciało do herbaty. Ale zaraz wracam, zostajesz na weekend? – mówił coraz wyższym głosem, kołysząc przy tym swym mocarnym ciałem.

– No jasne, że zostaję, Leon. Ale jak mnie nie puścisz do Lili, to zaraz umrę z głodu. – Paweł oswobodził się z uścisku.

– A, no to idź jeść, potrzebujemy cię żywego. Przyjdź do mnie potem, coś mi jeden kwiatek choruje, będziesz wiedział, jak go ratować. – Odwracając się ku furtce, Leon pomachał Pawłowi zalotnie ręką, ale ten zniknął już w głębi klatki schodowej.

Dochodziła trzecia, dzień powoli zmieniał się w wieczór, pora, by rozpocząć jesienny weekend, była idealna. Lili otworzyła Pawłowi drzwi ubrana tak, jakby w wyborze stroju pomagał jej Leon. Spod błękitnego kimona przezierały jej piękne – i wśród sopockiej bohemy słynne – puszczone luzem cycki i białe sportowe spodenki. Paznokcie bosych stóp mieniły się turkusowo. Burza naturalnych blond loków, jej znak rozpoznawczy, zasłaniała oczy.

– No wreszcie – miauknęła z udawanym dąsem. Paweł chciał ją pocałować, ale odsunęła się. – Najpierw skocz pod prysznic. Nie będzie żeberek, dopóki będziesz śmierdział jakąś obcą babą – powiedziała z teatralnym wzburzeniem, co Pawła podnieciło bardziej, niż gdyby z miejsca rzuciła mu się na szyję. – I co to w ogóle za ciuchy?! Nie sypiam z facetami w marynarkach – ciągnęła zabawę w focha. Zaczęła mu ściągać okrycie z ramion, krzywiąc się i wywracając oczami, on próbował złapać ją za pośladki i pocałować w usta. Marynarka w towarzystwie całej reszty garderoby szybko znalazła się na podłodze ciasnego, pomalowanego na fioletowo przedpokoiku.

– Nakładaj już te żeberka, błagam. Za sekundę jestem – powiedział i stęknął, bo Lili złapała go mocno za kutasa. Strasznie jej się już chciało. Patrzyła, jak Paweł zasuwa za sobą drzwi kabiny, a widok jego tyłka i rozłożystych pleców, z wytatuowanymi pośrodku trzema czerwonymi goździkami o długich łodyżkach, doprowadzał ją do wrzenia.

Jedli na podłodze dużego – tylko z nazwy – pokoju, na puszystym białym dywanie, położonym na wykładzinie. Tu również paliły się lampki, zwykłe, choinkowe, ale zamiast świątecznego tworzyły klubowy nastrój. Wszystko tu wypełniała lubieżność kobiety-kota. Gospodyni miewała długie związki, ale nigdy z nikim nie mieszkała, więc nic nie było tu naznaczone mężczyzną, a tym bardziej – boże broń! – dziećmi. Centralne miejsce na ścianie dużego pokoju zajmował wielki akt namalowany przez znanego sopockiego malarza. Ciało Lili rozciągało się na wielkim beżowym płótnie – mieszana technika: węgiel, tempery, jakieś plamy akrylu – w plątaninie linii dało się rozpoznać ją głównie dzięki ogólnej aurze erotyzmu i eliptycznym wcięciom gibkiego ciała. Jej oczy o kształcie wielkich migdałów pasowały do kształtu bioder, pachwin, obojczyków, łydek i pośladków. Paweł zauważył to, kiedy pierwszy raz stanęła nad nim naga, i od tego czasu widział już zawsze tę seksowną linię.

Lili do tej pory nie spotykała się z młodszym od siebie mężczyzną. W złotych latach Sopotu, przed umasowieniem turystyki i tanimi lotami, była selekcjonerką w Sfinksie. Noc w noc, weekend za weekendem, rok za rokiem zasiadała na swym barowym stołku w bramie do trójmiejskiego piekła, gdzie sądziła żywych i tych, którzy zdążyli zaliczyć już zgona. Żeby przetrwać tę procesję ćpunów, kurew, samozwańczych gwiazdek, artystów bez dorobku, dzieci rodziców wzbogaconych na prywatyzacji i zwyczajnej trójmiejskiej bandyterki, wykształciła arsenał pogardliwych min, kastrujących spojrzeń i odzywek burdelmamy.

Nie pracowała tam od dawna, ale w ludziach wspomnienie zaćpanych imprez z młodości pozostaje na zawsze – i Lili w tych wspomnieniach wielu, wielu ludzi była wciąż obecna. Zdarzały jej się niemiłe i miłe zdarzenia z udziałem dawnych podsądnych, czasem nawet w Warszawie, dokąd jeździła na electro. Rok temu właśnie taki jeden, kumpel z przeszłości, sympatyczny architekt wyesemesował ją, że będzie w Sopocie na weekend i może by – jak za dawnych lat – wciągnęli coś w służbowym kiblu w Świni. Tak bywalcy nazywali ten niegdyś najlepszy klub w Polsce. Ochoczo się zgodziła.

Maciek zatrzymywał się zazwyczaj w ogromnym starym domu wujostwa w Górnym Sopocie. Zaprosił ją do siebie na mały biforek, w końcu mieszkała parę kroków od niego. Byli rówieśnikami, znali się jak łyse konie, choć od kilku lat widywali się co najwyżej raz w roku. A i to nie zawsze. Tamtej jesiennej nocy powitał ją szelmowską miną.

– Mam tu coś dla ciebie…

– Ojojoj, no proszę, pan hrabia koksem częstuje, jestem w szoku – prychnęła złośliwie, ale z zadowoleniem.

– Nie to, idiotko. – Wskazał palcem na łóżko, gdzie leżała jedna sportowa torba, a potem na kanapę za kawowym stolikiem, gdzie spoczywała druga. Chwyciła w lot.

– Wiesz, że nie lubię obcych – warknęła. W tym momencie otworzyły się drzwi do pokoju i pojawił się ten trzeci. Nawet zdążyła się autentycznie zezłościć. Liczyła na imprezę we dwójkę. Momentalnie uzbroiła się w najbardziej pogardliwą z min i wyciągnęła do nieznanego mężczyzny dłoń, celowo łamiąc konwencję o niepodawaniu ręki między płciami w sytuacjach towarzyskich.

– Paweł.

– O, takie imię bez historii. Nazwiska już nie podawaj. Ja jestem Lili, ale to już Maciek ci pewnie powiedział. – Grała swą ulubioną rolę chamki, ale ku własnemu zdziwieniu, jej opór wobec chłopaka topniał błyskawicznie. Znała się na ludziach, szkoła Sfinksa była lepszą uczelnią niż sopocki oddział SWPS. Ale teraz była zdezorientowana. Stał przed nią, uśmiechał się szczerze, jakby jej słowa w ogóle nie sprawiły mu przykrości. Może nie zrozumiał, przyszło jej na myśl, ale szybko uznała, że jednak zrozumiał, tylko olewał takie gierki. Był pewny siebie. Ale nie jak człowiek urodzony w bogatej rodzinie, tylko jak ktoś, kto wykonał nad sobą niezłą robotę. Od razu wyczuła, że to nie jest kolejny kochanek Maćka. Przywoził tu od lat coraz atrakcyjniejszych samczyków, ale niestety, z każdym zawsze coś było według niej „nie tak”. A z tym było wszystko „tak”. Tak bardzo, że nagle opuściła gardę.

Brązowowłosy, wysoki, zbudowany, o zdecydowanie przedwojennych rysach. Trochę komiksowy trapez szczęki, trochę za ładne usta. Gładki chojraczek przed trzydziestką, w zwykłych dżinsach, czarnym T-shircie i kolorowych adidasach, emanujący czymś takim, że gdyby Lili miała wymienić imię któregoś ze swoich kochanków, nie byłaby w stanie przypomnieć sobie żadnego.

– Nasz nowy człowiek. Pracuje u rodziców, a ja go szkolę z obycia towarzyskiego. – Maciek przerwał za długą o trzy sekundy ciszę. – Czego się napijesz?

Lili poprosiła gospodarza o wódkę z zieloną nestea (miała dziwne upodobania, na które Maciek był przygotowany) i szybko podjęła decyzję o zmianie strategii.

– Ej, no dobra. Niezły jesteś. Nie będę już taka niemiła.

Czuła, że nie pasował do katalogu jej mężczyzn, z których każdy był kimś. Przeszło jej przez myśl, że ten może nawet jest nikim. Ale przecież dziś ona sama była tylko myszką w nudnym biurze, porykującą co prawda od czasu do czasu, ale wciąż tylko biurową myszką. Patrzyła na wspaniałego chłopaka przed sobą i poczuła, że go chce.

A teraz leżał u niej na dywanie, z ręcznikiem wokół talii, oparty na łokciu, ogryzał żeberka i łypał na nią badawczo.

– No i co, udało się? – zapytała wreszcie, bo wiedziała, że on na to czeka.

– Tak. Wygrane – odpowiedział, kładąc rękę na jej kolanie i próbując przyciągnąć ją do siebie. Siedziała blisko, choć niewystarczająco.

– Dziś też się z nią bzykałeś? – Zaciągnęła się pierwszym machem dżointa.

– No tak. Ale mieliśmy o tym nie gadać.

– To ja decyduję, o czym będziemy gadać.

– Tak? To dobrze było. Starała się bardzo – wypowiedział te słowa z trudem. Chciał zabrzmieć obco i obojętnie, ale nie wyszło.

– Głupi jesteś. Przecież ja się cieszę, że jakiejś zdesperowanej korponudziarze z dzieckiem trafił się taki koleś. Pewnie miała najlepszy seks w życiu, dzięki mojej łasce – mówiła, chyba szczerze. Wiedział, że z nią wszystko może być inaczej, że oprócz tych wyznaczonych przez nich samych, nie ma żadnych reguł. Ucieszył się na myśl, że to, co zrobił Agnieszce, może być przedstawione jako coś pozytywnego, mimo że rozumiał, że to tylko jedna strona tamtej historii. Ta druga, o oszustwie, nie zniknie. Potrzebował jeszcze rozgrzeszenia. Nie zawiodła go. – Pewnie ci teraz źle, że ją wykorzystałeś. Ale pamiętaj: byłeś narzędziem, zrobiłeś to dla kogoś innego. – Zamyśliła się, pociągając jeszcze dżointa. – Wykorzystują tylko egoiści. A ty nie jesteś egoistą.

Chyba teraz faktycznie dał się przekonać. Skończył jeść, choć w rondlu zostało jeszcze sporo. Ale to miało być całe ich jedzenie na dwa dni, a że teraz czekał go niemały wysiłek, nie mógł się do niego zabrać z pełnym żołądkiem. Lili oblizała mu palce, podała dżointa i przypaliła. Pociągnął tylko raz. Wturlała się na niego, przywarli do siebie ustami i już poszło. To było gwałtowne, łapczywe zwarcie.

Robili tak co tydzień. Rzucali się na siebie wygłodniali, aby zaspokoić nieznośne drżenie wywołane pięciodniową rozłąką. Dopiero po niezbyt długiej pierwszej rundzie, bardziej dla niego niż dla niej, zaczynała się celebracja, która trwała praktycznie cały weekend. Teraz, zlepieni zmieszanym potem, leżeli na łyżeczkę na dywanie. W Pawle długo dogasały spazmy śmiechu, Lili, wtulona, trzymała go mocno za włochate nadgarstki. Milczeli, mruczeli, potem znowu milczeli, aż zapytała:

– To co, chłopaku, troszkę spida?

Jej ciało, przed laty przyzwyczajone do papierosa po seksie, domagało się jakiegoś szarpnięcia za lejce. Amfetamina. Przywiązanie Lili do tego niedzisiejszego narkotyku wzbudzało w Pawle czułość.

Pierwszy raz ze spidem, za garażami na Elbląskiej na Tarpnie, niezbyt dobrym grudziądzkim blokowisku, zaliczył jako trzynastolatek. Powiozło go wtedy i w zasadzie tak już potem zostało. Pierwszy raz poczuł moc. Jeśli chodzi o jasną jej stronę, Tarpno nie miało dla takich chłopaków jak on wiele do zaoferowania. Więc grandził ze starszymi, a że szybko wyrósł i był silny, częstowano go chętnie towarem i zabierano na rozróby. Niewiele pamiętał z tamtego czasu. Lata nieciekawego, jak jego osiedle, życia mijały na epizodach z policją, awanturach z ojcem i próbach uczenia się, czasem nawet szczere.

Kiedyś był akurat sam na sam z resztką towaru w kieszeni, wciągnął i zamiast w miasto, szukać chłopaków, poszedł Parkową ku cytadeli, wielgachnej grudziądzkiej pamiątce po królu Fryderyku Wielkim, o którym wtedy nic jeszcze nie słyszał. Obszedł ją, żuchwa szczękała mu jak cekaem; zanim doszedł do skraju skarpy wiślanej, wypalił wszystkie papierosy z paczki, ale wtedy jeszcze w Parskach, ostatnim punkcie na mapie, do którego wcześniej dotarł, działał sklepik, gdzie kupił fajki i dwie butelki piwa. I tak mu jakoś było inaczej, w sensie, że dobrze i że chciało mu się iść dalej. Samemu. Gdaknął znów trochę towaru i ruszył przed siebie. Wrzesień był pochmurny, niezbyt ciepły. Szedł z rozpiętą kurtką, słuchał wiatru w uszach, w których też trochę tętniła mu krew, i usłyszał, idąc tak bez sensu przed siebie, swoje ciało. Siebie. Roześmiał się. I zaczął do siebie mówić. Piwo polało mu się po kurtce. Roześmiał się jeszcze bardziej. „Idziesz, Paweł, idziesz. Tam, na tę skarpę”, wyznaczył sobie cel, wysokie wzniesienie za ujściem zbiegającej ku Wiśle rzeczki. Dużo kurwami rzucał, dużo japierdolił. Najwięcej działo mu się w plecach, biegały po nich czułe mrówki, ogniki z czułością przypalały żebra. „Ja jebię, jak jest fajnie!”, powtarzał, patrząc, jak szybko prawa stopa goni lewą, ale co ją przegoni, lewa wyrównuje i zaraz rwie do przodu. Zatrzymał się dopiero na mostku w Zakurzewie. Oparł się o balustradę, spojrzał w wodę. Śliny miał mało, ale w końcu był chłopakiem ze złego bloku. Splunął. I dalej patrzył. Trzepotanie szczęki nieco osłabło. Z wgapienia się w wodę wyrwał go przejeżdżający za plecami rower. Jechała na nim dziewczyna w jego wieku, licealistka. Patrzyła na Pawła, a on zrozumiał, że jej się podoba. Dziewczyn w technikum było mało, te, które były, nie należały do najfajniejszych i bały się go. Przejechała, a on poczuł się jeszcze lepiej. Ruszył ku zalesionej skarpie. Drzewa. Zaczął widzieć ich formy. Fakturę kory. Usłyszał szelest topoli przy skręcie na drogę ku górze. Przypomniał sobie nagle, że tak zawsze szeleściło na koniec wakacji. Zobaczył pomarańczowe sosny. Nie zwrócił wcześniej nigdy uwagi, że sosny są pomarańczowe. „Kurwa, w Polsce rosną drzewa pomarańczowe?”, zaśmiał się w milczeniu do siebie. Skończyło mu się piwo w butelce. To drugie. Pierwszą butelkę pierdolnął w krzaki. Teraz pomyślał, że to jednak było głupie. Włożył drugą do kieszeni kurtki. Będzie wracał, to tamtą też odszuka i zabierze. Wlazł na samą górę i krzyknął. Dolina Wisły była ogromna. Rozłożył szeroko ramiona, wiało bardzo, jego grzał spid. Ostatnią już ciupkę wtarł w dziąsła. Korony sosen wyrastały mu u stóp ze zbocza – zauważył je. Igły, gałązki, gałęzie, konary. Szum i kiwanie się. I nagle z tego szumu dobiegły do jego świadomości dwa słowa: „pięknie” i „szczęśliwy”. „Ja pierdolę, jak jest pięknie. O kurwa, ale jestem szczęśliwy”.

– Troszeczkę – odparł. Potarł podeszwami swoich stóp o stopy Lili. Cicho jęknęła. Było pięknie. Był szczęśliwy.

*

Juliana wytargała swą wioślarską jedynkę z wody, umieściła na stojaku obok szopy przy pomoście i zapięła łańcuch. Schowała wiosła. Błotnistą ścieżką między nadbrzeżnymi krzakami a skarpą biegł od strony miasta facet w biegowych rajtkach i wiatrówce.

– Dzień dobry! – Uśmiechnął się do Juliany, a ona odwzajemniła uśmiech.

Miała czarne włosy do ramion, sprężyste, sztywne i proste, przetkane błyszczącą siwizną, spięte teraz w luźny kok, oliwkową skórę, wokół wielkich, ciemnych oczu i ust zebraną w drobniutkie zmarszczki, wydatne usta, lekko nadprószone ciemnym cieniem nad górną wargą, orli nos i brazylijski, białozębny uśmiech, którym wszystkich hojnie obdarzała. W Polsce często brano ją za Żydówkę, czasem były to niemiłe spojrzenia, czasem zwykła ciekawość. Ale – gdyby tylko tutejsi mieli więcej wyobraźni – równie dobrze mogłaby uchodzić za mezopotamską księżniczkę. Mężczyzna znikł w gęstwinie, Juliana poczuła chłód, zapięła pod szyję suwak wioślarskiej bluzy i ruszyła ku kamiennym schodom, które pięły się zygzakiem wysoko, wysoko, ku górnej krawędzi skarpy, niknącej w plątaninie krzewów i drzew. Schody z płyt piaskowca były stare, miejscami starte i spękane. Minęła tabliczkę z napisem „Tu mieszkamy, bądźcie naszymi miłymi gośćmi”, pod którym widniał znaczek z czerwonym goździkiem, i dotarła do kamiennej balustrady tarasu widokowego na szczycie. Była po sześćdziesiątce, ale wdrapanie się tak wysoko po długim treningu wioślarskim tylko nieznacznie przyspieszyło jej tętno. Zamiast skierować się do domu, Juliana skręciła w prawo, w ścieżkę wśród łysych teraz zarośli, które na szerokość rozległego tarasu ustępowały miejsca oszałamiającemu widokowi. Szła kilka minut skrajem skarpy, aż dotarła do miejsca, gdzie nad brzegiem stromizny stał skromny, drewniany bungalow z jednospadowym dachem. Rodzina Juliany mówiła na niego „kiosk ciotki Maryli”. Faktycznie jego olbrzymie okno skierowane ku wschodowi i dolinie rzeki, rozpościerającej się spod werandy aż po horyzont, przypominało witrynę sklepową. Ale szary i lichy „kiosk ciotki Maryli” był dobrze zaprojektowanym cackiem architektury przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, choć wykonanym z marnych materiałów i wymagającym stałych reperacji. Weranda była wąska, siedziało się na długiej ławie i przed długim stołem, jak w Ostatniej wieczerzy Leonarda da Vinci, wszyscy twarzami ku rzece.

Za oknem, we wnętrzu, również stał podłużny stół, dosunięty do okna. Tu siadano, kiedy na zewnątrz było zimno lub gdy zbytnio dokuczały komary. Nad izbą zwieszała się sypialna antresola. Leżały tam dwa materace i stały dwa proste łóżka z desek. Z każdego legowiska widziało się przez wielkie okno cały majestat doliny. Domek miał może z pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Maryla królowała tu przez cały rok, praktycznie od początku lat sześćdziesiątych. Nie licząc oczywiście okresów, kiedy rezydowała w Warszawie lub kiedy wykładała na HFBK, artystycznej uczelni w Hamburgu. Tylko w trakcie najcięższych mrozów udawało się ją ubłagać, aby zamieszkała w domu. Marzeniem wielu członków rodziny i wielkiej rzeszy jej przyjaciół było otrzymanie zaproszenia, by pomieszkać w „kiosku” – czy to pod nieobecność Maryli, czy też z nią. Kiedy było cieplej, odwiedzający ją studenci, artyści i wielbiciele o nieznanych profesjach, rozstawiali wokół pawilonu namioty, tworząc tabor obfitujący w cokolwiek zaskakujące zdarzenia. Tak było niemal każdego roku, od dziesięcioleci. Jeżeli na przykład o świcie na skraju skarpy zobaczyło się dwóch nagusieńkich facetów trzymających rozpostarte prześcieradła, to znaczyło, że odbywa się „wiatrowanie” – teoretycznie performance, ale dla postronnych widzów po prostu świetna zabawa. Teraz jednak „kiosk” był opustoszały. Maryla siedziała na werandzie, na swojej purpurowej poduszce, przed rozłożonym na stole laptopem i nad blaszanym kubkiem, w którym dawno wystygła kawa. Z małej wieży hi-fi dobiegała głośno barokowa muzyka. Maryla nie patrzyła w ekran, kontemplowała świat zwisający za balustradą.

– Ach, Juliana! Witaj, kochanie, witaj. – Maryla zerwała się z ławki. Dobiegała dziewięćdziesiątki. Jej głos wciąż był mocny, intonacja władcza. Postura staruszki była skromna, ale okolona lwią grzywą białych włosów twarz wyrażała zdecydowanie i odwagę, a równocześnie dobroć i czułość. Otoczone lekką opuchlizną oczy kogoś, kto do życia potrzebuje wina, zdradzały skłonność do figli i prowadzenia niełatwych gier z tymi, na których padało ich spojrzenie. Objęła znacznie wyższą od siebie żonę bratanka, wycałowała i kontynuowała erupcję powitań. – Jak wspaniale, że tu do mnie zaszłaś. Co za cudowny dzień! Siadaj ze mną, siadaj. Już wstawiam nową kawę. A która to jest? Po dwunastej, to może do tej kawy napijemy się jakiejś nalewki?! – kontynuowała, nie zostawiając czasu na odpowiedź. – Popatrz, popatrz! – wołała, stojąc już w progu „kiosku” i wskazując uniesioną lewą ręką na rzekę i dolinę. Nie był to dla Juliany widok nowy, co nie znaczyło, że nie potrafiła się nim cieszyć. Zwłaszcza gdy radość Maryli podkręcała piękno trwającej chwili.

W „kiosku” wszystko było stare i zdążyło się zlać w jedną harmonijną całość. Szczególny urok miała kuchnia. Rodzinę najbardziej martwiła turystyczna kuchenka gazowa, obrosłe tłuszczem palniki często prychały płomieniami z nieodpowiednich miejsc. Pełno tu było słoików ze skisłymi konfiturami, pogryzionych przez myszy koszyków na pieczywo, lnianych serwetek poplamionych zapomnianymi dawno rocznikami win. Szuflady nie domykały się, emaliowany zlew przeciekał, zbrylony cukier w słoiku nie dawał się nabrać na łyżeczkę. Spod zasłonki pod zlewem Maryla wyciągała właśnie starożytny prodiż.

– Juliana, czy ty słyszysz te wspaniałości? I pomyśleć, że jak tak długo nie znałam Buxtehudego, a on przecież żył w Lubece. Ojej, płyta mi skacze, strasznie mam zniszczone te kompakty, choć Maciek mi je dopiero co ponagrywał. Przełącz, proszę, na następny utwór, może pójdzie.

Juliana wykonała polecenie ciotki i faktycznie, poszedł. Muzyka i tym razem okazała się niezawodna. Piękno wzmogło się do tego stopnia, że Maryla przestała mówić, a Juliana wróciła na werandę, zasiadła na ławce obok poduszki ciotki i w oczekiwaniu na poczęstunek zatopiła wzrok w pejzażu. Po paru minutach do widoku i muzyki dołączył zapach kawy i słodkich bułek grzejących się w prodiżu, a jeszcze chwilę później staruszka wyniosła wszystko na tacy, którą postawiła na pomalowanym na błękitno stole, i sama usiadła obok żony bratanka.

– Powiem ci, że tak lubię te wiatraki… to taki cudowny wyraz ludzkiego geniuszu… – mówiła, nalewając kawę. W dolinie przed nimi wyrosło ich w ostatniej dekadzie sporo. Niektóre kręciły się dość blisko, ale większość ginęła w słonecznym zamgleniu daleko, daleko, na wschodzie i południu.

– A wiesz, że przyszłam do ciebie, bo mam dobrą wiadomość? – Juliana zmieniła temat.

– Do mnie możesz przyjść także bez żadnej wiadomości. Nie jestem skrzynką mailową. – Maryla była już po łyku kawy i nabrała ochoty na popisy retoryczne. Przychodziło jej to łatwo. Zdania, które wypowiadała, były zawsze zaczepnie precyzyjne, przemyślane niczym tekst pisany. Lubiła szermierkę słowną, robiła to i dla zabawy, i dla ćwiczenia umysłu.

– Dobrze, zapamiętam. Wiesz, że z ochotą porozmawiam z tobą i o wiatrakach, i o Buxtehudem, chociaż mało go znam. Ale może ucieszyłaby cię informacja, że Paweł się spisał na medal i kupiliśmy Dąbkowice – odparła Juliana, kiwając niby z przekąsem głową i unosząc lewy kącik ust w zaczepnym uśmiechu.

– Ach, jak cudownie! Czemuś mi tego od razu nie powiedziała?

– Czekałam na kawę i nie chciałam traktować cię jak skrzynki mailowej.

– No, opowiadaj. – Maryla machnęła ręką.

– Dzwonił przed chwilą. Wygraliśmy przetarg. O dziesięć tysięcy złotych.

– No to rewelacyjnie. To ja pójdę po nalewkę. – Maryla szybko wróciła do kuchni, wyszperała odpowiednią butelkę i zaraz wychynęła z nią i z kieliszkami. – To ile jest tej ziemi?

– Wiesz, to w hektarach nie jest tak dużo, niecałe czterdzieści. Ale to trzy kilometry brzegu morskiego i drugie tyle jeziora. No i brzeg kanału pomiędzy – wyliczała Juliana, sięgając po kieliszek.

– No tak, no tak! To na pohybel Duńczykom i polskim cwaniakom. – Rozpromieniona Maryla wzniosła kieliszek.

– I zdrowie Pawła – dorzuciła Juliana. Wypiły.

– Powiedz, Juliano, zrobicie wokół tego jakąś fetę? Dacie to zaraz do prasy? – Maryla kipiała entuzjazmem.

– Chciałabym bardzo, ale świat się zmienił. Na razie musimy siedzieć cicho. Wszystkie te projekty stają się coraz trudniejsze. – Przez twarz Juliany przemknął cień, Maryla też na chwilę straciła uśmiech. – No tak, no tak. Ale cóż tam. – Znów machnęła ręką. – Nie wiem, czy dalibyśmy radę to zrobić bez Pawła. Czasem mam wyrzuty sumienia, że angażujemy go do tego typu rozgrywek. On jest po takich przejściach… ale sam się rwie. I zapewnia, że wie, co robi. Jak to możliwe? To takie dobre dziecko… – Juliana sięgnęła po filiżankę.

Słońce padało jeszcze na werandę, ale ziąb się wzmagał. Maryla owinęła nogi w polarowy koc i spojrzała na krewniaczkę uważnie.

– Moja droga, on jest dorosły. Wie, co robi. A my obie jesteśmy starymi kobietami, czy tego chcesz, czy nie. Więc żeby wyrazić swoją czułość, nie musisz przy mnie mówić o nim „dziecko”. Nie bądźmy jak te ciotki z Iwaszkiewicza. Paweł nie jest żadnym dzieckiem. Jest mężczyzną, wzbudza silne emocje, a wy wykorzystujecie to dla sprawy. Ale w zamian dostaje bardzo dużo. Zresztą widzę, że i tobie też się trochę te emocje udzielają. – Juliana poczuła się przyłapana na gorącym uczynku. Leciusieńki pąs wypłynął z głębi jej ciała na szyję, ale Maryla tego nie zauważyła. – No dobrze, dobrze. Niech to, jak ty to mówisz, „dobre dziecko” przyjdzie wieczorem i naniesie mi drewna, bo wczoraj wszystko spaliłam. – Staruszka, jak się okazało, też chciała zagrać o swoje.

– Poproszę Maćka, żeby tu zajrzał, bo dziś ma przyjechać. Paweł pojechał na weekend do dziewczyny do Sopotu – odparła Juliana, szukając rozczarowania na twarzy ciotki. Sięgnęła znów po kawę, dopiła ją do końca i dźwignęła się z ławki, gdy w jej kieszeni zadzwonił telefon.

– O, Maryla, zobacz, Bożena z muzeum w Warszawie dzwoni, ciekawe, czego chce – rzekła, przesuwając placem po ekranie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: