Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Święty Leonard z pól - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
18 marca 2025
54,00
5400 pkt
punktów Virtualo

Święty Leonard z pól - ebook

Świat „Świętego Leonarda z pól” został zbudowany na granicy mitu i bajki. Marek Stokowski, autor znany m.in. z powieści „Samo-loty”, „Stroiciel lasu” czy wydanego w ubiegłym roku „Lotnicha” oraz humoresek nagranych przez Zbigniewa Zamachowskiego i Adama Woronowicza, do niedawna był kustoszem Muzeum Zamkowego w Malborku. W swojej najnowszej książce nie ogranicza się jednak do realizmu magicznego i bohaterów – niewinnych czarodziejów odpornych na wszelkie choroby wieku. W „Świętym Leonardzie” znalazło się miejsce także dla „rachunku krzywd” (wątek przymusowego wcielania Polaków do armii hitlerowskiej podczas II wojny światowej). Próżno jednak szukać tu rewizjonizmu – dla Stokowskiego najważniejszy bowiem jest czytelnik i jego satysfakcja z lektury. „Nie mam ambicji – mówi autor – żeby moja literatura otwierała nowe przestrzenie kosmiczne. Wolę opowiadać historie, które mogą komuś uczynić dzień lepszym”.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-956-7
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

*

W poniedziałek przed śniadaniem Leo poczuł, że ktoś jedzie. Patroszył akurat szczupaka i dwie płocie, które złowił tego ranka. Koty wydzierały się i wariowały. Leo rzucił im na koci talerz łby, trzewia i ości. Schował oczyszczone rybie mięso, umył ręce i pospiesznie wyszedł z domu.

*

Dom posadowiony był na twardym terpie, na płaszczyźnie pól ścielących się pomiędzy łukiem starych lasów na wzniesieniu morenowym a korytem rzeki Wisły. Niedaleko przepływała senna Liwa, w której Leo łowił to i owo, coś dla siebie i dla kotów. Bliżej, pośród pól, błyskała dosyć wartka i wesoła Postolińska Struga.

Do lokalnej metropolii, czyli do wsi Stary Jar z kościołem, urzędami, biblioteką i sklepami, było stąd daleko, więc zdarzało się, że Leo nie widywał ludzi przez, powiedzmy, sześć dni z rzędu albo dłużej, znacznie dłużej, jeżeli był chory i nie mógł pojechać do kościoła na mszę świętą. On jeździł rowerem, szwedzką czarną damką Kronan JG 127, z bagażnikiem i podpórką.

Czy czuł się samotny? Dość rzadko. Wiadomo, miał koty, a latem na gnieździe, na północnym skraju kalenicy, mieszkały u niego znajome bociany. I mieszkały z nim tysiące pracowitych pszczół w pasiece. Dodatkowo kontaktował się ze światem za pomocą komputera i routera. Poza tym miał radio, więc słuchał muzyki albo głosów żywych i umarłych.

*

Ten ceglany dom wybudowali mennonici, dawno temu, przed wojnami, które zgruchotały kościec świata. Dom był długi. Mennonici nazywali taki układ zabudowań gospodarskich Langhof. Składał się z budynku mieszkalnego, sklejonego swoim szczytem z pokaźną oborą; ta zaś przylegała drugim końcem do szczytu stodoły. Wszystko to pod jednym dwuspadowym dachem, pokrytym czerwoną dachówką. Leo nie hodował świń czy koni, więc w części dla zwierząt urządził drewutnię i zaplecze dla pasieki.

W porównaniu z zagrodami i domami w okolicy, w tej chałupie i obejściu panował wzorowy porządek, taki przeciwpożarowy. Nic nie zagradzało wyjść z komórek, obory, stodoły i domu, instalacja elektryczna była sprawna i zadbana, wentylacja jak należy, komin oczyszczony, szczelny, odnowiony, i wszędzie gdzie trzeba, a czasami gdzie nie trzeba, zgromadzone były wszelkie środki do obrony przed żywiołem: gaśnice przenośne przeróżnych rodzajów, staromodne hydronetki i koce gaśnicze, toporki i bosak.

*

Ludzie nazywali Leo świętym. Zapewne dlatego, że miał brodę patriarchy. Nazywali go tak – albo przezywali – raczej nie dla jego cnót i zasług, jako że Leonard był grzesznikiem, tak jak inni, jak my wszyscy. Czasem grzeszył wprost okropnie. Popluwał przez okno, jadł za dużo jak na pustelnika, skrywał w kościach żal do Pana Boga i spoglądał pożądliwie na kobietę mieszkającą blisko mostu, zgrabną panią w wieku średnim.

Miał i inne ciężkie przewinienia. Najcięższym z nich wszystkich było to, że tkwił w kokonie. To był kokon własnych myśli, starych dziwactw, spraw i przyzwyczajeń. Separował go od bliźnich z ich jazgotem i nędzami.

Nazywali Leo tak, jak nazywali, bo miał brodę patriarchy, a poza tym – tak dla śmiechu.

*

Ludzie mieszkający w polach albo we wsi jakoś się go, nie wiem, trochę bali, choć on przecież był niegroźny. Nigdy nie przywalił sąsiadowi pięścią w oko, nie gonił nikogo z siekierą, nie podpalił ludziom zabudowań, nie otruł żywizny i nie obiecywał krwawej zemsty. Wręcz przeciwnie, machał ręką, gdy ktoś robił mu przykrości, choć czasami się odgryzał, to uczciwie trzeba przyznać. Ta pociągająca pani w wieku średnim, o której wspomniałem, powiedziała kiedyś swojej siostrze, że on umie dziwnie spojrzeć. Miała rację, niewątpliwie. Tak popatrzył czasem na człowieka, że to strasznie go onieśmielało – tego, na którego Leo patrzył.

*

Już mówiłem, w poniedziałek rano Leo poczuł, że ktoś jedzie, zaraz będzie tuż, przed domem. Rzucił kotom to, co w patroszonych rybach było dla nich, resztę schował, umył ręce i pospiesznie wyszedł na gościniec.

Spojrzał w lewo, potem w prawo i prosto przed siebie, na pola za drogą. Nie było nikogo. Ani śladu samochodu, rowerzysty czy ciągnika. Jeszcze raz obrócił głowę na południe, w stronę długiej linii topól. Tam, na samym końcu bitej drogi, tym razem coś dostrzegł. Właściwie nie coś, tylko kogoś. Ujrzał jeźdźca w czarnym stroju.

Konny zbliżał się niespiesznie. Leo trącał dłonią witki wierzby i spokojnie sobie czekał.

Był kwiecień. A pogoda niczym w sierpniu. Gorąco, świetliście.

*

Gdy tamten podjechał do pierwszych drzew w sadzie, okazało się, że Leo odrobinę się pomylił. Nie, to nie był żaden konny. To był człowiek na motorze.

Leo nie należał do najmłodszych, więc trudno się dziwić, że zawiódł go wzrok – stary zdrajca. Teraz widział już wyraźnie: przed domem się zjawił kominiarz – postawny mężczyzna w mundurze cechowym i z klasycznym sprzętem pomocniczym: raportówką, zwojem liny, metalową kulą i latarką.

Kominiarz przystanął pod wierzbą. Być może dlatego, że siedział na maszynie marki Rieju, to znaczy motorze z Hiszpanii, przemówił w języku Cervantesa y Saavedry:

– Buen día os dé Dios.

Leo odpowiedział mu ukłonem. Stali, milcząc, w szumie drzewa. Pies nie szczekał, bo w chałupie Leonarda gospodarowały same koty – kto uważnie słuchał, ten pamięta.

– Może życzy sobie pan, bym skontrolował instalacje kominowe? – zapytał po chwili przyjezdny.

– Dziękuję. Zupełnie niedawno wszystko przejrzał mi Osowski. Ja dbam o te rzeczy. Pan zna Osowskiego?

– Tak. Dobry fachowiec z okolic. Ja, wie pan, to jestem kominiarzem domokrążcą. Czasem działam na zlecenia, ale częściej jeżdżę w ciemno, od chałupy do chałupy. Powiem panu w zaufaniu: jak już zjawię się u kogoś i przypomnę mu o zagrożeniach, to taki gospodarz zwykle decyduje się na przegląd i czyszczenie instalacji.

– To dobrze, wspaniale. To są bardzo ważne sprawy – powiedział Leonard. – Wcześniej pana tu nie widywałem.

– Pracowałem kilka lat w Hiszpanii.

– Rozumiem. Daleko. A może pan zsiądzie? Wstawię wodę na herbatę.

– Niestety, nie mogę. Do południa chcę obskoczyć Sarnią Górę i Benowo.

– No to życzę powodzenia.

– Pan, przepraszam, tu na stałe? – Kominiarz rozglądał się wokół.

– Na ten czas podarowany mi na ziemi – wypalił Leonard.

Gość na motocyklu się zamyślił, a potem zapytał:

– A pan martwi się, że tego czasu nie za wiele już w klepsydrze?

Leo odpowiedział bardzo szczerze:

– Tak, trochę się martwię.

– Czyli lęka się pan śmierci?

– Jak każdy, no, prawie.

– A chciałby pan może, żebym zdradził, co z tym począć?

– Z czym, przepraszam?

– Z tą obawą. Ze strachem, co będzie.

Leo lekko skinął głową. Gość w mundurze rzucił szorstko, chociaż jednocześnie się uśmiechał:

– Trzeba ruszyć stare dupsko.

Leo nie za bardzo pojął, co to znaczy.

– Dlaczego to: dupsko? – spytał kominiarza na motorze. – Co to w ogóle ma do rzeczy?

– Trzeba patrolować okolicę.

– Ale po co?

– Żeby służyć.

– Służyć? Komu?

– Napotkanym.

– W jaki sposób?

– Jak opiekun.

– Kto taki?

– Posłaniec – wyjaśnił kominiarz. Pożegnał się gestem i dodał: – ¡Id con Dios!

A potem odpalił i ruszył powoli na północ.

*

Przez tydzień Leonard rozmyślał o motocykliście-kominiarzu, a właściwie dumał nad słowami, które tamten wypowiedział. Wydawały mu się dziwne, chociaż Leo zwykle się nie dziwił.

W końcu, podczas gotowania kapuśniaku, zrozumiał nareszcie, co usłyszał na gościńcu. Zrozumiał tym głębiej, że od dawna coś go uwierało, kaleczyło mu sumienie. Uwierała go świadomość, że tak wiele otrzymuje, a sam daje bardzo mało.

Zapewne dlatego od pierwszych dni maja ruszał dupsko wczesnym rankiem, po czym błądził godzinami po skrawku planety, na którym ktoś kiedyś pozwolił mu mieszkać.

*

Podobnie jak inni wypuszczają się na łowy, tak Leo wyruszał na swoje patrole. Myślał o nich jak o lotach po orbitach domu na żuławie – jego bazy w płaskich polach. Te orbity były ciasne lub sięgały za horyzont.

Wszystkim, co przeżywał podczas wypraw, dzielił się wyłącznie z czwórką kotów, kiedy wracał do chałupy. Pszczołom z rzadka coś tam opowiadał. Bociany patrzyły na niego z wysoka i nie interesowały się głupstwami.

Ludziom mieszkającym po sąsiedzku – powiedziałem „po sąsiedzku”, choć w istocie ich zagrody było ledwo widać hen, daleko – mówił mało albo zgoła nic, bo – jak wiadomo – widywał ich z rzadka. Poza tym on nie miał nadziei, że jego sąsiedzi mogliby uwierzyć w zapewnienia, iż podczas patroli Leo zapomina o swym lęku przed przyszłością poza czasem. No i pewnie by się śmiali, gdyby chciał ich przekonywać, że codzienność bywa świętem.1

W pierwszą małą-wielką podróż Leo ruszył czarną damką Kronan JG 127, z bagażnikiem i podpórką. Zresztą on dosiadał jej i później, podczas wielu dalszych wypraw.

Pominę opisy przyrody, chociaż było bardzo pięknie – dookoła, pod stopami, pod kołami i nad głową. Pominę dlatego, że od razu coś się wydarzyło i po prostu nie ma czasu na detale przyrodnicze, pogodowe i tak dalej, a poza tym nie potrafię opowiedzieć w paru słowach, co wyrabia się na świecie, kiedy eksploduje zieleń maja.

Leo jechał w stronę Wisły wąską szosą, tą, co łączy Stary Jar z Janowem, skąd kursował kiedyś prom do Gniewa. Prom był ważny, zwłaszcza dla mieszkańców Gniewa i Powiśla, więc zakładam, że przeciętnie rozgarnięty i poinformowany obywatel musi mieć świadomość tej przeprawy, nawet jeśli mieszka pod Wrocławiem. No, niestety, prom zlikwidowano, i to też zapewne państwo wiedzą.

Mówiłem – przyroda, obłoki, te sprawy, a tu nagle biegnie człowiek. W garniturze, pod krawatem, jakby wyrwał się z wesela, chociaż była ledwie siódma, siódma rano w poniedziałek, czas na gimnastykę i obrządki. Leo nie znał tego pana. A pan, biegnąc polną drogą, prostopadłą do alei, zaczął machać i z daleka głośno wołał:

– Kolego! Pan stanie, pan zatrzyma się na moment!

Ze trzy razy tak zaapelował. No to Leo się zatrzymał.

*

Pan w krawacie dobiegł do roweru. Był zdyszany i spocony, pochylony nad asfaltem, jakby mdliło go po uderzeniu w żołądek kułakiem. Bardzo mocno czuło się, że trawi. On trawił toasty. A Leo nie lubił, jak ktoś wlewa w siebie wódę, bo zawsze uważał, że to powoduje wiele nieszczęść, a najbardziej cierpią dzieci, dzieci tych, co piją, zamiast kochać. Nie lubił pijących, więc uparcie ich unikał. Teraz też zamierzał się oddalić.

– Ale niech pan, panie, nie odjeżdża! – krzyknął tamten.

Coś było w tym głosie, coś takiego, że Leonard nacisnął hamulec.

– O co chodzi?

– Klacz się źrebi! U kolegi, Markowicza, z Mokrych Pastwisk – sapał pan w krawacie z czarną różą i szedł w stronę Leo. – Trzeba pomóc, a wypiłem, no wypiłem trochę na uroczystości i teraz nie mogę, nie mogę prowadzić. Nic nie jedzie, nic nie złapię. Pan pożyczy mi roweru. Ja oddam, na pewno! Klacz się źrebi, dobra klaczka, czteroletnia, piękne zwierzę, a kolega dzwonił, że jest kłopot. Właściwie dzwoniła, wiadomo, jego żona, taka grubsza.

Leo zsiadł ze szwedzkiej damki Kronan JG 127 i powiedział:

– Niech pan jedzie. Ja tam przyjdę. Pan uważa, żeby się nie zabić.

*

Było pięknie, jak to w maju o poranku, pośród pól pomiędzy linią Wisły a szerokim łukiem lasów na wzniesieniu morenowym na krawędzi pojezierza. No, czego chcieć więcej? Bocianów? Też były. Skowronków? Wiadomo, śpiewały jak głupie. Obłoków? Płynęły. Leo mało nie oszalał. Dziękował, jak umiał, chociaż czuł, że słowa to za mało. Więc wędrował, patrolował.

Po małej godzinie wszedł w granice Mokrych Pastwisk.

*

Leonard nie wiedział, gdzie mieszka Markowicz, ale wiedział, jak rozpoznać damkę Kronan z demobilu. Zobaczył, że stała na podwórku gospodarstwa z dużym domem ozdobionym antenami. Czworobok podwórza zamykały szopy i obora – raczej stajnia, skoro rodził się w niej źrebak. Nie było stodoły.

Leo wszedł przez bramę – samowolnie – ignorując protest kundla. Poprosił go gestem, żeby dał mu teraz święty spokój, nie ujadał, nie startował z ostrym zębem. Pies usiadł na progu i już tylko warczał, a nie szczekał. Pani domu nie wyjrzała, bo puszczali właśnie serial i akurat miało się okazać, czy on wróci do niej, czy nie bardzo.

Damka była cała, bez zadrapań, bardzo chętna do powrotu na poranny szlak ku Wiśle. Leo miał już wyprowadzić ją na szosę, kiedy przyszło mu do głowy, że tak zrobić nie wypada. Trzeba komuś szepnąć, że – uwaga – odbiera swój rower. I warto zapytać, co z tą klaczą, jak się miewa. Więc zajrzał do stajni.

*

Najpierw poczuł zapach koni. Potem wzrok mu przywykł do półmroku i dostrzegł źrebaka. Ten próbował dźwignąć się na nogi i stać prosto tak jak mama – bardzo piękna klacz, kasztanka. Długie, drżące szczudła noworodka nie umiały go utrzymać. Odpoczywał chwilę i znów wstawał. Matka przyglądała mu się ze spokojem.

– Dzień dobry – przywitał się Leo, bo był dobrze wychowany.

Tuż obok, na słomie, leżeli panowie. Pan w krawacie z czarną różą i zapewne pan Markowicz. Pierwszy nie miał już na sobie eleganckiej marynarki, a tylko koszulę, poplamioną krwią i śluzem. Obaj byli wymęczeni, spoceni, tak mokrzy, jak gdyby pływali przed chwilą w sadzawce. Widać koński poród był dość trudny i musieli naharować się, nadenerwować. Leo miał ochotę zrobić wiecheć i porządnie wytrzeć przemoczonych, żeby się nie przestudzili po wysiłku, no a potem nie zachorowali. Nie zdążył się zabrać do skręcania wiązki słomy, bo człowiek w krawacie wychrapał:

– Pić… Wody!

– Dla panów czy klaczy? – Leo wolał się upewnić.

– Najpierw dla nas. Bardzo proszę.

– Jest tu kubek?

– Chyba nie ma. Kran pan znajdziesz koło studni.

Gaszenie pragnienia bywa równie dramatyczne jak gaszenie sterty słomy. Leo złapał puste wiadro, leżące przy koniu, i wybiegł na zewnątrz. Faktycznie, przy studni, zamkniętej na amen pokrywą z betonu, znajdował się kran na metrowej, wystającej z ziemi rurce. Leo znowu spławił kundla, nabrał wody do połowy zgniecionego lekko kubła i powrócił prędko do obory, przepraszam – do stajni.

*

Pan w krawacie i ten drugi, zapewne gospodarz, wyrywali sobie wiadro i pili szaleńczo, jakby zalewali w trzewiach ogień. Leo nie chciał na to patrzeć. Spoglądał na konie.

Źrebak walczył z grawitacją. Wreszcie dźwignął się na cztery tyczki, zdołał złapać równowagę. Klacz zarżała. Mały szukał jej wymienia. Prędko znalazł. Ciągnął i zlizywał siarę z wielką pasją. Matka przyjmowała to cierpliwie.

Leo zorientował się, to znaczy wyczuł, że klacz jest spragniona jeszcze bardziej niż panowie.

– Koledzy, przepraszam. – Leo zwrócił się do mężczyzn. – Potrzebna jest szklanka.

Odebrał im kubeł, wybiegł znowu na podwórze i po chwili wrócił z wodą. Klacz włożyła łeb do wiadra i zaczęła pić, zachłannie.

*

Leonard przyglądał się matce i jej źrebakowi. Usłyszał za sobą głos pana w krawacie:

– On miał kiepskie ułożenie, podwiniętą, wie pan, nóżkę. Trzeba było go poprawić. Potem wyszedł już bez przeszkód.

– Naprawdę podziwiam.

– Że wyszedł?

– Że pan to potrafi. Potrafi tak pomóc.

– A co to takiego? Tylko że się człowiek tym przejmuje i męczy się bardziej niż przy przerzucaniu węgla szuflą.

Mały zachwiał się na szczudłach i upadł na słomę.

*

Wszystko pięknie, z tym że Leo – jakby to powiedzieć? – miał zagwozdkę. Nie potrafił się opędzić od strasznej pokusy, by pouczyć gospodarza. Chciał zalecić mu sprzątanie, sklarowanie tej obory i wyposażenie jej w gaśnicę oraz inne środki ratownicze. Mógłby zrobić spis takiego sprzętu i szkic jego rozmieszczenia, ale wiedział doskonale, jak się kończą wszelkie próby nakłaniania ludzi do przyjęcia, że nieszczęście może się przydarzyć. Tutaj też by pewnie go spławiono i uznano za wariata.

– Już nie chcę przeszkadzać – powiedział Leonard. – Niech ten mały ma tu spokój, a panowie niech wypoczywają. Biorę rower. Do widzenia.

– Wielkie dzięki… – mruknął pan w krawacie z czarną różą i zaczął zasypiać.

Leo nakrył obu mężczyzn grubymi derkami, które znalazł blisko wejścia. Ukłonił się klaczy, pozdrowił źrebaka i wyszedł na słońce. Zignorował psie zaczepki, wsiadł na damkę Kronan i odjechał.

*

W najnowszym odcinku serialu jednak wcale się nie okazało, czy on wróci do niej, czy nie bardzo.

*

W polach było jeszcze trochę piękniej niż godzinę wcześniej na tej drodze, między bliską linią Wisły a szerokim łukiem lasów na wzniesieniu morenowym. Czego więcej mógł chcieć Leo? Może tylko zabezpieczeń i środków gaśniczych w gospodarstwie Markowicza. A poza tym – czego można było chcieć, jeżeli ktoś zobaczył cud narodzin o poranku, nowe życie przychodzące na tę ziemię, pełną grobów i nieszczęścia? W dodatku, no właśnie, Leo czuł, że sprawia mu ogromną radość podawanie wiadra z wodą, to znaczy służenie nawet w bardzo małej sprawie, gdzieś na samym krańcu świata.

Rowerzysta mało nie oszalał. Dziękował, jak umiał. Słowami i ruchem. Jechał dalej, patrolował.

*

Leo robił polną pętlę. Zakręcił na północ, a więc nie oddalał się już więcej, ale zbliżał z każdą chwilą do swojego domu z bocianami.

Czasem zatrzymywał się i długo wdychał zieleń zboża, żółć rzepaku. Po małej godzinie wspiął się na wiślany wał w pobliżu Jarzębiny, tak bliżej Rudników. Prawie cały świat rozciągał się wokoło. Tak się zdarza, kiedy człowiek wreszcie dźwignie ciężkie dupsko, ruszy w drogę, nie marudzi.

Powiem tutaj, dla porządku, że Wisła płynęła. Z Beskidów do morza. Z dołu w górę mapy Polski. Czyli z lewej w prawą stronę, patrząc z wału. I płynąc, błyszczała, dyskretnie milczała, chyba że o taflę chlasnął boleń. A wysoko nad nią krążył bielik. Nad brzegami i nad wodą uwijały się niezmordowane czajki. Fruwały też trznadle, potrzeszcze i szpaki. Na łęgach buczało od trzmieli w amoku, zaś za rzeką, na Kociewiu, kwitły łany rzepakowe i od wieków stygło pole, na którym husaria próbowała przemóc Szwedów, a ci – jak maszyny – grzali z armat i muszkietów.

Leo stał oparty o siodełko i rozumiał, że przenigdy nie obejmie tego świata ani wzrokiem, ani słuchem. Nie przeniknie go do końca, chociaż stara się, jak umie. A najtrudniej – wiedział – być w tym miejscu i w tej chwili, które właśnie są mu dane. Stary chłop, a nadal nie nauczył się, nie opanował wielkiej sztuki, jak być w samym środku krajobrazów albo zdarzeń, w samym sercu – nie na zewnątrz.

*

Poziom wody w Wiśle był dość niski, tak że odsłoniły się dwie łachy – piaszczyste wysepki. Blisko jednej z nich, na środku rzeki, tkwiła nieruchomo duża barka, właściwie pchacz z barką.

W zaroślach nad brzegiem nie było wędkarzy. Leonard zszedł z wału, prowadząc swój rower. Wybrał miejsce na ostrodze za wierzbami i trawami i tam siedział na kamieniach – między wodą, ziemią a powietrzem z ławicami cumulusów, żurawiami i bielikiem. Obserwował pchacz i barkę. One stały na kotwicy, z dziobem skierowanym na południe, a to znaczy – w górę Wisły.

Jakim cudem zestaw tam kotwiczył? Rzecz zupełnie niebywała i zapewne wbrew zasadom. Leo głowił się nad tym pytaniem, a czas płynął tak jak trzeba, bez szarpania i histerii.

*

Umył sobie ręce w rzece, zjadł kanapkę, siknął w krzakach i znów patrzył. I zobaczył. Coś dziwnego.

Na pokładzie pchacza zjawił się mężczyzna w samych gaciach i koszuli i poruszał się nerwowo. Przyklęknął na rufie i majdrował coś przy dużej puszce, gdzieś pięciolitrowej. To trwało i trwało. Aż nagle huknęło. Potężnie. Huknęło jak salut oddany z armatki zainstalowanej na fordeku krążownika Royal Navy.

Leo zadrżał przy wystrzale, a z nim podskoczyły lub zerwały się do lotu żurawie i trznadle, potrzeszcze i szpaki, czajki, trzmiele i jaszczurki, a nawet zające i konie, cielaki i krowy mieszkające tuż za wałem. Uniosły się w górę, donośnie wrzeszczały i powoli opadały jak kurz po wybuchu. Tylko boleń nie histeryzował. Husaria i Szwedzi nawet nie zauważyli, że grzmotnęło.

*

Ten facet na pchaczu zaraz przepadł pod pokładem. I znów się pojawił. Tym razem był w spodniach. Obiegł prędko nadbudówkę i zniknął gdzieś za nią. Minęła minuta i zza rufy ciężkiej krypy pod dość osobliwą nazwą Clipper wyłoniła się szalupa. Zapewne spuszczono ją wcześniej i czekała tuż przy burcie, prawej burcie holownika – widocznej z Kociewia, ale niewidocznej stąd, z Powiśla. Wiosłował ten facet, który strzelił z wielkiej puchy.

Szalupa sunęła dość żwawo. Nurt nie był zbyt wartki, więc wioślarz nie musiał aż tak bardzo się wysilać. Wkrótce wpłynął do zatoczki przy owej ostrodze, na której stał Leo, i przybił do brzegu. Marynarz zawołał „dzień dobry”. Leonard odkłonił się grzecznie i pomógł przy cumach.

*

Ten w szalupie był zziajany i bardzo przejęty. Wysapał od razu:

– Lekarz, panie! Jest tu lekarz?

Zaskoczony tym pytaniem, Leonard wykrztusił:

– W Starym Jarze albo w mieście. To dosyć daleko.

– Nasz szyper się kończy.

– To znaczy?

– Umiera.

– Umiera?

– Na czkawkę.

– Poważnie?

– Już czka ponad dobę. Zaczyna odjeżdżać.

Facet wykaraskał się z szalupy i szykował się do biegu do wsi lub do miasta.

– Trzeba wezwać pogotowie – rzucił Leo, chwytając mężczyznę za rękaw.

– Dzwoniliśmy, a ci do mnie, że na środek rzeki nie przyjadą, a na czkawkę – woda z cukrem.

– To nie stójcie, tylko płyńcie – radził Leo. – Zawińcie do portu. Stąd najbliżej jest do Korzeniewa. Można cofnąć się do Sarniej Góry.

– My stoimy (przeklął) na mieliźnie!

– No a picie nie poskutkowało?

– Żarł cukier łyżkami, powstrzymywał oddychanie, brał czternaście łyków zimnej wody, nawet próbowałem go przestraszyć, walnąłem z karbidu i też nie pomogło.

Gość opędził się od osy czy tam czegoś w tym rodzaju. Wtedy Leo nagle wrzasnął:

– Pan zaczeka! Pan zaczeka tu spokojnie!

– Ale na co?!

– Potrzebuję dwa kwadranse, może więcej, trochę więcej. Ja tu wrócę, coś przywiozę, będzie dobrze! – zapewniał wioślarza Leonard.

Złapał rower i popędził z nim przez łęgi, wtarabanił się na wał wiślany, zjechał z niego pełnym pędem i dalej zasuwał jak wariat albo kolarz holenderski. Leo nie był już młodzieńcem, a dotarł do domu na terpie w siedemnaście minut i pięć sekund.

*

Wracał na ostrogę trochę dłużej – dziewiętnaście minut i sześć sekund – bo wiał niekorzystny wiatr od rzeki, na szczęście dość słaby. Leo znów pokonał stromy podjazd i ostry zjazd z wału i zakończył wyścig przy szalupie. Tak, zastał szalupę, wciąż stała przy brzegu, lecz nie było marynarza. Pewnie nie uwierzył w słowa Leo i ruszył gdzieś w Polskę, szukając doktora.

Leo musiał i chciał działać – i to działać jak najprędzej. Ukrył rower w gęstych krzakach, odwiązał szalupę i wskoczył do środka. Chwycił wiosła. Ruszył w stronę pchacza z barką.

Wiosłował fachowo. Miał w tym spore doświadczenie, wyniesione jeszcze z pracy. Wziął poprawkę na znoszenie i udało mu się prędko dotrzeć do burty okrętu, pardon, pchacza Clipper. Usłyszał nad głową głos jakiejś kobiety:

– Pan w ogóle co tu robi? To nasza szalupa… A gdzie jest Martyniuk?

Pani stała na pokładzie. Leo grzecznie się przedstawił.

– A skąd się pan urwał? – warknęła niewiasta.

Prąd odrywał go od burty, więc Leonard mówił szybko:

– Mam lekarstwo. Trzeba podać. Ten z załogi mi powiedział, co się dzieje z kapitanem. Skoczyłem do domu. Przywiozłem co trzeba. A facet gdzieś przepadł, więc postanowiłem sam przypłynąć. Może złapie pani cumkę?

Niewiasta złapała i przycumowała łódź przy pchaczu. Leo wdrapał się na pokład po starej oponie, czyli prostym odbijaczu.

*

To była niewiasta nadzwyczaj dorodna, w wieku ponadbalzakowskim, z warkoczem grubości mocnej liny holowniczej.

– Jak okażesz się pan łobuz, to wyrzucę cię za burtę – oświadczyła, mierząc Leonarda uważnym spojrzeniem.

Potencjał tej pani zupełnie wystarczał do spełnienia obietnicy. Leonard zdjął plecak i wyciągnął z niego słoik.

– Mam miód. Rzepakowy. Najlepszy na serce. Jest z mojej pasieki, wiadomo, sprzed roku. Tegoroczny będzie wkrótce. – Pokazał na żółte dywany na polach.

– Dawałam mu cukru. Mężowi – stwierdziła kobieta.

– To jest absolutnie nie to samo! – oburzył się Leo. – Miód to nie jest rafinada, tylko wielka tajemnica, dar z nieba, eliksir.

Kobieta westchnęła i rzuciła:

– Proszę za mną.

*

Szyper leżał w wąskiej koi, skulony jak szczenię. Był drobny, żylasty i od dawna nie golony. Rzucało nim mocno, jakby barka się zderzała z podwodnymi przeszkodami. Szarpnięcia przepony wypadały dość nieregularnie. Zdarzały się pauzy, nawet kilkusekundowe, a po nich dwa czknięcia w tym samym momencie. Facet zdawał się półżywy, absolutnie wykończony. Ciężko sapał, pojękiwał. Przeklinał pod nosem z rezygnacją i rozpaczą. Leo trochę się przestraszył.

– Ludwiczku, posłuchaj. – Niewiasta z warkoczem pochyliła się nad mężem. – Tu przyjechał pan miejscowy, bo Martyniuk mu powiedział, że strasznie się męczysz. I on przywiózł miód na serce. Co, zjesz trochę miodu?

– Lepiej wypić – szepnął Leo. – Rozpuszczony w letniej wodzie.

Szyper ledwie machnął ręką, jakby nie miał siły na rozmowę. Ledwie jęknął:

– Daj, Mireczka, jak uważasz.

– No dobrze, Ludwiczek. Najpierw dam ci pełną łyżkę, a potem popijesz to wodą z rozpuszczoną drugą porcją – powiedziała duża pani. – A dodać do tego cytrynki?

– Tak, z cytryną będzie dobrze – znowu wtrącił się Leonard.

Chory lekko kiwnął głową i po chwili czknął tak strasznie, że o mało nie spadł z koi.

*

Pani zaraz wyszła do kambuza, a Leo pozostał w kajucie. Siedział cicho, żeby nie przeszkadzać, nie męczyć człowieka steranego ciężką walką.

We wnętrzu kabiny panował porządek. Na ścianie wisiały obrazki: gmach westminsterskiego parlamentu i flaga brytyjska – oba dzieła wykonane przez sprawnego hiperrealistę. Na stoliku Leo zauważył Smugę cienia, książkę mocno spracowaną i z plamami na okładce. Obok leżał srebrny laptop. Było schludnie, ale duszno, skarpetkowo i niedopałkowo. Leonard nie lubił aromatów tego typu, postanowił jednak nie uciekać, bowiem bał się, że jak wyjdzie, to ten gość udusi się, zadławi lub rozbije sobie głowę.

– Kurna, skonam – jęknął szyper.

Leo nie spodziewał się, że tamten zacznie, że zacznie coś mówić. Odpowiedział cicho:

– Miód pomoże.

Szyper klął urywanymi sylabami i w końcu wykrztusił:

– Odjeżdżam, odjeżdżam…

Słowa rozpadały mu się na kawałki.

– Daj pan spokój, będzie dobrze – zapewnił go Leo.

– A gdzie jest Martyniuk?

– Pewnie tropi gdzieś lekarza. Skorzystałem z jego łódki, bo chciałem tu dotrzeć możliwie najprędzej.

Z kambuza wróciła kobieta. Przyniosła ze sobą cytrynę, elektryczny czajnik, grubą szklankę i łyżkę stołową. Leonard odkręcił pokrywkę słoika i podał go pani.

*

Szyper usiadł. Ledwo dyszał. Rzucało nim strasznie. Nie dotykał łyżki ani szklanki, poddawał się rękom swej żony, jak dziecko. Najpierw przyjął porcję miodu i czkając, rozpuszczał ją w ustach. Potem jął popijać letnią wodę, w której – jak zostało wcześniej uzgodnione – też był miód plus sok z cytryny. Znów położył się na boku.

Coś zmieniło się w powietrzu.

Mijały sekundy. Minęła minuta. Trwała cisza.

Szyper nie czkał.

Oddychał ostrożnie, jakby bał się, że za chwilę pęknie cienka bańka cudu.

*

Ci dwoje po prostu nie mogli uwierzyć. Kobieta z warkoczem i szyper. Odliczali tętno ciszy, lękając się nadal, że nastąpi nowy wybuch. Upłynęły dwie minuty bez szarpnięć i jęków.

Leo nie chciał tego zepsuć, więc zaczął wychodzić na palcach, pomału, na zewnątrz. W drzwiach zatrzymał go głos szypra:

– Kolego… dziękuję.

– Niech pan lepiej nic nie mówi – poprosił go szeptem Leonard. – Niech pan nie zaburza oddychania, szczególnie wydechu.

I wyszedł na pokład.

*

Już szykował się do zejścia po oponie do szalupy, kiedy pojawiła się kobieta ze słoikiem z miodem rzepakowym. Chciała oddać go Leonardowi. On rzucił:

– Nie trzeba. Czkawka może się powtórzyć.

– Jestem panu bardzo wdzięczna. – Pani wydawała się wzruszona. – I przepraszam za „łobuza”. Pan rozumie, byłam w nerwach.

– Absolutnie nie ma sprawy.

– Niech pan jeszcze nie odpływa. Zapraszam na lunch, znaczy obiad.

Leo nie dowierzał własnym uszom.

– My jedliśmy już – ciągnęła dama. – Jadamy dość wcześnie, jak w Anglii. A pan pewnie jeszcze nie jadł.

– Wsunąłem kanapkę.

– Daj pan spokój. Trzeba wsunąć coś ciepłego – powiedziała z przekonaniem.

Nie czekała na reakcję zakłopotanego Leonarda, tylko wzięła go za fraki i poprowadziła w stronę mesy.

*

Leo usiadł koło okna. Za szybą bulaju nie huczał ocean – trwały pola na Kociewiu, te z żółcią rzepaków i zielenią oziminy – pchacz zaś nie wydawał się okrętem żadnej wielkiej, dumnej floty, ale mesa, chociaż ciasna, wyglądała niczym salon – kapitański, z dyplomami w cienkich ramkach, z obrazkiem żaglowca SV Cutty Sark na pełnym morzu i z paradnym, srebrnym hełmem oficerskim, glansowanym, ze złotymi zdobieniami i obfitą kitą z włosia. Hełm znajdował się na półce.

Przy mesie był kubryk. Tam postawna żona szypra podgrzewała dania obiadowe. Cieszyła się bardzo, że sporo zostało, bo ugotowała dzisiaj więcej, jakby czuła, że ktoś przyjdzie, to znaczy przypłynie. Podczas krzątaniny w mesie i kubryku przypomniała sobie o czymś ważnym i natychmiast zadzwoniła. Powiedziała komuś, żeby wracał, nie szukał lekarza, bo czkawka minęła i chyba jest dobrze. Kiedy nakrywała już do stołu, rozejrzała się po mesie i z uśmiechem powiedziała:

– Mąż dość długo pływał w Anglii i na wodach Szkocji i Irlandii. Ma wielki sentyment do brytyjskiej marynarki.

– Rozumiem – powiedział Leonard. – I nawet ta nazwa jednostki…

– No właśnie. Mój mąż pragnie wierzyć – ciągnęła kobieta – że pływamy na rasowej, królewskiej fregacie lub co najmniej na kliperze. Dlatego jadamy jak starzy wyspiarze. Nie na co dzień, raz w tygodniu. Ludwiczek tak czeka na ten dzień angielski w naszej mesie, a tu wczoraj dostał czkawki, uporczywej i morderczej, więc dzisiaj chłopina właściwie nic nie zjadł.

*

Obiad rzeczywiście był angielski.

Na początku Leo dostał – na apetyt i trawienie – kieliszek likieru, coś na bazie ginu, cytryn i chininy, jak wytłumaczyła pani Mirka. Ona też łyknęła małą kroplę. Nazywało się to Pimm’s. Leonard przełknął i grzecznie pochwalił, choć za bardzo mu nie smakowało.

Do jedzenia była zupa z zielonego groszku, z chudą szynką, potem baranina w czymś miętowym, jakąś taką galaretką, i z upieczonymi warzywami. Smak drugiego dania podkreślało zawiesiste piwo bez bąbelków, bardzo dobre, doskonałe. Na deser był stilton i cheddar, krakersy i wino – kieliszek merlot w pięknej barwie.

Jakim cudem – dumał Leo – tak wykwintnie karmią na tej krypie, z pozoru wieprzowej, bigosowej i wódczanej?

Nie wyraził tego głośno, za to chwalił każdą z potraw i dziękował za posiłek, zaproszenie i życzliwość. Z rozpędu powiedział:

– Wszystko smaczne i pożywne. A dla mnie odmiana. Trochę nudno, monotonnie jeść bez przerwy ryby z Liwy, miód z pasieki i elbląską pasztetową.

Gospodyni się zaśmiała.

*

Żona szypra, jak wiadomo, jadła wcześniej, a więc teraz tylko pogryzała brytyjskie sucharki z cheddarem i sączyła sobie wino. W pewnej chwili przeprosiła. Odeszła od stołu, żeby sprawdzić, co u męża. Wkrótce pojawiła się z powrotem. Była zachwycona tym, że szyper drzemie, ma się dobrze i w ogóle. Wypiła łyk wina i rzekła:

– W wilkierzu dla pruskich flisaków żeglujących tędy, Wisłą, w tekście z końca czternastego wieku, napisano, że – uwaga – jeśli retman albo platman się upiją w czasie spławu, to ten pierwszy straci głowę, a temu drugiemu kat odrąbie prawą rękę.

– Cóż, trzeba uważać – skomentował to Leonard, pstrykając w butelkę.

Pani znowu się zaśmiała, a potem mówiła, że oni, na pchaczu, w istocie żeglują jak flisacy z dawnych czasów.

– I jak przed wiekami, czasem rzeka jest złośliwa. – Pani pokiwała smętnie głową. – Urządza pułapki.

Tłumaczyła Leo, że niestety, muszą teraz czekać uwięzieni, aż z południa przyjdzie woda, większa woda; tam kilka dni temu porządnie padało, więc może niedługo poziom trochę się podniesie i ich zestaw się uwolni. A w ogóle płyną z Gdańska, w górę rzeki. Wiozą do Bydgoszczy jakiś badziew, ale do gdańskiego portu wieźli cacka, nadzwyczajnie cenne sprzęty, eksportowe, coś dla Indii.

Pani nachyliła się do Leo i niespodziewanie wyszeptała:

– Jak on by nie przeżył, Ludwiczek, to skoczyłabym za burtę.

*

Niby miał posypiać w swojej koi, a zjawił się w mesie. Wiadomo, kapitan. Nie wyglądał nazbyt zdrowo, no ale już chodził i nie czkał jak baran.

– O, pięknie! Smacznego – wysapał i przysiadł przy stole.

– Dziękuję – powiedział Leonard.

– Jak się czujesz? Zjesz coś z panem? – zapytała pani Mirka.

– Nie teraz, nie teraz – wycedził kapitan, zważając na oddech. – Pan musi być stąd, z tych okolic? – Znowu zwrócił się do Leonarda.

– No tak, tu, z żuławy.

– Tak pytam, bo w Gdańsku, blisko wyjścia z portu do zatoki… – Nagle przerwał i odczekał, aż rozeszło się po kościach złowrogie napięcie przepony. – Podjęliśmy z wody takie cudo.

Postawił na stole butelkę – jasną flaszkę, oczyszczoną z lekka z jakichś glonów i cienkich muszelek, które przyczepiły się od zewnątrz. Korek był polany grubo lakiem.

– Martyniuk brał wodę do mycia pokładu, zauważył toto i wyciągnął – dorzuciła pani Mirka i już więcej nie błagała, żeby mąż położył się i milczał.

– Pan popatrzy – mruknął szyper. – W środku kartka. Właściwie koperta z wyraźnym adresem. „Pani Stanisława Kosakowa, Nowy Jar…” To chyba tutaj? Gdzieś tu, niedaleko. Popatrzyłem, wie pan, w googlach.

– Tak, blisko – potwierdził Leonard. – Tyle że zapewne mogą być i inne Nowe Jary, gdzieś w Sudetach albo w Łódzkiem.

– Zwykle pierwszy wybór jest najlepszy. Co, spróbuje pan przekazać tę przesyłkę adresatce?

– Jak najbardziej, panie kapitanie.

– Będę wdzięczny i zobowiązany.

*

Niewiasta z warkoczem wręcz wepchnęła męża do kajuty, żeby jeszcze sobie pospał i w ten sposób dał odpocząć umordowanemu czkawką sercu. Wróciła do Leo. Znowu próbowała mu dziękować, ale on ją prosił, by przestała.

– Telefon! Niech pan weźmie numer do nas – zawołała pani Mirka. – Jak zajdzie potrzeba, no nie wiem, wodnego transportu przęsła mostu lub turbiny – zaśmiała się cicho – to proszę zadzwonić.

– Ja, wie pani, nie korzystam, no, nie mam komórki.

– Poważnie?

– Nie lubię. Ale lubię pisać maile.

– To dam panu adres.

Zapisali na karteczkach namiary mailowe, wymienili je ze sobą i skrzętnie schowali.

*

Kiedy Leo zbierał się do zejścia na pokład szalupy, duża żona kapitana wydawała się zmieszana, jakaś taka niespokojna, jakby biła się z myślami. Wreszcie pękła. Powiedziała:

– Pan zaczeka jeszcze moment. Dosłownie momencik.

Zniknęła we wnętrzu nadbudówki pchacza Clipper.

*

Leo gapił się na rzeczną łachę – piaszczystą ławicę, na której siedziały rybitwy lub mewy. On dość słabo je rozróżniał. Te ptaki nie bały się barki. Wiał wiatr od Kociewia, to znaczy Pomorza. Maj unosił się nad Wisłą i nad całym wielkim światem. Czas zatrzymał się, nie płynął, choć płynęła ciemna rzeka.

Ktoś potrząsnął ramię Leonarda, wyrywając go z zadumy.

– Ja też chciałabym poprosić o wielką przysługę – wyszeptała pani Mirka. – Czy mógłby pan, błagam, przechować to dla mnie?

Wręczyła mu torbę, płócienną. W środku ukrywały się: sfatygowany egzemplarz powieści Okręt liniowy C.S. Forestera i spora butelka. To nie była flaszka z innym listem ani z winem dla bywalców rautów w ambasadach i operach. To była butelka ze statkiem, konkretnie z żaglowym okrętem o trzech masztach, trzech pokładach i ogromnej masie armat.

– Ja wiem, to wygląda jak jakaś głupota – tłumaczyła się kobieta – ale dla mnie, proszę wierzyć, to największy skarb na świecie.

– To dlaczego pani tego się pozbywa?

– Nie pozbywam się! Ratuję. Panu dobrze z oczu patrzy, mam do pana zaufanie. Niech pan to ocali, gdzieś schowa u siebie, no bo tutaj to przepadnie, mąż wywali to za burtę.

– Poważnie? Dlaczego?

– Wytłumaczę wszystko później. Napiszę do pana. To dłuższa historia, a Ludwiczek pewnie nie śpi, może zaraz wyjść z kubryku i zrobi się marnie. Bardzo, bardzo pana proszę, niech pan tego pilnie strzeże! – Dotknęła butelki owiniętej grubym płótnem. – Ja pewnego dnia odezwę się i powiem, że już mogę to odebrać. Mam nadzieję, że tak stanie się dość prędko, czyli że nie trzeba będzie długo czekać, aż tu u nas sprawy się wyjaśnią, a rany uleczą.

– Dobrze. Może pani mi zaufać – zapewnił Leonard.

Pani Mirka – tu uwaga! – cmoknęła go głośno w brodaty policzek. To cmoknięcie było jak petarda, jak wystrzał z armaty na pokładzie krążownika, tak że aż spłoszyły się żurawie, potrzeszcze i szpaki, czajki, trzmiele i jaszczurki, a nawet zające i konie, cielaki i krowy mieszkające tuż za wałem.

*

Ten okręt w butelce to był HMS Victory z Royal Navy, znany głównie z uczestnictwa w bitwie morskiej koło Trafalgaru. Skarb włożony został do plecaka, obok listu do Nowego Jaru.

*

Leonard dopłynął spokojnie do rzecznej ostrogi. Uwiązał szalupę. Z gęstwiny krzaczorów wyciągnął swój rower. Był gotowy do odjazdu. Jeszcze raz odwrócił się ku rzece.

Na bakburcie pchacza Clipper stała żona zmęczonego czkawką szypra. Machała do Leo. Odruchowo jej zasalutował. Co prawda na białej czapeczce chroniącej przed słońcem Leonard nie nosił orzełka, ale chyba można było mu wybaczyć gest nie bardzo regulaminowy, jako że zasalutował spontanicznie, kierowany emocjami.

*

Zastał dom w całości i porządku, koty w formie, klekoczące małżeństwo na swym gnieździe, a pszczoły w robocie. Trawa rosła, zboże pochłaniało tony światła, fruwały ptaszory, słońce wolno opadało po zachodniej stronie nieba.

Dzięki Bogu, nieobecność Leonarda nie wpłynęła źle na rzeczywistość. Może w ogóle – dumał Leo – człowiek niepotrzebny jest w tym mechanizmie. Zapewne bez niego wszystko by toczyło się jak dotąd, nawet lepiej i spokojniej. Poczuł ulgę, a zarazem lekką przykrość.

Zmienił kotom wodę w misce, dosypał im żarcia i poszedł popatrzeć, czy nie roją mu się pszczoły. Butelkę z okrętem schował w domu pod podłogą. Nie w drewutni czy szauerku, tylko w kuchni. A dlaczego nie w piwnicy? Po prostu piwnicy pod domem nie było. Na żuławie trudno o piwnice, jako że zbyt łatwo podmakają. A poza tym tutaj, w kuchni, miał schowek na oku.

Leo odkrył ową skrytkę gdzieś z rok po tym, jak wprowadził się do tej chałupy. Pewnie ci, co tu mieszkali długo przed nim, też chowali swoje skarby, bo każdy ma jakieś, każdy coś tam sobie chowa – coś, co ma ratować jego życie. Skrytka pod podłogą była sucha i zamaskowana jak należy.

*

Koło siódmej usiadł sobie koło domu i pił wodę z liściem mięty. Opowiadał Łatce, Rudej i Sadzawce, co zdarzyło mu się w drodze, na pierwszym patrolu w okolicach Mokrych Pastwisk, Jarzębiny i Rudników. Panda była gdzieś na łowach, więc nie dowiedziała się niczego. Koty chyba strasznie się nudziły, bo usnęły nader prędko, w każdym razie nie komentowały ani opowieści o źrebaku, ani o Clipperze na mieliźnie.

Leo odpoczywał po robocie. Był zadowolony z tej wyprawy. I wdzięczny do kości. Kominiarz miał rację: zawsze, zawsze bywa ktoś w potrzebie – a to pies z kulawą nogą, a to człowiek z umęczonym czymś tam sercem.3

Co się, do cholery, działo z Leo? Dlaczego on nie mógł normalnie, jak inni, spotykać na szlaku zbłąkanych wędrowców, zapłakanych uczniów klasy szóstej bez rozwiązań zadań trygonometrycznych, jeleni w potrzasku czy rannych żołnierzy? Dlaczego on raczej napotykał kominiarzy zwracających się do niego po starohiszpańsku, źrebiące się klacze, rzeczne barki na mieliźnie, pięciolatków po czterdziestce i ptasich śpiewaków, niby nader pospolitych, a w repertuarze operowym? No właśnie, dlaczego? Nie powiem, bo nie wiem.

Mogą państwo mi zaufać, Leo wcale się nie starał, by przeżywać rzeczy osobliwe. Zresztą nie rozróżniał rzeczy dziwnych od powszednich i powszechnych. Być może był chory na głowę czy coś tam. A może zbyt wiele doświadczył i widział, żeby dziwić się dziwnemu i przejmować się pytaniem, czy na pewno jest normalny, czy niestety nie za bardzo.

*

Spał dobrze, jak nigdy, tej nocy majowej po dniu operowym.

A zazwyczaj sypiał marnie. Raptem budził się, o różnych porach, i to nawet nie dlatego, żeby siknąć, lecz z powodu tego, że się dusił lub męczyły go koszmary. Nie gonił go potwór ani jakaś, nie wiem, strzyga, tylko nie mógł wysiąść z autobusu, był znienawidzony przez kolegów albo jadł trociny i się dławił. W mroku skrywającym jego pokój przysiadała wtedy przy nim żona. Nie mówiła ani słowa. On mówił. On prosił, żeby mu nareszcie wybaczyła, i błagał, by poszła, nie dręczyła jego ani siebie. Potem modlił się bezgłośnie albo krzyczał w okno Panu Bogu, pytał Go, dlaczego ich nie bronił i w ogóle, jak to jest, że On pozwala, żeby wydarzały się nieszczęścia.

Wiem, pytały i pytają o to wszystko całe rzesze obolałych w każdym miejscu ziemi i stuleciu, w każdym pokoleniu i języku. Leonard też wiedział, że nie jest jedyny w tym wołaniu o znak z nieba, ale prosił jeszcze raz, na nowo, całkowicie po swojemu. I jak większość innych pytających nie słyszał w ciemności stosownych wyjaśnień.

Trzeba jednak przyznać, że otrzymał, w końcu dostał jakiś sygnał. Wtedy – w kwietniu, koło domu. Później też odbierał drobne znaki. Można było je uznawać za komentarz, jakiś rodzaj głosu w sprawie. Leo odczytywał w nich sugestię, żeby wstawać bez gadania i wytrwale jeździć do roboty. Takiej, jaka mu została teraz dana.

Proszę bardzo, wstawał i wyjeżdżał.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij