- W empik go
Syn Dniepru - ebook
Syn Dniepru - ebook
Trwa I wojna światowa. W Kijowie, w kawiarni François, spotykają się polscy uchodźcy z Galicji. Odziani w zużyte stroje przewidują ruchy wojsk, obmyślają przyszły ustrój Polski, debatują, w granicach którego państwa znajdzie się Kijów, a przede wszystkim - z utęsknieniem czekają na powrót do ojczyzny. Wśród nich szczególnie wyróżnia się czterech poetów - Karol, Henryk, Stanisław i Marcin - którzy żyją z dala od ludzi, jakby poza aktualną sytuacją. Jeden z nich jest narratorem tej historii.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-5041-5 |
Rozmiar pliku: | 417 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najstarszy z nich miał dużą, rudą głowę i małą, zmęczoną twarz, w której nieruchomo płonęły turkursowym ogniem ogromne, błyszczące oczy, gdy płomień rudej brody podkreślał jego wystający podbródek. Ubranie było staranne, z trudnością odświeżane, jakby zasuszone, przeważnie nieokreślonej, popielatej barwy. Chodził ten człowiek jak cień, trochę bokiem, jak gdyby starając się przecisnąć przez świat tak, aby o nikogo nie zawadzić. Myślałbyś, że żył w wiecznej ciasnocie, gdzie nie można się było ruszyć, żeby nie być potrąconym. Drugi był wysoki, chudy, wygolony, z długim, czerwonym nosem, z wysokiem, wyliniałem czołem, ozdobionem dużą, czarną brodawką. Ten dawał na wygnaniu lekcje po domach o ile możności dostatnich, przeto z zawodową elegancją nosił czarny, wyprasowany i gładki tużurek, o który dbał, jak panna o swą reputację, a w którym wyglądał — jak pilnik w futerale. Trzeci był bardzo zaniedbany, miał długie, po chłopsku podcięte włosy, rzadką „kacapską“ brodę, oczy ruchliwe i zmienne, giestykulację bardzo żywą. Opowiadając często wygrażał niewidzialnym swym przeciwnikom pięściami, ale pięści te były śmiesznie małe. Podobny był trochę do Gryszki Rasputina z afiszów kinematograficznych i miał czasem dziki wyraz oczu, ponieważ potrzebował pieniędzy, a nie wiedział od kogo pożyczyć. Czwarty był ten, co to pisał. Nazwijmy ich dla ułatwienia: Karol, Henryk, Stanisław i Marcin.
Ponieważ zaś to było w Kijowie, przeto czterej przyjaciele spotykali się a raczej schodzili codziennie w kawiarni „François“ przy Funduklejewskiej ulicy, gdzie po wczesnym, marnym a nieraz metafizycznym obiedzie krzepili się czarną kawą, gawędząc przez długie godziny.
O, „François“, niezapomniane wygnańcom galicyjskim, jedyne prawdziwe i istotne centrum emigracji galicyjskiej w Kijowie. Któż zapomni twą krytą szkłem brudnem i szarem salę zwierciadlaną, gdzie męczeńską śmiercią konało tych kilka palm suchotniczych i zdeprawowanych, ze wstrętem i obrzydzeniem, lecz napróżno odwracających się od ordynarnych, rzekomo palisandrowych, na czerwono bajcowanych „boazerji“! Tam, przy małych, kwadratowych stolikach z białego marmuru rozstrzygano najintymniejsze i najdrażliwsze kwestje emigracji galicyjskiej. Mówię wyraźnie — przy małych, kwadratowych stolikach, jakiemi obstawione były ściany sali zwierciadlanej, albowiem przy stolikach okrągłych, na środku sali, siadali oficerowie bawiący na urlopie, często smukli, ogorzali Kozacy w olbrzymich, cudacznych „papachach“ i w barwnych „kazakinach“, z szytemi złotem, czerwonemi „baszłykami“ na plecach, przejezdni wojskowi belgijscy lub francuscy w swych „kepi“, a nieraz w hełmach szaro-błękitnych, spokojni i uśmiechnięci Anglicy z krótkiemi fajkami w wyzłacanych zębach, posępni werbownicy serbscy w mundurach austrjackiego kroju, maleńcy, lecz dumni i sztywni oficerowie japońscy, a zaś przedewszystkiem pokraczni i karykaturalni w mundurach wojskowych, bladzi i laskonodzy „obijacze“, urzędnicy „Związku miast“. Ci niezwyciężeni rycerze spekulacji, zwani popularnie „huzarami Związku“, zbrojni w króciutkie i cienkie sztyleciki, dyndające na rzemiennych temblakach, z zuchowatemi minami kokietowali znane sobie na pamięć kokotki, które wychowały i uświadomiły całe pokolenia młodzieży. A dalej niezliczony, wymalowany śmiało i ozdobnie, strojny i — jak mówią w Kijowie — „rozduszony“) „beau monde“ kijowski, bardzo wymizerowany wskutek gwałtownego tempa usilnej pracy czasów wojennych, lecz szumiący jedwabiami i skropiony obficie rosą brylantów.
Krótko mówiąc, na środku sali, przy stolikach okrągłych w cieniu pesymistycznych palm, siadało wszystko silne, syte, mocne i mające zabiezpieczone tyły — to znaczy wszystko, co nie potrzebowało wstydzić się wytartych łokci, wyświechtanych łopatek starych marynarek lub też tak zwanych „jasnych momentów“ spodni — co właśnie często stanowiło szczególnie słabą stronę wychodźców galicyjskich. Dlatego-to ci obsiadali stoliki kwadratowe i chronili się pod ściany zwierciadlane. Przy tych stolikach analizowano poruszenia wojsk i obmyślano przyszły ustrój Polski, obliczano, kiedy Lwów znowu zostanie wzięty przez Rosjan — bo inaczej nie można było wrócić do domu — i kiedy wojna się skończy, układano plany kampanji pożyczkowych, skarżono się na krzywdy, podejrzewano się o przynależność do „ochrany“, tęskniono, marzono, opowiadano sobie o pozostawionych daleko rodzinach, odczytywano sobie wzajemnie listy, wtajemniczano się w istotę spekulacji, zawierano spółki a nieraz — stylizowano denuncjacyjki. W dymie papierosów i mgle nostalgji dusiły się tam biedne dusze ludzkie — niby kwiaty pod kloszem — pod szklanym, wiecznie brudnym stropem, przez który cedziło się wyssane z soków ożywczych światło białawe, rozrzedzone i nieposilne, jak mleko, w tej kawiarni podawane.
Byli tacy, którzy przychodzili do „François“ zaraz zrana z żonami i dziećmi i zająwszy którąś z lóż, siedzieli w niej od pierwszego śniadania aż do obiadu. Żona przeglądała cierpliwie i dokładnie nieliczne i podarte zagraniczne pisma ilustrowane, dzieci biegały po sali i składały w sąsiednich lożach wizyty demi-mondkom, które napychały im buzie „brioszkami“ i pysznemi ciastkami drożdżowemi, zaś małżonek szedł do sali bilardowej i tam, oparłszy się plecami o ścianę, stał nieruchomo, przez długie godziny przyglądając się białym kulom, latającym po zielonem suknie. Drugi przychodził do kawiarni cztery razy dziennie — punktualnie, jak urzędnik do biura. Siadał, pił swą kawę, kłaniał się na wszystkie strony znajomym, uśmiechał się uprzejmie, czytał gazety, rozmawiał i wołał na garsona — spieszył się, niecierpliwił — aby wyjść i po godzinie przechadzki powrócić. Trzeci, z grubem cygarem w ustach wędrował od loży do loży i zaznajamiał się z demi-mondkami, które całował poufale po rękach, jak swe dobre znajome lub bliskie kuzynki, usuwając się dyskretnie za nadejściem kogoś, kto mógł mieć na widoku nie tylko bezinteresowną rozmowę. Jeszcze inni urzędowali w kawiarni bezwstydnie cały dzień — ludzie tak pozbawieni woli, że im się nawet na obiad wyjść nie chciało. Ci zalewali pusty żołądek czarną kawą, dając posłuchanie coraz to innym znajomym, którzy przysiadali się do nich. Tworzyły się oczywiście grupy — ludzi lepiej lub gorzej ubranych.
Dość silną grupę od samego początku stanowili literaci, którzy wykazywali najwięcej lekkomyślnego optymizmu, pogody ducha i wiary w siebie i życie. Ci ludzie, którzy prawie wszyscy bez wyjątku dobrze znali się z głodem i nędzą, nie bali się życia, spokojnie i bez trwogi patrzyli mu w oczy. Z początku otaczał ich tłumny krąg ludzi, zwierzających się im ze swych obaw i słabości, ludzi, którzy przedtem nigdy się do nich nie zbliżali. Literaci pocieszali, dodawali odwagi, zagrzewali — i istotnie stosunki zaczęły się układać, znajdowano zajęcia, posady. Jeden brał na wykarm świnie, drugi handlował drzewem, trzeci skórą, czwarty pośredniczył. Muzycy stroili fortepiany, aktorzy zaczęli grać, malarzom udało się przekonać zamożnych ludzi, że ściany bez obrazów nic nie są warte, zaś okna mamy po to, aby je malować — i malowali z takim zapałem, jakby całą Rosję zamalować chcieli. Nawet literatom udało się tu i owdzie znaleźć odpowiednie posady — ten się bogato ożenił, inny, młody, przystojny i elegancki wyjechał na wieś „za syna“, któryś tam łaskotał bogate „precieuse’y“ prowincjonalne w pięty, wyrabiając w ten sposób kredyt sobie i swym przyszłym tomom i tak wreszcie rozlecieli się wszyscy, a tylko nasza czwórka została osierocona i zapomniana.
Jakoś jednak żyli — czasem lepiej, czasem gorzej, jak dawniej. Los nieraz ich rozłączał, rzucając nimi po całej Rosji — a przecie zawsze potrafili się odszukać i po jakimś czasie znowu widziano ich pod zwierciadlaną ścianą „François“ pochylonych nad marmurowym stolikiem, opowiadających sobie z ożywieniem nieskończone historje przy szklankach czarnej kawy. O czem mówili? O tem, o czem mówią i drudzy, a także o wielu innych rzeczach. Przez pewien czas naprzykład silnie zajmowała ich płciowość planet, kiedyindziej znów telepatja. Karol przez długi rok trapił przyjaciół chiromancją, wymową angielską i Rabindranatem Tagorem, którego tomiki nosił po kieszeniach i przy każdej sposobności przykładał je jak plaster do duszy któregoś z towarzyszów. Marcin dręczył ich miłością, spirytyzmem i Balmontem, Henryk impresjonistami francuskimi, hipochondrją i własnemi wierszami, które deklamował z pamięci, Stanisław niestałością duszy, gotującej się wciąż do jakiegoś odlotu i marzeniami o klasztorach tybetańskich. Marząc razem — tworzyli razem.
Tak mijały im bolesne lata wygnania i borykania się z ciężkiem i twardem życiem — i oto w trzecim roku wojny, najcięższym dla całej ludzkości, spostrzegli, iż są sami i poza ludźmi. Zima ich rozpędziła, dopiero na wiosnę znaleźli się znów wszyscy czterej w Kijowie przy białym marmurowym stoliku. Było to na parę tygodni przed Wielkanocą, kiedy świetny z początku rozkwit rewolucji rosyjskiej wlał kilka kropel orzeźwiającego balsamu w dusze wygnańców, znękanych długą, beznadziejną zimą. Powietrze przesycone było rytmem „Marsyljanki“ i ogniem noszonych po ulicach czerwonych sztandarów. I właśnie wówczas, kiedy nasi poeci chcieli podzielić z kimś wielką radość swych serc, spostrzegli, że jak nikt nie dzielił z nimi ich smutków, tak nikt nie był ciekawy ich wzruszeń radosnych. Byli sami.
Dlaczego?
Na środku sali przy okrągłych stolikach panował Mars, otoczony uróżowanemi wielbicielkami. Na świecie było tak samo. Nikt nie potrzebował pieśni, nikt nie potrzebował poetów. Byli sami — ponieważ byli niepotrzebni. Równocześnie jednak lata cierpienia, wspólnie przeżywanego, dały im ich własny, osobny słownik i własny zakres życia duchowego, coraz wyżej śrubowany przez poezję. I stali się, niby czterej mędrcy na obelisku — niechętnie mówili z tymi, którzy stali niżej od nich, bo, z góry patrząc, mieli przegląd ich spraw, które tłumaczyli poprostu, gdy od nich wymagano, aby słuchali długich eksplikacyj; sami zaś, widziani z dołu, przedstawiali się dość cudacznie i karykaturalnie, albowiem nie byli na miarę posągową stworzeni. Próby kompromisów zawodziły, wyłączność stawała się nietylko miłą, lecz niezbędną. Oddalano się od nich, a i oni odstraszali ludzi od siebie drwiącemi sofizmatami lub zuchwałemi paradoksami. Wszelako jeśli kto wrócił z bardzo dalekiej podróży, gdzie widział rzeczy dziwne, lub zaznał czegoś, co nie codzień dzieje się na świecie, szedł do nich i opowiadał im to, czegoby drugim nie był opowiedział. Zaś oni słuchali w milczeniu, syrpiąc swą czarną kawę, kiwając głowami i porozumiewając się z uśmiechem oczami, a ten cichy uśmiech mówił, iż rozumieją wszystko.
Oni-by nie rozumieli! Oni, którzy uznawali wszystkich bogów i wszystko, co jest ludzkiego; oni, dla których nie było nic nieprawdopodobnego, ludzie, którzy swemi rafinowanemi, wiecznie głodnemi i chciwemi wrażeń duszami ssali z dni ich poezję, jak świeży sok z jagód leśnych; ludzie, którzy pili życie oczami, a których myśli byli lekkie i barwne, jak domki z pawich piór! Nie zdawali sobie nawet sprawy z tego, że dla tych popołudniowych godzin rozmowy notowali najtajniejsze drgnienia swych dusz, zbierali na mieście obrazki, nieraz całemi tygodniami szlifowali epitety, zapisywali sobie w pamięci najlepsze wyczytane gdzieś wyrażenia, improwizując, sięgali do dna swych twórczych zapasów, do skarbca przeżyć — bo w ofierze tym chwilom spalali najpiękniejsze swe natchnienia, upajając się niemi jak pijacy absyntem, tak, że gdy wychodzili z kawiarni, świat tracił w ich oczach barwę, a na wyczerpane ich dusze padało niewysłowione znużenie. Byli to pijacy marzenia.
Oto, co łączyło tych ludzi, zresztą niewiele wiedzących o sobie. Duchowo bogatsi od innych, dusili się tem niepotrzebnem nikomu bogactwem — a przeto trwonili je, obdarowując się wzajemnie, obrzucając barwnem kwieciem swych marzeń. Dusze ich w tych krótkich chwilach stawały w płomieniu — musiał jednakże być ktoś, ktoby się przy tym ogniu chciał ogrzać — i oto, na co byli sobie potrzebni. Wiecznie płodni, wyrzucali z siebie wszystko, robiąc miejsce temu, co się miało jutro urodzić, i tak aż do oszołomienia zarzucali się swemi snami, które, jak spadające różnobarwne gwiazdy, rozpalały się w powietrzu, by zgasnąć natychmiast.
I za to się kochali.
Ten, co to pisał, pragnął utrwalić kilka powiastek na pamiątkę dla siebie. Ta książka — to treść kilku godzin przyjacielskiej pogawędki. Mówiło się łatwo — a jednak jak niezmiernie trudno było to spisać! Inne rzeczy, piękniejsze i głębsze, prawdopodobnie przepadną. I niech przepadają. Na marnotrawstwie świat stoi!
* * *
Pewnego sobotniego popołudnia Karol, Henryk, Stanisław i Marcin obsiedli kwadratowy stolik pod lustrzaną ścianą. Kawiarnia była prawie pusta, jak zwykle w porze obiadowej. Niedaleko stolika literatów, w jednej z lóż, flirtowało intensywnie z dwiema rozchichotanemi dziewuszkami kilku młodych oficerów, rekonwalescentów z pobliskiego szpitala. Dziewuszki były tak naróżowane, że twarze ich grały nieledwie szafirowym odblaskiem. Były na swój sposób piękne, ale młodzi oficerowie mieli nad niemi tę niezaprzeczoną przewagę, jaką dają białe bandaże, krzyże na piersiach i piękne niebieskie, bufiaste spodnie z szerokiemi, jasnożółtemi lampasami. Przy stoliku literatów zaczęły się szybko pojawiać i znikać szklanki z czarną kawą. Twarze były, jak zawsze, uprzejme, oczy połyskiwały łagodnie, usta składały się do uśmiechu. Częstowali się papierosami.
— Niech pan spróbuje moich — częstował Karol, podsuwając otwartą papierośnicę. — Tu „Juju“, a tu „Osman“ — niezłe.
— Pan zawsze całą trafikę przy sobie nosi.
— Jedyna przyjemność pana Karola.
— A pan co ma?
— „Bosonóżkę.“
— Także dobre papierosy, tylko mają tą wadę, że je nie wszędzie można dostać.
— Pan już pije trzecią szklankę czarnej kawy? Rujnuje się pan. To trucizna.
— Jedyną rzecz, którą nam niefałszowaną dają — to trucizna.
— Zbyt pochlebne ma pan wyobrażenie o obyczajach wieku naszego — uśmiechnął się Karol. — Jest on mimo wszystko mdły, na kłamstwie i oszustwie oparty. Niestety, fałszuje się nawet truciznę.
— A tak — skrzywił się Marcin. — Niema się nawet czem upić.
— Cóż słychać nowego?
Zamilkli i milczeli grzecznie, pozwalając, aby przemówił ten, kto odczuwał największą potrzebę wygadania się. Nareszcie odezwał się Marcin:
— Opowiadał mi przed chwilą jakiś tam prezes jakiegoś tam schroniska dla opuszczonych dzieci —
— Pan Marcin nie lubi społeczników — zauważył Karol, mrużąc figlarnie prawe oko.
— Moi panowie, nie lubię ludzi handlujących tem, czego niema. To zawsze podejrzane.
— Nie wierzy pan w społeczeństwo?
— Panowie! Przedwczoraj jeszcze Djogenes w małych Atenach w biały dzień szukał na rynku człowieka z latarnią w ręce. Zapewne, od wczoraj, kiedy Chrystus nastał, cośniecoś się zmieniło — elektryka, forma niewoli, a tu i owdzie zjawia się niby i człowiek — ale aby zaraz już było społeczeństwo? Zaprędko. Nie wierzę!
— I cóż panu ten prezes opowiadał?
— Z natury rzeczy jest on w bezustannej korespondencji z innymi prezesami rozmaitych schronisk, a między innemi i z pewną damą — również prezesową. Tej wtrynił swego czasu jakieśtam podrzucone dzieci. Dziś dostał list, w którym pani prezesowa prosi, aby wyrobił miejsce dla kilku protegowanych przez nią sierót i zaznacza, że ma to być rewanż za dzieci, które on swego czasu umieścił w jej schronisku. Przypominając mu ten fakt, wykwintna dama kończy wyrzutem: — Nadto owe dzieci żyją, czem przyczyniają nam niemało kłopotu. Dobre, co?
Marcin roześmianemi oczami spojrzał po towarzyszach, ale ci siedzieli nieruchomo jak wodzowie indyjscy podczas narady wojennej. Tylko Karol kiwnął ledwo dostrzegalnie głową.
— Podobno fakty podrzucania dzieci zdarzają się dziś bardzo często — rzekł Henryk.
— Ale bo też i dzieci się rodzą! I w dodatku mnóstwo chłopców!
— A ludzie zdziczeli! Wszystko składają na wojnę. Kobieta bez męża wałęsa się po świecie — męża mi wojna wzięła — tłumaczy. Dziecko się pannie urodzi — to wojna! —powiada. Pokazuje się, że wojna nietylko zabija, ale i rodzi.
— Tylko, jak śmierć najdroższych przemija nieraz bez większego wrażenia, tak i o te dzieci ludzie nie dbają i rozrzucają je po świecie jak pestki.
— Doprawdy, nie rozumiem, jak można wyzbywać się własnych dzieci! — oburzył się Karol.
— Dorogowizna, podwoza niet, wagonow nie chwatajet! — powtórzył Stanisław stałą wymówkę.
— Zwłaszcza, że i dzieci rodzą się niewiadomo skąd — dodał Marcin.
— No, niewiadomo skąd! Owszem, bardzo dobrze wiadomo! To mama-przyroda zabezpiecza się tak, chytra . . .
— Rozumie się! Ale zdarzają się wypadki przechodzące wszelką wiarę. Dziecko się rodzi i nikt, nawet matka nie wie skąd.
— Dajże pan spokój!
— Proszę, znam fakt, w którym ojcostwo przypisano poprostu — Dnieprowi!
— Niby jakto Dnieprowi? — pytał, nie rozumiejąc Henryk.
— No, Dniepr miał syna z panną . . . Ale jestto właściwie — nie napisana jeszcze nowela pod tytułem:SYN DNIEPRU
— Nowela?
Literaci zmieszali się w pierwszej chwili. Znowu jedna opowieść z „Tysiąca i jednej Nocy“. Czy niema innych zmartwień? Mało to jest nowel nienapisanych? Zaczęli rozmawiać o rzeczach obojętnych, rozmyślając w duchu i pytając oczami, czy starczy im sił do cierpliwego słuchania. Bo, że Marcinowi trzeba będzie pozwolić opowiedzieć tę zwarjowaną historję, o tem nie wątpili. Nie dziś — to jutro!
Nareszcie Karol zdecydował się i nie patrząc na Marcina, jak gdyby w obawie, że wyraz jego oczu nie będzie zbyt zachęcający, zapytał dość obojętnie:
— A cóż to jest niby z tym „Synem Dniepru“?
— Historja jakiego Warega, czy co? — rozpytywał Stanisław.
— Nie. To historja pewnego młodego Galicjanina, czy raczej pewnej młodej Kijowianki.
— No to gadaj-że pan już! — zachęcił go Henryk.
Marcinowi błysnęły oczy. Zapalając długo i starannie papierosa, obmyślał, od czego zacząć, aż wreszcie oglądnął się, jak gdyby obawiając się, by go nie podsłuchano, uśmiechnął się i pochylił głowę nad stolikiem.
— Znacie Barbey’a d’Aurevilly „Don Juana“? Powieść o tej młodej pannie, co to poczęła, usiadłszy naga w fotelu, gdzie przed chwilą siedział człowiek, w którym się skrycie kochała?
— Znamy, rozumie się! Więc to jednakże literatura?
— „Pointa“ literacka, zresztą . . .
— Jazda!
— Ałabanier! Otóż — było tak:
Trzy pary dziecinnie zaciekawionych, rozumiejących, bystrych oczu wbiły się w twarz Marcina, zaś on mówił:
Jest to historja pewnego młodego Galicjanina — niech on się nazywa dźwięcznie Drzażdżyński, aby i Niemcom było łatwo wymawiać — który z początkiem lata 1915 roku przybył do Kijowa, uciekając przed służbą wojskową w szeregach armji austrjackiej, za co oczywiście liczył na głęboką wdzięczność Rosji, mającej w ten sposób o jednego dzielnego żołnierza nieprzyjacielskiego mniej. Sam on, ten pan Drzażdżyński, syn urzędnika Wydziału Krajowego, był chłopczyną smukłym i przystojnym, ale potwornie wątłym, nieprawdopodobnie chudym cherlakiem, z piersią słabą i nierozwiniętą jak pudełko od zapałek, jednem słowem — chuchro żałosnego politowania godne, ale młodzieniec dobrze wychowany, jedynak, celujący uczeń, który prócz łaciny i greki, umiał trochę po francusku i brzdąkał nieźle na fortepianie, przytem laleczka o regularnych rysach twarzy, z prostym, cienkim nosem, z płonącemi czerwono, chłopięcemi ustami, z rumieńcami niekoniecznie zdrowemi, ale jaskrawemi, i z oczami wielkiemi, ciemno-szafirowemi, naiwnemi, zmiennemi jak u kobiety, a które ocieniały długie, jedwabiste, ciemne rzęsy. No co, źle jest? — zwrócił się Marcin naraz do towarzyszów.
— Dobrze. Wal pan dalej! — zachęcił go Stanisław.
Marcin odetchnął głęboko i opowiadał:
— Otóż, aczkolwiek pan Drzażdżyński wierzył niezłomnie, iż pełen wiedzy, „powyżej wymienionej“ na dzikim Wschodzie brylować musi, przecie, kiedy się znalazł w Kijowie, nie wiedział, co ze sobą począć, jak się dać poznać. Tatuś zaopatrzył go w dobrych kilkaset rubli, zaś chłopczyna oszczędny, niewiele potrzebujący i ostrożny, żył tanio, tak, że mu to w owych czasach na dłużej nawet wystarczyć mogło. Zresztą — jak wielu z naszych wychodźców — wierzył, iż wkrótce będzie mógł wrócić do Lwowa.
W Rosji, w Kijowie, był pierwszy raz w życiu. Wogóle, zdaje się, z Galicji dotychczas nie wyjeżdżał. Bruki i porządki kijowskie niezbyt mu zaimponowały, za niektóre cywilizacyjne urządzenia wprost się wstydził, kijowski Padół wydał mu się właściwie dziesięć razy większym lwowskim Placem Krakowskim lub Strzeleckim, pozatem jednak wielkość miasta, ruch na Kreszczatiku, złote kopuły cerkiewne, ogromne mnóstwo ładnych kobiet z oczami jak czarne gwiazdy a pachnących niby róże, Dniepr przecudowny i symfoniczna orkiestra w Ogrodzie Kupieckim — to wszystko zrobiło na nim niemałe wrażenie.
— Tak — przerwał Henryk — Kijów może się podobać. Pamiętam, przyjechałem do Kijowa gdzieś nad ranem. Miasta nie znałem, nie wiedziałem, czy mieszkanie znajdę w nocy, więc czekałem na dworcu. Kiedy zaczęło świtać, nie mogłem już dłużej w tłumie „bieżeńców“ wysiedzieć i wyszedłem na miasto. Nigdy nie zapomnę, jak się zdziwiłem, stanąwszy na Bulwarze Bibikowskim. Ogromnie mi się spodobały te ciągnące się w nieskończoność ciche i puste srebrzysto-zielone aleje smukłych topól. Co powiecie? Byłem pewny, że tam daleko, na końcu alei stoi cichy, biały dworek polski! Jest w tych drzewach niewypowiedzianie strzelisty a melancholijny sentyment. Kocham topole, zaś à propos Bulwaru Bibikowskiego coś wam potem opowiem. Wracam jednakże do Kijowa: przypadkiem trafiłem na Funduklejewską ulicę, którą zaszedłem na Kreszczatyk. Miałem dziwne wrażenie węchowe. Był to początek lata, więc pachniały słodko najróżniejsze drzewa i kwiaty, a równocześnie z tym zapachem mieszał się zapach perfum, owoców, białych bułek i świeżych „bublików“, tytoniu, rozlanego „kwasu“, no i oczywiście wyziewów ulicznych, dziwnie zmysłowy zapach miękkiego i sytego życia. Zdawało mi się, że chyba nie inaczej pachniała Kapua, kiedy do niej wkraczały zmęczone wojska Hannibala. Kreszczatykiem zeszedłem nadół, a potem skierowałem się ku górce św. Włodzimierza. Wiecie, tam ku przystani prowadzi taki jakiś parów. Otóż tym parowem, jeszcze prawie ciemnym, bo ledwo brzask był biały, jechał truchtem do miasta nieprzerwany sznur dorożek kijowskich, tych potwornie niewygodnych, ale czcigodnie starożytnego kształtu wehikułów, na których wieziono do miasta na bazar mięso, owoce, włoszczyznę. Jedne dorożki jechały ku miastu, drugie ku przystani — i był to jak gdyby jakiś niezmiernie długi, z chrzęstem powoli obracający się łańcuch podwójny, ciągnący żywność dla wiecznie głodnego olbrzyma. Zdziwiło mnie, iż środków żywności nie ładowano tu na wozy towarowe, jakby to było u nas, lecz wieziono je wprost na dorożkach. Kiedy się tak patrzyło na tych rumianych, tłustych ludzi w doróżkach, jedną ręką przytrzymujących na kolanach kosz z rakami naprzykład, a drugą na siedzeniu kosz z truskawkami, miało się wrażenie, iż to są jakieś dobroduszne ciocie, czy też poczciwi wujaszkowie, którzy wczesnym rankiem wiozą do miasta słodkie i smaczne prezenty.
— A tymczasem te dobroduszne ciocie i poczciwi wujaszkowie łupili z nas skórę bez najmniejszego miłosierdzia — rzekł Karol, mrużąc filuternie prawe oko i drapiąc się w rudą brodę.
— Tu się zawsze dobrodusznie łupiło! — wtrącił się do swego własnego opowiadania Marcin, sądząc, że w ten dowcipny sposób odzyska głos, który mu tak podstępnie odebrano.
Ale Henryk rozgadał się i nie rezygnował tak łatwo.
— A Dniepr, Dniepr, kiedy go owego ranka zobaczyłem z Górki św. Włodzimierza! . . . Dziwny, tajemniczy, mistyczny . . . Widziałem olbrzymi, ciemno-szary, prawie czarny szmat ziemi, równię daleką, jak morze podpiętą na skraju horyzontu — zaś na niej splątane, nieodgadnione skręty nieskończenie długiego węża, połyskującego jasnym, białawym błękitem stali . . . To był Dniepr . . . Widziałem go na dole, omywający swemi falami piasczystą, zabudowaną wysepkę, podobną z góry do miasteczka, jak je rysowano przed wiekami na mapach, ale to dalej, te stalowo, zimno połyskujące wody, czy to były rozramienienia rzeki, czy też jej skręty — dalibóg nie wiedziałem. Widziałem tylko coś, jak gdyby wielkie, czarne schody, wykładane biało-niebieskiemi, lśniącemi wstęgami. Dziwna rzeka.
— I jak się przekonacie — figlarna! — kusił Marcin.
Tu jednak Stanisław znów zapragnął słowa.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.