Szarlatan - ebook
Szarlatan - ebook
Kabotyn i bałamutnik, Herman Fiszelzon – pseudofilozof, pseudosocjolog i prawdziwy szarlatan żyje na koszt przyjaciół w Nowym Jorku u szczytu II wojny światowej. W środowisku przybyłych z Europy żydowskich emigrantów małżeńskie zdrady, liczne romanse, przekręty finansowe, kłamstwa, nieobyczajność, kobiety, whisky i karty to dla Hermana „codziennie nowa gra”, której potrzebuje, aby wygrać z poczuciem wygnania i bólu. W powieści, którą Singer jako jedną z niewielu wydał pod pseudonimem, pozostałości tradycji żydowskich sztetli łączą się z rytmem ulic Manhattanu, a za oceanem dzieje się najgorsze z możliwych. Bohaterowie, z których część ledwo umknęła z Europy, częściowo wiedzą o tym, jaki los spotyka ich rodaków, co tylko podnosi etyczną stawkę moralnej i seksualnej rozpusty. To arcydzieło egzystencjalnego niepokoju ukazujące paradoksalny związek ludzkiej tragedii z wolą życia. Szarlatan to jedna z najmroczniejszych znanych powieści laureata Nagrody Nobla.
Przekład z języka jidysz.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-969180-7-9 |
Rozmiar pliku: | 839 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Izaak Baszewis Singer był jednym z najpłodniejszych pisarzy dwudziestego wieku, a jego spuścizna literacka obejmuje niezliczone powieści, opowiadania, wspomnienia, książeczki dla dzieci oraz eseje. Był pierwszym, i jak dotąd jedynym, piszącym w jidysz laureatem literackiej Nagrody Nobla, choć Akademia Szwedzka czytała tylko przekłady jego dzieł na język angielski. Singer wyemigrował z Warszawy do Nowego Jorku w 1935 roku, mając trzydzieści jeden lat, a listy z tego wczesnego okresu sugerują, że już wtedy rozumiał, jak ważne może okazać się rozszerzenie grona odbiorców poza granice literackiego świata jidysz. W późnych latach czterdziestych, kiedy _Rodzina Muszkatów_, jego pierwsza powieść po angielsku, była przygotowywana do druku, tak bardzo zaangażował się w proces przekładu, że jego poprawki kompletnie zakryły maszynopis tłumacza. Wydawca Singera, Alfred A. Knopf, zlecił przepisanie tekstu (na koszt autora) i od tego czasu aż do końca życia pisarz osobiście nadzorował niemal każde tłumaczenie tekstu przed publikacją. Uczynił z przekładu część swojej artystycznej praktyki: najpierw pisał w jidysz, następie wraz ze współpracownikami tworzył maszynopis po angielsku, aż wreszcie pracował z redaktorami książek i magazynów, dodając i wycinając akapity z angielskiej wersji tekstu. Proces kompozycji, który zaczynał się w jidysz, a kończył w języku angielskim, zasadniczo uczynił z niego amerykańskiego pisarza dwujęzycznego.
Przerwa pomiędzy początkami kariery Singera w jidysz a pojawieniem się autora w angielskiej przestrzeni językowej, tempo pisania w jidysz oraz pierwsza seria druku tekstów w odcinkach w żydowskim dzienniku „Forwerts” przyczyniły się do powstania znaczącego opóźnienia w publikacji jego dzieł po angielsku. Zawsze było więcej materiału dostępnego do przetłumaczenia i wydania, niż rynek literacki mógł na raz pochłonąć. Gdy wybierano, którym z projektów się zająć, Singer i jego literaccy konsultanci (wydawca, redaktor, agent) często brali pod uwagę tematykę dzieła oraz to, w jaki sposób książka wkomponuje się w publiczny wizerunek pisarza. Żeby móc wziąć dany projekt na tapet, jego współpracownicy potrzebowali angielskiego tekstu, więc w swojej karierze Singer niezależnie zlecał i nadzorował przekłady powieści z oryginałów w jidysz. Ta praktyka doprowadziła do wydania wielu z jego najbardziej znanych dzieł, takich jak _Niewolnik_; _Wrogowie, opowieść o_ _miłości;_ _Szosza_ i innych. Lecz teksty bardziej kontrowersyjne i prowokacyjne zostawały z boku. Tak stało się z _Pokutnikiem_, powieścią o ortodoksji, którą przetłumaczono niedługo po tym, jak ukazała się w jidysz w odcinkach w 1973 roku, ale nie została wydana po angielsku przez dekadę. Autorowi udało się doprowadzić do publikacji książki w 1983 roku, lata po otrzymaniu Nagrody Nobla, być może dlatego, że mógł już wtedy zaryzykować zaprezentowanie powieści dotykającej tak skomplikowanych tematów. Ale nie wszystkie niepublikowane powieści Singera podzieliły ten los.
_Szarlatan_ – drukowany w odcinkach w dzienniku „Forwerts” między grudniem 1967 a majem 1968 i najprawdopodobniej przetłumaczony w którymś momencie w następnych latach – leżał odłogiem przez całe życie pisarza i nigdy nie został wydany. Maszynopis przekładu został znaleziony, razem z kilkoma innymi niepublikowanymi dziełami, w dokumentach Singera w Harry Ransom Center w Austin. Było to tłumaczenie nieskończone, z poprawkami nakreślonymi ręką Singera i tytułem nagryzmolonym u szczytu pierwszej strony. Wersja jidysz ukazała się pod pseudonimem Icchok Warszawski (Izaak z Warszawy), choć żydowscy czytelnicy od dawna znali tożsamość autora: w 1955 roku Singer pod pseudonimem Warszawski opublikował opowiadania o swoim ojcu (w jidysz, w odcinkach), które w następnym roku wydał jako zbiór pod autorskim pseudonimem Baszewis. _Szarlatan_ jest jedną z zaledwie dwóch powieści opublikowanych pod aliasem Warszawski; druga to oryginał _Szumowin_, który ukazywał się w odcinkach niedługo przed _Szarlatanem_, pomiędzy czerwcem a wrześniem 1967 roku, a po angielsku został wydany tuż przed śmiercią Singera w 1991 roku. Obie te powieści w odmienny sposób obrazują seksualne uwikłanie mężczyzny około sześćdziesiątki, który kwestionuje podstawy swojej egzystencji, jednocześnie szukając ekscytacji w skomplikowanych relacjach intymnych. Jednak podczas gdy moralna i seksualna rozwiązłość jest w _Szumowinach_ umiejscowiona w historycznej Warszawie początku dwudziestego wieku, akcja _Szarlatana_ dzieje się w Ameryce w samym środku drugiej wojny światowej. Bohaterowie, z których część ledwo uciekła z Europy, mają pewne informacje na temat tego, co dzieje się z ich rodakami, a fakt ten tylko podnosi stawkę moralnych wyborów.
_Szarlatan_ jest jedną z najmroczniejszych znanych powieści noblisty, a zarazem jedną z najbardziej poruszających. Głównym bohaterem jest Herman Fiszelzon – miks samozwańczego filozofa egzystencjalisty, duchowego mędrca i teoretyka psychoanalizy, który odrzuca wszelkie dogmaty, aby uprawiać „badania nad człowiekiem” – galimatias refleksji na temat rasy ludzkiej i jej skłonności. Fiszelzonowi nigdy nie udaje się dokończyć żadnej książki, którą rozpoczyna, ale niektórzy z jego znajomych żydowskich towarzyszy emigracji uważają go za zmarnowany geniusz, zagubioną duszę pochodzącą ze znakomitej rabinackiej rodziny, za darmozjada, który żeruje na swojej żonie, przyjaciołach i kochankach, lecz ma potencjał, by stać się wielkim człowiekiem. Otoczony jest przez równie zagubionych ludzi: najlepszy przyjaciel Fiszelzona, biznesmen, wspiera go finansowo; żona biznesmena, nieudolna poetka, próbuje zaistnieć w świecie literatury jidysz; uduchowiona gospodyni prowadzi dla Hermana seanse spirytystyczne; wreszcie żona Fiszelzona, która pogrążona jest w głębokiej depresji, bo w Polsce zostawiła dzieci i męża i uciekła z Hermanem do Ameryki. Powieść śledzi perypetie tych i innych bohaterów, podczas gdy Fiszelzon zamienia ich już wystarczająco skomplikowane życia osobiste w kompletny chaos.
W _Szarlatanie_ odnajdujemy znajome motywy pisarstwa Baszewisa: wygnanie, rozpacz, cudzołóstwo oraz twórczy umysł, przedstawione z sugestywnie osobistej perspektywy. Mamy do czynienia z arcydziełem egzystencjalnego niepokoju, religijnego poszukiwania i psychologicznych kuksańców, a także ze zderzeniem pomiędzy pozostałościami tradycji żydowskich sztetli oraz ulicami współczesnego Manhattanu w Ameryce czasów drugiej wojny światowej. Jest to powieść pełna idei, przepełniona żydowską ironią i osadzona w realiach Holokaustu. Eksploruje ludzką potrzebę odnalezienia własnej drogi do wiary oraz sieć kłamstw, którymi ludzie karmią siebie i innych, aby przetrwać. Singer tworzy labirynt postaci sportretowanych przy pomocny mrocznego komicznego realizmu, by zaprezentować cenę zdrady. _Szarlatan_ porusza kwestie choroby psychicznej, depresji i beznadziei w sposób bardziej bezpośredni niż jakikolwiek z tekstów Singera, które ukazały się za jego życia. Rozwiewa także widmo sukcesu, włączając do narracji związane z nim niebezpieczeństwa i paranoje, opowiada o skutkach psychicznej przemocy, zmartwieniach doświadczeń emigracji oraz o nieodpartych ludzkich potrzebach: uwodzenia, fantazji i ucieczki. Singer w _Szarlatanie_ nie szuka wymówek dla pożądania, szowinizmu i zdrady, eksponując nieokrzesane elementy ludzkiej natury, które zarówno napędzają, jak i niszczą. To powieść o pasji i narcyzmie, optymizmie i nihilizmie, wyjawiająca pełne spektrum emocji i zachowań, portretująca paradoksalny związek ludzkiej tragedii z wolą życia.
Książka ta wydaje się jedną z najbardziej konfesyjnych w dorobku Singera. A jednak to dzieło fikcji, i należy uważnie podchodzić do kwestii bezpośrednich porównań z prawdziwym życiem autora. Pomimo to _Szarlatana_ można odnieść do plotek o niewierności małżeńskiej Baszewisa, często przywoływanych w książkach, artykułach i filmach dokumentalnych o jego życiu, choć w większości nieprecyzyjnych i niepotwierdzonych. Pisarzowi udowodniono kilka romansów, a tych nieudowodnionych z pewnością było jeszcze więcej. Powstały insynuacje, jakoby zebrał, by użyć jego własnych słów, „harem tłumaczek”, które stały się także jego kochankami. Ten pomysł mógłby się wydawać atrakcyjny i realny w teorii, ale miał w sobie raczej sporo z myślenia życzeniowego. Singer był posiadaczem bardzo bujnej wyobraźni, którą wykorzystywał w prozie, odtwarzając i powtarzając pojedyncze wspomnienia w nieskończonych wariantach. Widać to wyraźnie w opowiadaniach dotyczących dzieciństwa w Warszawie, w których podobne zdarzenia są na nowo powtarzane w różnych celach i przywoływane inaczej w zależności od gatunku. Wrażenie na temat rozwiązłości Singera było często bardziej owocem jego wyobraźni niż faktem. Nie ma natomiast wątpliwości, że Singer nie był wierny żonie ani że nadużywał władzy, by przyciągać adoratorki, a w _Szarlatanie_ czytelnicy spotykają się z fikcyjną, bezlitośnie krytyczną i zjadliwą refleksją na temat tego typu postawy. Problem wierności zostaje wyniesiony ponad pojedynczą jednostkę oraz ponad płeć, stanowi reprezentację sumienia i świadomości mężczyzny, który zwodzi nie tylko własną żonę, ale także każdą osobę, przez którą jest kochany i którą on kocha, w tym przede wszystkim siebie.
Dyskutowany od niedawna problem seksualnych nadużyć, molestowania i przemocy ze strony osób posiadających jakąś władzę odsłonił także rolę seksualności w relacjach interpersonalnych. Seks w miejscu pracy nie był czymś, o czym się mówiło, a fakt ten stworzył dobre warunki dla ignorowania i wypierania incydentów prawdziwej przemocy. Kultura, która zmienia jakieś zagadnienie w tabu, uniemożliwia sobie rozwiązanie tego problemu. A Singerowi, który nigdy nie podawał się za wzór wierności, udało się w powieściach przedstawić zarówno bodźce, jak i cenę cudzołóstwa. Według rozmyślań Hermana Fiszelzona: „ mogłaby, w najlepszym razie, postawić diagnozę, ale znaleźć lekarstwo już nie. Najlepszym przykładem jest on sam, Herman. Nie istniała przyjemność, która mogłaby rozwiązać jego problemy. Potrzebował ciągłego napięcia, musiał przechodzić kryzysy. Mieć swoje romanse i uganiać się za kobietami niczym myśliwy ścigający zwierzynę. Każdy dzień musiał dostarczać nowych gier, nowych dramatów, nowych tragedii i komedii, w przeciwnym razie umarłby na duchowy szkorbut”. Nie ma niczego dobrego w stanie umysłu mężczyzny opisanego w tych linijkach. A jednak mentalność ta istnieje, a Singer pomimo (a może właśnie wskutek) osobistych poczynań zdołał w pisarstwie nie tylko uwiecznić ten stan, lecz także uchwycić wiążący się z nim konflikt moralny bohatera oraz krzywdy wyrządzone jego bliskim.
Literatura jidysz, jako literatura Żydów aszkenazyjskich, zawsze balansowała na granicy Wschodu i Zachodu, łącząc tradycje literackie z całej Europy z żydowskimi fundamentami w postaci alfabetu i tekstów religijnych. _Szarlatan_ pełni funkcję fikcyjnego rozliczenia z tymi tradycjami, dzięki bohaterom uwikłanym w pokoleniowe problemy kulturowe – pomiędzy europejsko-inspirowanym Oświeceniem z jednej strony a starożytną tradycją hebrajską z drugiej. Możemy to dostrzec w mnogości cytatów z ksiąg religijnych, często wycinanych przez Singera w końcowej redakcji, ale które pojawiły się w tym maszynopisie jako puste miejsca pozostawione do przetłumaczenia. W oryginalnym tekście jidyszowym te frazy pojawiają się w języku hebrajskim i aramejskim, i nawet wielu mówiących w jidysz czytelników Singera mogło mieć co najwyżej mgliste pojęcie o tym, co one oznaczają. W ramach przygotowania maszynopisu przetłumaczyłem te cytaty na język angielski, ale pozostawiłem je bez odniesienia – tak jak pojawiły się w oryginalnym tekście. Singer płynnie wplatał swoją wiedzę o religiach w tekst, tak samo jak płynnie manifestował znajomość zachodniej filozofii i subtelniejszych mechanizmów ludzkiej duszy.
Potrzeba opisywania mroku rzeczywistości w literaturze jest częścią zachodniego kanonu – i _Szarlatan_ nie stanowi tu wyjątku. Gdyby Edyp omówił swoje stosunki z rodzicami na kozetce u Freuda zamiast mordować ojca i żenić się z matką, być może mielibyśmy do czynienia z lepszą rzeczywistością. Być może jednak mielibyśmy do czynienia także z nieefektywną literaturą. Czytamy niekoniecznie po to, by odnaleźć wzorce, lecz także po to, by wypracować język do nazywania tych trudniejszych aspektów naszego istnienia. Z pewnej perspektywy zasadniczy punkt wyjścia dla psychoanalizy stanowi potrzeba mówienia o Edypie jako o tragedii, nie zaś odzwierciedlanie jego nieszczęścia we własnym życiu. _Szarlatan_ także eksploruje zachowania i stany umysłu, które nie są zbyt przyjemne i pożądane w realnym świecie. Jest to jednak powieść szczerze obnażająca przyczyny i konsekwencje ignorowania emocjonalnej i psychologicznej rozpaczy jednostki. Singer nie był lojalny wobec zbyt wielu osób w swoim życiu, ale jeśli był lojalny wobec kogokolwiek, to byli to jego czytelnicy – obnażył bowiem przed nimi, poprzez fikcję, właśnie te aspekty własnego ja. Bez fikcji literackiej, która daje nam szansę na mówienie o odrażających skłonnościach ludzkiej natury i która obrazuje konsekwencje czynienia zła sobie i innym, społeczeństwa pozbawione byłyby słów i wyobrażeń potrzebnych do tego, aby to, co w tych społeczeństwach krzywdzące, było dyskutowane. Ominęłaby je kolejna możliwość odkrycia konstruktywnych sposobów radzenia sobie z „duchowym szkorbutem” nieustająco atakującym tak wielu ludzi.
David StrombergROZDZIAŁ PIERWSZY
1
Kiedy przybywali, każdy mówił to samo: Ameryka nie jest dla mnie. Ale stopniowo urządzali się i nie było im gorzej niż w Warszawie.
Mosze – czyli tutaj Moris – Kaliszer znów wziął się za nieruchomości i bardzo szybko się zorientował, że w Nowym Jorku nie trzeba być większym ekspertem w tych sprawach niż w Warszawie. Kupuje się dom, a potem zbiera czynsze. Z części tego spłaca się hipotekę, a za resztę się żyje, zostaje nawet na zadatek na kolejny dom. Trzeba tylko zacząć. Pierwszy dom Moris nabył już w 1935 roku i od tego czasu szczęście go nie opuściło.
Inni imigranci mówili, że Moris w interesach czuje się jak ryba w wodzie. Lubił wypisywać cyferki na obrusach w restauracji, a adresy notował na mankietach koszul. Przybyszem, zielonym, jak tu mówią, pozostał natomiast w sposobie ubierania się. Nosił sztywne kołnierzyki i mankiety, nawet latem miał getry na butach, a na głowie sztywny kapelusz zwany melonikiem, mimo że wszystko to wyszło już z mody. W czarny krawat wpinał szpilkę z perłą. Zrobił, na swój sposób, Warszawę z Nowego Jorku. Zamiast bywać w Bristolu lub u Lursa, wolał iść do zwykłej kafeterii. Czarną kawę kazał podawać sobie w szklance, a nie filiżance. Za każdym razem znajdował nawet kogoś, kto podał mu do stolika, bo nie cierpiał sam sobie przynosić na tacy, jak kelner. Palił cygara, drapał się w uchu wykałaczką, siorbał kawę i snuł plany. Tak, to prawda, że w Ameryce złoto wala się na ulicy. Trzeba tylko wiedzieć, jak je pozbierać.
Ameryka w tych dniach miała przystąpić do wojny. Rosły ceny towarów, banki chętnie udzielały kredytów. Moris Kaliszer liczył, że prędzej czy później ceny akcji pójdą w górę. Nie mówił jeszcze dobrze po angielsku, ale potrafił już czytać gazetę i miał pojęcie o tym, co dzieje się na Wall Street. Zagadnął do Hermana Fiszelzona:
– Zapomnij o tych bzdurach, a posłuchaj mnie. Zostań biznesmenem, jak wszyscy Żydzi. Zapamiętaj moje słowa: Trzeba tylko zrobić pierwszy krok. Na Freudzie nie zarobisz na życie.
– Wiesz przecież, że nie jestem freudystą.
– Co za różnica? Freud – srojd, Adler – szpadler, Yung – bang. To wszystko funta kłaków warte. Przez kompleks Edypa nie można nawet cebuli kupić.
– Jeśli nie przestaniesz opowiadać tych bzdur o psychoanalizie, zerwę z tobą wszelkie kontakty.
– No cóż, nie chcę się wtrącać w te twoje uczoności. To prawda, że nie mam o tym wszystkim pojęcia, ale jestem człowiekiem praktycznym. Tu trzeba się zmienić. W Ameryce nawet rabin musi być biznesmenem. Możesz być drugim Arystotelesem, ale przez twoje gnicie w cudzym mieszkaniu nikt na ciebie nawet nie spojrzy. Trzeba też umieć się zareklamować. I sam Mesjasz, gdyby przybył do Nowego Jorku, musiałby dać o tym anons w gazecie.
Moris Kaliszer był niskiego wzrostu, szeroki w ramionach, a ręce i stopy miał nieproporcjonalnie duże jak na swój wzrost. Miał też bardzo dużą głowę, taką, jaką w Polsce określa się wodogłowiem. Na łysinie sterczało tylko kilka kępek włosów. Poniżej wysokiego czoła tkwił zakrzywiony nos, pod nim grube wargi i krótka szyja. Zostawiał krótką bródkę na znak, że jeszcze nie do końca porzucił bycie Żydem. Miał duże, czarne wyłupiaste oczy, przypominające oczy cielęcia.
Pochodził z rodziny chasydzkiej. Jako chłopak pobierał naukę w jesziwie¹ w Górze Kalwarii i u cadyka z Sochaczewa. Jego żona pochodziła z zamożnej rodziny. Kilka lat po ślubie zmarła, zostawiając syna i córkę. Dał im na imię po dziadku Lejbele i po babci Fejga Malka. Ale sami mówili teraz na siebie Leon i Fania. W Polsce nękano żydowskich studentów, więc Leon kończył właśnie studia w Zurychu na wydziale inżynierii elektrycznej. Dwudziestodwuletnia Fania studiowała na Uniwersytecie Warszawskim, a teraz w Nowym Jorku uczęszcza na jakiś kurs na Uniwersytecie Columbia. Nie dogadywała się z macochą, więc wyprowadziła się od ojca i zamieszkała w hotelu. Zamerykanizowała swoje imię, zmieniając je na Fanny. Druga żona Morisa Kaliszera, Mina, przysięgała na wszystkie świętości, że jest dla Fani lepsza niż niejedna matka. Poświęciła dla niej życie, lecz dziewczyna na jej dobro odpowiadała złem. Moris wiedział, że to prawda. Dziewczyna wyrosła na zajadłą, żydowską antysemitkę. Do ojca zwracała się z nieukrywaną kpiną. Gdy powiedziała mu, że za nic nie poślubi Żyda, Moris Kaliszer po raz pierwszy uderzył ją w policzek. Krótko potem się wyprowadziła, ale on i tak co tydzień pocztą wysyłał jej czek. W rozmowie z Hermanem Fiszelzonem powiedział:
– Jeśli nie chcesz zostać kupcem, otwórz chociaż jakiś gabinet. W Nowym Jorku nie brakuje wariatów.
– Na to trzeba, jak to się nazywa… licencji.
– W końcu studiowałeś. Nawet Freuda. Jesteś psychoanalitykiem.
– Trzeba zdać egzamin.
– A co to za problem dla ciebie?
– Angielski idzie mi ciężko. Poza tym, a właściwie przede wszystkim, nie chcę poświęcać czasu paniusiom z Park Avenue. Nie taki jest mój cel.
– To czego chcesz? Gwiazdki z nieba?
– Daj spokój! Nie mogę zacząć kariery w środku światowej katastrofy. Musisz wiedzieć, że ten Hitler to nie jakiś chłoptaś. To szatan we własnej osobie, to Samael, Anioł Śmierci, który przyszedł zgasić ostatnią iskrę światła. On z jednej strony, a Stalin, niech jego imię przepadnie, z drugiej. Jeśli chcesz jakiegoś porównania, to jest nim wojna Goga i Magoga². Jak dotąd kamienie nie spadły z nieba, ale czym są bomby? Żydzi w Polsce są w wielkim niebezpieczeństwie. Kto wie, co się tam stanie? Widząc to wszystko, nie mogę siedzieć i słuchać paplania jakiejś siedemdziesięcioletniej amerykańskiej baby, która żałuje, że czterdzieści lat temu nie zdradziła męża! A poza tym, błagam cię, nie nazywaj mnie psychoanalitykiem. Dla mnie to największa zniewaga. To tak, jakbyś wbił mi nóż w serce.
– Coś ty, nie chcę ci sprawiać przykrości. Wiesz, że uchyliłbym ci nieba. Po prostu współczuję twojej żonie. To nie jest mieszkanie dla niej. W końcu przywykła do luksusu.
– Nie zmuszałem jej. Wiedziała, na co się decyduje.
– My, mężczyźni, jesteśmy silniejszym gatunkiem. Mamy swoje ambicje, swoje plany i swoje, nazwijmy to tak, głupoty w głowie. Kobiety koncentrują się na drobiazgach. Twoje okna wychodzą na ścianę. Prosiłem cię tysiąc razy, żebyś wziął to mieszkanie do wzięcia. Teraz wszystko jest już wynajęte.
– Mówiłem ci, że nie chcę, i tyle! Ona też by nie chciała. Pomogłeś nam się tu dostać, i to wystarczy. Nie chcę być na twojej głowie. A akurat dziś poszła do pracy.
– O! A gdzie znalazła coś?
– W fabryce.
– Niedobrze. To nie dla niej.
– Nie zmuszałem jej. Chciała, to chciała. Ostrzegałem ją. W szczegółach. Co jeszcze możesz zrobić poza ostrzeżeniem? Zresztą, i tak nigdy nic nie wiadomo. Śniło mi się, że był straszny wybuch i wszystkie drapacze chmur się zawaliły. Widziałem to tak, jak teraz widzę ciebie. Empire State Building upadł jak ścięte drzewo. To był tylko sen, ale nie daje mi spokoju.
– Nowego Jorku nie zburzą.
– A czemu nie? Jerozolima też była pięknym miastem. Wszystko zależy od woli Nieba, a ta wola zwykle jest taka, że barbarzyńcy wygrywają. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Chyba że nadejdzie koniec świata.
– No tak, ale do tego czasu trzeba jakoś żyć… Zamówię ci kawę i ciastko.
2
Herman Fiszelzon był wysoki, chudy i blady, o kilka lat młodszy od Morisa Kaliszera. Wyhodował długie, brązowe włosy otaczające łysinę. Wszystko w nim było wąskie: czaszka, nos, podbródek i szyja. Do tego wysokie niczym rabin czoło, może stąd, że wśród przodków miał zarówno rabinów, jak i chasydzkich cadyków³. Jego jasnobrązowe oczy za szkłami w rogowych oprawkach wyglądały na wpół zmartwione, na wpół zdumione i zdawały się nie rozpoznawać, gdzie jest i z kim rozmawia. Przez lata wędrował po wielkich miastach. Przebywał w Warszawie, Berlinie, Paryżu, Londynie, ale gdziekolwiek się znajdował, nie mógł się odnaleźć, nie wiedział, jak dojechać do hotelu ani jak dojść do tramwaju, którym miał jechać do domu. Nigdy nie nauczył się poprawnie mówić w jakimkolwiek języku poza jidysz i hebrajskim, chociaż pisał książki po niemiecku, francusku i rosyjsku, a od jakiegoś czasu czytał Szekspira w oryginale. Studiował na kilku uniwersytetach, ale żadnego nie ukończył. Moris Kaliszer nazywał go wiecznym chłopcem z jesziwy. Fiszelzon zawsze miał przy sobie teczkę pełną książek i rękopisów. Bez przerwy zapisywał coś w notatniku. Wydawało się, że od lat pracował nad jakimś arcydziełem, którym zadziwiłby świat, ale jak dotąd nic z tego nie wyszło. Przenosząc się tak z miasta do miasta i grzebiąc tam w przeróżnych bibliotekach i archiwach, Herman Fiszelzon zdołał ożenić się cztery razy, a jeszcze wdawał się przy tym w trudne do zliczenia romanse.
Moris Kaliszer znał Fiszelzona z czasów, kiedy jeszcze nosił imię Chaim, zakładał tradycyjny kapelusz i miał zwisające do ramion pejsy. Ojciec Morisa Kaliszera jeździł do ojca Chaima, czyli Hermana Fiszelzona, cadyka z Pilicy, który słynął z uporu i przywiązania do kabały. Rozwiódł się z trzema żonami. Herman był z pierwszej żony. Miał braci i siostry, których nigdy nie widział.
Przez wszystkie minione lata Moris Kaliszer i Herman Fiszelzon to zbliżali się, to oddalali, by znów spotkać się w jakimś wielkim europejskim mieście albo gdzieś u wód. Za każdym razem, gdy Moris Kaliszer natknął się na Hermana Fiszelzona, ten znajdował się w jakichś tarapatach.
Herman miał niezwykłą łatwość wplątywania się w różne sprawy, o których inni nawet by nie pomyśleli. Popadał w długi, które niespłacone mogłyby kosztować go życie. Przy każdym spotkaniu Morisa Kaliszera klaskał i krzyczał:
– Spadłeś mi z nieba!… Tyle myślałem o tobie… To Opatrzność!
Kiwał przy tym głową i podnosił oczy ku niebu. Albo potrzebował pieniędzy, albo czegoś nie dopilnował i jego paszport bądź wiza straciły ważność, to znów zostawił rękopis gdzieś w hotelu czy ktoś z jakiegoś powodu doniósł na niego na policję i groziła mu deportacja.
Hermana Fiszelzona najbardziej martwiło to, że urodził się w Rosji, gdzie przez pewien czas przebywał jego ojciec. Powodowało to szereg formalnych komplikacji, gdyż od czasu rewolucji rosyjskiej wiódł życie bezpaństwowca z paszportem nansenowskim. Nie był obywatelem żadnego państwa. Zawsze zapominał o przedłużeniu wizy, a więc wszędzie mieszkał nielegalnie. Wszędzie wiązał się też z kobietami i używał pseudonimów.
Miał córkę gdzieś w Warszawie. W Awinionie miał romans z Ormianką, wdową po sefardyjskim Żydzie⁴, która zaszła w ciążę i urodziła mu syna. Zwykł mawiać o sobie:
– Jestem szarlatanem! Ty, Mosze, znasz tę gorzką prawdę.
Jednak Moris Kaliszer wiedział również, że Herman Fiszelzon był uczonym wysokiej klasy, ekspertem w dziedzinie filozofii, ale też, choć na swój sposób, znawcą języków. Miał w swoim posiadaniu listy od Freuda. Sam Bergson napisał kiedyś przedmowę do jego pracy, która nigdy się nie ukazała. Herman znał się z Alfredem Adlerem, Martinem Buberem i wieloma innymi słynnymi na całym świecie osobami. Moris Kaliszer widział jego artykuły w jakiejś hebrajskiej pracy zbiorowej oraz w niemieckich i francuskich czasopismach poświęconych okultyzmowi.
Moris Kaliszer wyróżniał się doskonałą pamięcią – wciąż znał wiele stron z Gemary na pamięć, ale i tak Herman za każdym razem go zadziwiał – doskonale opanował Talmud⁵, pamiętał całe fragmenty Zoharu⁶, cytował poezję starożytnych Grecji i Rzymu. Co do chasydyzmu, znał nie tylko każdego świątobliwego męża od Baal Szem Towa⁷ do współczesnych, ale też umiał coś powiedzieć o ich potomkach. Moris Kaliszer wciąż stawiał sobie to samo pytanie: jak mózg jest w stanie tyle wchłonąć? I jak taki zdolny, uczony człowiek może zadawać się z tak różnymi kobietami i wplątywać się w tak przedziwne historie jak jakiś gołowąs? Było to tym bardziej zagadkowe, że Herman uważał się za człowieka religijnego, choć stworzył sobie niemal jakąś własną religię. Palił w szabat, ale pościł w Jom Kipur⁸; jadł niekoszernie⁹, ale zakładał tefilin¹⁰, bardzo cenił Jezusa, ale skłaniał się ku anarchizmowi. Pewnego razu Moris Kaliszer powiedział do Miny:
– To, co wie Herman Fiszelzon, wie tylko Wszechmogący. Czasem nawet wątpię, czy i On to wszystko wie.
Herman Fiszelzon przybył do Nowego Jorku w 1940 roku i przywiózł ze sobą żonę, która wyszła za niego, porzuciwszy męża w Warszawie. Moris Kaliszer znał jej pierwszego męża – zamożnego kupca, przyzwoitego człowieka pochodzącego z zamożnej rodziny. Moris Kaliszer nie pytał jednak o te sprawy.
W Nowym Jorku Herman Fiszelzon, podobnie jak w innych poznanych dużych miastach, nie odnalazł się, a tutaj jeszcze trudniej było mu zarobić na życie. Od pierwszego dnia narzekał, że nowojorskie powietrze mu śmierdzi. Miał problem z rozróżnieniem _uptown_ od _downtown_¹¹, a przy każdej jeździe metrem zdarzały mu się tak śmieszne pomyłki, że nawet przeciwnik Freuda dopatrzyłby się w tym ręki podświadomości – sprzeczność sił, które działały, aby go sabotować od wewnątrz. Spadały na niego wszystkie możliwe nieszczęścia. W budce telefonicznej zostawił teczkę. Zgubił okulary, a takie, jak twierdził, są nie do dostania w Nowym Jorku. Mógł z łatwością uzyskać stałą wizę imigracyjną do Stanów Zjednoczonych. Zamiast tego przyjechał jako turysta i właśnie potrzebował wizę przedłużyć. Gdyby chciał dostać pobytową, musiałby najpierw wyjechać do Kanady lub na Kubę, ale żeby tam pojechać, trzeba mieć wizę… Portorykańczyk, który szmatą owiniętą na miotle mył podłogę w kafeterii, a z którego Moris Kaliszer zrobił kelnera, przyniósł Hermanowi Fiszelzonowi omlet i szklankę kawy. Herman zaczął kiwać się nad jedzeniem i mamrotać, jakby recytował jakieś długie błogosławieństwo.
– Nie jestem głodny, nie jestem spragniony.
– Bierz, bierz, to ci nie zaszkodzi.
– Jaki jest sens się napychać? – odpowiedział pytaniem Herman Fiszelzon, ni to do Morisa Kaliszera, ni do siebie. – Zazdroszczę Gandhiemu. On jest najrozumniejszym człowiekiem naszych czasów. Dojdzie może do tego, że człowiek całkowicie przestanie jeść. To wiadomość dobra dla krów. Miłość to coś zupełnie innego. Jej istota jest duchowa. Nie wierzę w te wszystkie zasady… Nie da się okiełznać ducha. Prawda jest taka, że mężczyzna może kochać dziesięć kobiet i być wierny każdej z nich całym sercem i ciałem. Prości ludzie nie mogą tego zaakceptować, bo to tak jakby był eunuchem… Dlatego tak bardzo kochają wojnę.
– Co ma jedno do drugiego?
– Ma, ma…
3
Moris Kaliszer nie zabawił w kafeterii długo, bo miał spotkanie z kupcem. Zaproponował Hermanowi, żeby poszli razem i zrealizowali czek Hermana, ale ten się opierał.
– Posiedzę jeszcze trochę – powiedział.
– Co tu będziesz robił? Odmawiał błogosławieństwa?
– Zrobię parę notatek.
– Niech ci będzie. Weź kilka dolarów. Spłacisz dług.
– Nie potrzebuję pieniędzy.
– Bierz, bierz! Trzeba brać, jak dają! – powiedział żartobliwie Moris Kaliszer i dodał: – I nie zapomnij, że ty i twoja ukochana żona jesteście zaproszeni do nas. Mina już wykupiła połowę sklepu.
– Dzięki.
– I pamiętaj o czeku, bo tu jak ktoś nie zrealizuje, to tak jakby popełnił samobójstwo.
Wychodząc, Moris Kaliszer wręczył Portorykańczykowi ćwierćdolarówkę. Mruknął do siebie: Genialny człowiek, ale zupełna niezdara… Jeśli w coś wpadnie tu w Ameryce, słono zapłaci.
Opuszczając kafeterię, Moris Kaliszer obejrzał się. Herman Fiszelzon wyjął z kieszeni na piersi notatnik i wieczne pióro. Raptownie zaczął notować. Napisał: Monady mają okna. Mają nawet drabiny¹². Wyraz „drabiny” podkreślił trzy razy. Zaczął przeglądać notes, w którym jedna strona była wypełniona numerami telefonów. Herman miał konspiracyjny zwyczaj zapisywania tych numerów hebrajskimi literami, a imion – inicjałami. Podszedł do aparatu, włożył monetę i wybrał numer. Natychmiast usłyszał kobiecy głos:
– _Bitte_? Proszę? Halo? – rozległo się w słuchawce po polsku i niemiecku.
– To ja, Mineczko.
Przez chwilę po obu stronach panowała cisza. Przerwała ją Mina.
– Gdzie jesteś? – spytała.
– W kafeterii. Pozdrowienia od męża. Właśnie wyszedł, a ja zostałem. Poszedł spotkać się z kupcem.
– Z jakim kupcem?
– Nie wiem. Nie pytałem.
– Chcesz wpaść?
– To trochę ryzykowne.
– Przyjedź od razu! Weź taksówkę. Rano mi powiedział, że nie pojawi się przed kolacją.
– Dobrze, tak zrobię.
– Pośpiesz się. Miałam dziwny sen. Zapadam w takie szalone sny, odkąd pojawiłeś się w moim życiu. Wyglądało to jak Hoszana Raba¹³ i szłam z gałązkami wierzby. Jedną uderzyłam z całych sił, ale nie spadł z niej ani jeden liść. Patrzę, i okazuje się, że to gałązka palmy z uchwytem na wierzbę, mirt i etrog. Trzymam owoc etrogu i widzę moją matkę, niech spoczywa w pokoju. Była ubrana na biało i miała białą twarz. Nie taką jak u żywego człowieka, ale jak u nieboszczyka. Wystraszyłam się, na co ona: Ugryź kawałek, Mina…
– Ugryzłaś?
– Nie. Obudziłam się.
– To wszystko jest związane ze mną.
– Myślisz? Jesteś wszędzie. Rozmawiam z nim, ale tak jakbym rozmawiała z tobą. Czasami wydaje mi się, że zaczynam mówić tak jak ty. Kobiety takie są, naśladują jak małpy. Bałam się, że się połapie, ale w głowie ma tylko biznes. Mówię ci, ten człowiek stanie się w Ameryce milionerem. Zeszłej nocy nie spał do pierwszej i nabijał mi głowę tymi swoimi interesami. Otwiera fabrykę.
– Szkoda byłoby zostawić takiego męża.
– A co ja mam z tych jego pieniędzy? Przyjedź od razu. Liczy się każda minuta.
– Wezmę taksówkę.
– Daj mi buziaka!… No właśnie!… Jeszcze raz, nie bądź taki skąpy!
Odwiesił słuchawkę. Na chwilę uchylił drzwi budki telefonicznej, aby wpuścić trochę powietrza. Zaczął drapać się po prawym baczku. Cóż, sam sobie przyrządziłem ten pasztet! – mruknął pod nosem i dodał, prorokując sam sobie: Przejadę się na tym!
Nieustannie przemawiała w nim jakaś inna, działająca mu zawsze na przekór, istota. Dla Hermana Fiszelzona był to jego kaznodzieja, taki sam jak anioł, który w nocy objawił się autorowi „Bejt Josef”, Josefowi Karo¹⁴. Herman w tylnej kieszeni zaczął szukać monety. Musiał jeszcze zadzwonić do malarza Arona Dajchesa, ale nie miał już żadnych drobnych. Zadzwonię do niego z domu Morisa – pomyślał. Wyszedł z budki telefonicznej i wytarł pot jedwabną chusteczką. Herman Fiszelzon, mimo że przez te wszystkie lata cierpiał niedostatek, zawsze nosił drogie rzeczy. Nie opłacało mu się kupować tanich. Był ostrożny z natury i dbał o wszystko, mógł więc nosić garnitur przez lata. Butów nie zdzierał. Miał na sobie szarą kurtkę, odprasowane w kant spodnie, lakierowane buty, apaszkę i pluszowy kapelusz z szerokim rondem. Wziął teczkę i skierował się do kasy, ale wtedy zdał sobie sprawę, że nie ma czeku. Przy stoliku też go nie było. Jeśli nie zrealizuję czeku, to będę musiał chyba popełnić samobójstwo – pomyślał.
Cofnął się do budki telefonicznej, ale właśnie ktoś w niej rozmawiał. Czekał więc. Minęły lata, odkąd nie miał brody, ale został mu nawyk sięgania do podbródka i ciągnięcia nieistniejących włosków. Cóż, odcinam się od świata tego i przyszłego! – pomyślał – Moris na to nie zasługuje. Aaa feee!…
Budka telefoniczna się zwolniła. Czek leżał na podłodze. W końcu wyszedł i od razu złapał taksówkę, w której podał kierowcy adres Morisa Kaliszera.
Siedząc w taksówce, po raz kolejny w myślach dokonał przeglądu koncepcji życia z kobietą. Małżeństwo stanowiło kwestię ducha. Publiczne relacje z kobietą nie były zaś niczym innym jak konwencją. Relacje te zbudowano na zasadzie władztwa, posiadania. To pozostałość sprzed zaniku niewolnictwa, kiedy żonę zaliczano do własności i traktowano ją na równi z wołem lub osłem. Herman od lat tęsknił za kimś takim jak Mina. Bardzo upraszczając, przynajmniej coś by dla niego znaczyła. Jego żona Bronia była niestety słabą, załamaną kobietą. To jego błąd! Straszny błąd! No tak, ale przynajmniej ocalił ją od śmierci. W Polsce zostałaby unicestwiona…
Taksówka zajechała pod podany adres. Moris Kaliszer mieszkał na Broadwayu, między Siedemdziesiątą a Osiemdziesiątą Ulicą. Herman Fiszelzon zapłacił za kurs i pojechał windą na górę.
Tak jak był bezradny we wszystkich innych sprawach, tak biegły w sprawach miłosnych. Zawsze pragnął kobiet, zarówno fizycznie, jak i duchowo. Niezależnie od kłopotów i komplikacji, zawsze był gotów na nowe wyzwania. Czerpał z tego to, co inni czerpią z opium, kart lub alkoholu. Według jego teorii każdy człowiek ma swoje pierwotne, naturalne pragnienie, dla realizacji którego upadają wszystkie zasady i przekonania. Pragnienie numer jeden to nie kwestia wyboru, a przeznaczenia, wiszącego nad człowiekiem fatum, które jest, jak ujął to Nietzsche, poza kategorią dobra i zła.
Fiszelzon jako psychoanalityk wybrał drogę taką: wykryć u pacjenta jego naturalne pragnienie numer jeden, które z wielu powodów, w tym wewnętrznych zahamowań, świadomość odrzuca. Nie zawsze jest to seks czy żądza władzy. Ponadto w średnim wieku zdarzało się, że pragnienie numer jeden stawało się numerem dwa, a pragnienie numer dwa stawało się numerem jeden. Był to rodzaj psychicznej menopauzy kryzysu wieku średniego, przerażający kryzys, gdyż obie namiętności wiodą między sobą bój o dominację…
Mina otworzyła natychmiast, gdy zadzwonił do drzwi. Naprzeciw niego stała kobieta średniego wzrostu o pełnych kształtach. Uwagę przykuwały czarne jak smoła włosy kontrastujące z jasną cerą, spięte w kok, z jej uszu zwisały długie kolczyki. Miała czarne oczy, długi nos i pełne usta. Na szyi miała zawieszony staromodny, odziedziczony po babci łańcuszek z kameą. Biust Miny był trochę za duży, ale Fiszelzon lubił duże piersi. Jej dłonie i stopy, miękkie i delikatne, przypominały dłonie rabina.
Mina była, jak na kobietę, wykształcona. Znała hebrajski i pisała wiersze w jidysz, ale żaden wydawca nie podjął się ich publikacji. Od czasu do czasu malowała też pejzaże. Wyrażała się trochę jak nowoczesna dama, a trochę jak rabinowa.
– No i przyszedł wreszcie… Co tak stoisz jak kołek? Wejdź! Zapraszam! – powiedziała i wyciągnęła do niego ręce.
4
Całowali się długo, wpijając się sobie w usta. Stali tak, jakby odmawiali „Osiemnaście błogosławieństw”¹⁵, pochłonięci religijną ekstazą miłości. Fiszelzon położył dłonie na biodrach Miny, jakby opierał się na pulpicie kantora w synagodze. Choć pod wieloma względami nie zgadzał się z Freudem, uznając jego teorie za obarczone błędami i nieporozumieniami, to zgadzał się z tym, że libido odgrywa ogromną rolę. Mimo że z zupełnie innych powodów niż u Freuda. Freud był właściwie swego rodzaju racjonalistą. Ludzkie emocje traktował jak nic ponad pozostałość czasów pierwotnych, a przy tym przeszkodę dla kultury. W tym sensie niedaleko stał Spinozy, dla którego emocje były czymś niemal zbędnym, rodzajem piany kreacji. Fiszelzon wyrósł jako kabalista i kabalistą pozostał. Kabała to prawdziwy panteizm. Zły duch pozostawał całkowicie względny… Po pewnym czasie Mina oderwała się od niego.
– Ojej, uduszę się!
Jej twarz zrobiła się czerwona, młodzieńcza, jak u młodej, pierwszy raz całującej się dziewczyny.
– Jak długo możesz tak całować? Przez całe wieki?
– Ciebie? Bez końca.
– Dobrze już. Wejdź i usiądź. Odkąd cię poznałam, chciałabym żyć wiecznie.
– Tak czy siak, żyje się wiecznie.
– Tak mówisz… Ale kiedy się widzi, że kogoś zakopują, jest to przygnębiające. Wczoraj byłam na pogrzebie. Stara pokojówka. Nigdy nawet nie poczuła smaku miłości. Co to za życie? Samotnie przez wszystkie lata.
– To jest przeznaczenie.
– Tak, masz rację. Wszystko jest przeznaczone. Kiedy zaczynam się zastanawiać nad swoim życiem, wtedy jasno widzę, że prowadziła mnie jakaś ręka. Dopóki się nie pojawiłeś, wszystko stawało się szare. Zostałam odarta z nadziei. Ale potem przeznaczenie przyniosło do mnie ciebie. W chwili, gdy cię ujrzałam, wiedziałam, że to jest to… Napisałam nowy wiersz.
– Przeczytasz mi?
– Tutaj, na korytarzu? Lepiej wejdź.
Mina pisała, malowała i czytała poważne książki, ale też doskonale prowadziła dom, i tym właśnie zachwyciła Morisa Kaliszera. Jego pierwsza żona, niech spoczywa w pokoju, zawsze miała służbę, a i przy tym i tak była, jak to się mówi, niepozbierana. Mina wynajęła Murzynkę, która przychodzi tylko dwa razy w tygodniu, a wszystko aż lśni. Herman Fiszelzon też ją podziwiał. Porównał jej czystą kuchnię do apteki. Podłogi we wszystkich pokojach lśniły jak lustro. Kwiaty w doniczkach zawsze pachniały. Na zewnątrz panował gorąc, ale tutaj – chłód i przewiew. Okna nie wychodziły na ulicę, a na podwórze.
Mina ujęła Fiszelzona za nadgarstek i zaprowadziła do jadalni.
– Co mam ci dać?
– Siebie, nic więcej.
– Sok pomarańczowy z lodem? A może jakiś zimny barszcz? Albo bułka i czerwone gruszki bergamotki ze śmietaną?
– Daj spokój. Dopiero co jadłem.
– Czego się boisz? Tacy jak ty nie tyją.
– Jestem napchany.
– Potrzebuję, byś przy mnie zawsze był głodny.
– Nie dam rady ani jeść, ani pić.
– No dobrze, może później. Wiersz ci się nie spodoba, ale jest nastrojowy. Odkąd powiedziałeś mi o pisaniu automatycznym, zaczęłam pisać automatycznie. Kładę ołówek na kartce i wszystko wychodzi samo, jakby bez mojej woli. Będziesz się śmiać, ale poczułam potrzebę pisania jak w lustrzanym odbiciu. Od lewej do prawej, jak u gojów.
– Może masz kontrolę?
– Co to takiego?
Herman Fiszelzon wyjaśnił jej, o co chodzi z tą kontrolą¹⁶, po czym Mina przeczytała mu swój wiersz.
– Doskonałe! Prawdziwy majstersztyk!
– Tak tylko mówisz. Wydawcy i tak odeślą mi go z powrotem. „Nie nadaje się do druku”!
– Sami założymy jakieś czasopismo.
– Jak Bóg da… Z tobą poradzę sobie ze wszystkim. Jak będziesz chciał mieć gazetę, to będziesz ją miał. To może brzmi banalnie, ale dałeś mi skrzydła. Głośno czytałam Morisowi mój wiersz, żeby sama usłyszeć, jak brzmi. Podobało mu się, ale nie potrafił powiedzieć dlaczego. Dla niego wszystko sprowadza się do umiejętności, i jest mu obojętne, czy ktoś pisze wiersze, czy prowadzi księgowość. To porządny człowiek, ale prymitywny. Odkąd cię poznałam, nie mogę zrozumieć, jak żyłam z nim przez te wszystkie lata, a nawet znosiłam kaprysy jego córki. Dzięki Bogu, wyniosła się. Gdyby, nie daj Boże, wróciła, spakowałabym swoje rzeczy i uciekła. A co widzisz w tym wierszu?
– Wiarę.
– Tak, jestem wierząca. Zawsze byłam. Ale pobożność Morisa mnie denerwuje. To można, a tego nie wolno. No ale to, co robimy, z pewnością jest grzechem.
– Co dla jednego jest grzechem, dla drugiego jest dobrym uczynkiem.
– To mnie dręczy. Nie mogę spojrzeć mu w oczy. Można zdradzać męża, jeśli jest brutalem takim jak Krymski. Ale czy to wina Morisa, że nie ma twojej duszy? Ma cię za nie wiadomo jakiego mędrca czy rabina. Chwali cię tak, że czasem trudno mi to znieść. Opowiadał o tobie cały czas, jeszcze zanim zjawiłeś się w Ameryce. Nie mogłam się doczekać twojego przyjazdu.
– Słyszę to po raz pierwszy.
– Jak to? Już ci o tym mówiłam.
– No cóż, mężczyźni robią to często. Kobiety zresztą też. Miałem kiedyś ukochaną, która opowiadała mi o swojej przyjaciółce dzień i noc, a przy tym pisała do niej do Włoch, gdzie studiowała, długie listy o mnie. Skończyło się tak, że… Takie coś to swego rodzaju swatanie. Jest coś takiego jak potrzeba dzielenia się miłością.
– Dzięki Bogu nie mam takiej potrzeby. Chcę cię mieć tylko dla siebie. Może jestem egoistką.
– Rachela i Lea nie były egoistkami. Jedna dała Jakubowi Bilę, a druga Zilpę¹⁷.
– I przyjął je? A my, Herman, co zrobimy?
– Wiesz przecież co.
– Chcę być z tobą. Tylko z tobą. A twoja żona? Co teraz robi?
– Poszła pracować do fabryki.
Mina potrząsnęła głową, jakby powiedziała: Nie.
– Jaka fabryka?
– Jak to fabryka. Robią siatki na włosy czy coś takiego.
– I pozwoliłeś jej?
– Chciała.
Mina zamilkła na chwilę, jakby musiała to przemyśleć.
– Wiesz, Herman, zazdroszczę jej, że jesteś jej mężem, ale praca w fabryce nie jest dla niej.
– Nie zmuszałem jej.
– Musimy przemyśleć to wszystko i zrobić coś z nami… Aha, jutro zjecie u nas kolację.
– Wraca do domu dopiero koło szóstej – powiedział Herman.
– Nie mam pewności, czy w tej fabryce wytrzyma dłużej niż dzień. Kiedy tu przyjechałam, też próbowałam się gdzieś zakręcić, ale kobieta szukająca pracy w Ameryce jest traktowana gorzej niż w Polsce. Tutaj ubóstwo jest najgorszą hańbą. Nauczyciel Tory powiedział mi kiedyś, że pewien chłopiec zapytał, czy Mojżesz otrzymywał wynagrodzenie, czy też prowadził własny biznes. Taka jest prawda o Ameryce. Co ty na to?
– Tak jest. On dostał mannę z nieba.
– Chodź. Moją manną jesteś ty. Zjem cię. Powiem wszystko Morisowi… Słuchasz mnie czy nie?… Co może mi zrobić? Ja też mam prawo kogoś kochać.
– Nie rób nic bez mojej wiedzy!
– Czego się boisz? Nie wysmaga cię batem. Jeśli naprawdę mnie kochasz, musisz znaleźć sposób. Nie zginiemy w tej Ameryce. W ostateczności ja też mogę coś robić.
– Co na przykład?
– Choćby handlować nieruchomościami.
------------------------------------------------------------------------
¹ Jesziwa – uczelnia talmudyczna dla chłopców, którzy ukończyli naukę w szkółce elementarnej.
² Gog i Magog – mityczne postaci mające na końcu dziejów spustoszyć Ziemię Izraela.
³ Cadyk (dosł. sprawiedliwy) – chasydzki przywódca, zwłaszcza duchowy; autorytet cadyka wynika z wiary w jego bezpośredni kontakt z siłami wyższymi.
⁴ Żydzi sefardyjscy – Żydzi wypędzeni z Hiszpanii i Portugalii pod koniec średniowiecza, którzy osiedlili się w północnej Afryce, na Półwyspie Apenińskim i w państwie osmańskim. Od Żydów środkowoeuropejskich (aszkenazyjskich) różni ich język, tradycja, obyczajowość, sposób modlenia się.
⁵ Talmud – jedno z podstawowych dzieł judaizmu. Talmud nie posiada przymiotu świętej księgi; jest zbiorem komentarzy do Pięcioksięgu (Tory) i interpretacji zawartych w niej zasad. Na Talmud składają się dwie części: Miszna i Gemara.
⁶ Zohar – powstały w XIII w. mistyczny komentarz do Tory, podstawowy tekst żydowskiej mistyki.
⁷ Baal Szem Tow (1700–1760) – jeden z twórców chasydyzmu.
⁸ Jom Kipur (Dzień Pojednania zwany też Sądnym Dniem) – najważniejsze święto, dzień pokutny, w którym dokonuje się rozliczenie z uczynków minionego roku.
⁹ Koszerne/niekoszerne jedzenie – posiłki sporządzone zgodnie /niezgodnie z wymogami czystości religijnej. Jedzenie niekoszerne nazywane jest też trefnym.
¹⁰ Tefilin – dwa skórzane pudełka z cytatami z Tory; tefilin przywiązuje się rzemykami do przedramienia i czoła na czas modlitwy.
¹¹ _Uptown, downtown_ (ang.) – przedmieście, śródmieście.
¹² Nawiązanie do stwierdzenia Leibniza, w którym opisał on monady jako autonomiczne, bezokienne (nie mają kontaktu między sobą).
¹³ Hoszana Raba – siódmy dzień późnojesiennego święta Sukot, podczas którego po siedmiokrotnym obejściu synagogi uderza się gałązkami wierzby o ziemię. Na wspomniany w tekście świąteczny bukiet składają się: etrog (rodzaj cytryny), gałązka palmy, trzy gałązki mirtu i dwie witki wierzbowe symbolizujące cztery typy osobowości.
¹⁴ „Bejt Josef” – tytuł książki Josefa ben Efraima Karo, szesnastowiecznego kabalisty, komentatora i kodyfikatora prawa.
¹⁵ „Osiemnaście błogosławieństw” („Szmone Esre”) – jedna z najważniejszych modlitw w judaizmie; jej hebrajska nazwa „Amida”, czyli „stanie”, nawiązuje do obowiązku odmawiania jej na stojąco.
¹⁶ Kontrola – chodzi zapewne o spirytyzm, gdzie duch przejmuje kontrolę nad medium.
¹⁷ Nawiązanie do opowieści biblijnej o Jakubie, który z Rachelą i Leą nie miał potomstwa, ale spłodził je z oddanymi mu niewolnicami Bilą i Zilpą.