Szepty stepowe - ebook
Szepty stepowe - ebook
II tom powieści „Słońce umiera i tańczy” – „Szepty stepowe” przenosi tę historię do Mongolii. Fascynujące wakacje pozostają jednak w sferze marzeń, a życie Jagody obfituje w wydarzenia, o których chciałaby jak najszybciej zapomnieć. Z czym zmierzy się Jagoda i co czeka ją po powrocie? Czy wśród dzikich i malowniczych stepów Mongolii odkryje prawdę o swoim ukochanym i o sobie? Czy tajemniczy „Dymitr” okaże się bohaterem romantycznym, czy powiedzie Jagodę na pewną zgubę? Te i inne pytania, z którymi pozostawiła czytelników powieści Słońce umiera i tańczy Ewa Cielesz, w drugim tomie wreszcie znajdują odpowiedzi.Jak zwykle w książkach Ewy Cielesz splata się tu wiele wątków, pojawiają się barwne postaci, a los stawia przed bohaterami dylematy. „Los, cyniczny szuler. Tasuje dni, patrząc nam w oczy tak, że przestajemy być sobą. Uzurpuje sobie prawo do naszych myśli, decyzji, uczuć. Stajemy się nieracjonalni, odarci ze zdrowego rozsądku. Wystarczy, że kogoś pokochamy".
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64980-51-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pukanie się powtórzyło.
– Jest pani tam? – Głos kobiety, od której wynajmowałam pokój, wydawał się zniecierpliwiony, wyrażał też jednak coś w rodzaju zaciekawienia, może nawet troski. – Mogę wejść?
– Niech pani wejdzie. O co chodzi? – Dźwignęłam się na łokciu, budząc sprężyny łóżka, które zaprotestowały donośnym jęknięciem.
– Nic pani nie je. Pomyślałam, że talerz zupy dobrze by pani zrobił. Niech się pani nie boi, nie policzę – dodała szybko, widząc mój słaby protest.
– Dziękuję – odparłam cicho, pozostawiając jej decyzję, jak to zrozumie.
– To może w kuchni, przy stole. Tam będzie wygodniej – zaproponowała, uznawszy, że przyjmę poczęstunek. Spoglądała na mnie niepewnie.
– Tak… Dziękuję – powtórzyłam i opuściłam nogi na podłogę. Kręciło mi się w głowie.
Z kuchni dolatywał swojski zapach gotowanych na kościach warzyw. Czułam, jak ślina napływa mi do ust. Gospodyni postawiła na nakrytym ceratą stole dwa parujące talerze i koszyk z pieczywem. W milczeniu podniosłam łyżkę i zabrałam się za jedzenie. To prawda, że najlepszym kucharzem jest głód. Dawno żadna zupa nie smakowała mi tak, jak ta zwykła kartoflanka.
– Pani nietutejsza, prawda? – zagaiła kobieta, spoglądając na mnie ciekawie. Łamała chleb na drobne kawałki i wrzucała je do talerza, nie spuszczając ze mnie wzroku. Najchętniej wdarłaby się do mojego wnętrza i spenetrowała wszystkie głęboko ukryte tajemnice. – Skąd pani przyjechała?
– Sama nie wiem. Z daleka – odparłam, nie chcąc nawet wspominać miesięcy spędzonych w surowej Mongolii ani zwierzać się z obecnych kłopotów.
– A, z daleka… Tutaj lepiej?
Wzruszyłam ramionami.
– Rozumiem – bąknęła i zaczęła pośpiesznie jeść swoją zupę.
– Nic pani nie rozumie – powiedziałam nie siląc się na uprzejmość i natychmiast zmieniłam temat. – Jeśli w tym tygodniu nic nie załatwię, jutro zapłacę pani drugą ratę za pokój.
– Dobrze, nie pali się przecież. Chyba pani nie ucieknie – zażartowała i roześmiała się nieszczerze.
– Na razie nie mam dokąd.
– Mąż wyrzucił? – zapytała niby od niechcenia, ale widziałam, jak zżera ją ciekawość.
– Nie mam męża – odparłam zimno, a przed oczami natychmiast pojawił się Dymitr. Wzdrygnęłam się.
– Jak pani nie chce, to niech pani nie mówi – mruknęła z rezygnacją, przełykając ostatnią łyżkę zupy. – Każdy coś w sercu nosi, o czym woli milczeć. Niemiło wspominać, co?
– Niemiło. Dziękuję za zupę – powiedziałam i wstałam od stołu.
Odprowadzana zawiedzionym spojrzeniem gospodyni umknęłam do pokoju. Niechciane wspomnienia osaczyły mnie natychmiast, nie chciały odejść.1
Piąta nad ranem. Lotnisko w Ułan Bator tętniło życiem. Jeśli kiedykolwiek myślałam, że moja stopa po wyjściu z samolotu zetknie się ze stepową, surową ziemią, przejdę przez byle jak skleconą budę dla pasażerów, a moim oczom ukaże się stado wielbłądów w charakterze oczekujących taksówek – myliłam się. Port lotniczy w stolicy Mongolii niczym nie ustępował tym pięknym i nowoczesnym z wielkich europejskich miast. Wokół rozlegał się wielojęzyczny gwar, a ludzie ubrani byli różnorodnie i kolorowo. Biegłam truchtem za Dymitrem, ciągnąc średniej wielkości walizkę. On objuczony był jak osioł. Byłam ciekawa miasta, w którym skupiała się większość mieszkańców całego kraju, ale Dymitr kategorycznie się sprzeciwił jakiemukolwiek zwiedzaniu.
– Nie mamy czasu – skwitował. – Musimy znaleźć dworzec, z którego odjeżdżają minibusy. Możemy mieć transport już za dwie godziny.
– To pojedziemy trochę późniejszym – marudziłam. – Skoro już tu jestem, chciałabym zwiedzić miasto.
– Nie wiesz, co mówisz. Nie będzie późniejszego. Jest jeden w ciągu dnia. Poza tym musimy wymienić dolary na tugriki.
– A nie możemy zostać tu do jutra?
– Nie ma mowy. Jeśli się zatrzymamy, trzeba będzie gdzieś przenocować i coś jeść, a to wszystko kosztuje – pouczył mnie, następnie zwrócił się do przechodzącego mężczyzny i o coś go po mongolsku zapytał. Mogłam się jedynie domyślać, że pyta o najbliższy kantor lub drogę na dworzec. Tamten odpowiedział mu, szeroko gestykulując. Dymitr podniósł swoje tobołki i skinąwszy na mnie, zawrócił. Zdziwiło mnie, że wymienił na mongolską walutę wszystkie dolary, jakie mieliśmy, ale nie odezwałam się, zdając się całkowicie na niego.
Na dworcu oczekiwało zaledwie kilka osób. Zerknęłam na zegarek. Wskazywał dwudziestą drugą, ale oczywiście czasu polskiego. Poszukałam wzrokiem dworcowego zegara. Szósta. O tej porze w Polsce spałabym w najlepsze – pomyślałam i przesunęłam wskazówki na czas mongolski.
– Mało osób – szepnął do mnie Dymitr. – Niedobrze.
– Dlaczego niedobrze? Przynajmniej nie będzie tłoku – odparłam zadowolona.
– Tłok będzie. Tylko nie wiadomo, kiedy – powiedział, a ja popatrzyłam na niego, nic nie rozumiejąc. – Minibus będzie czekał tak długo, aż wypełni się ludźmi – wyjaśnił. – Zwykle jest ich dwa razy więcej niż miejsc, dopiero wtedy odjeżdża.
– A jeśli się nie uzbiera, to nie pojedzie? – zapytałam z nadzieją, że tak właśnie będzie. Wtedy zostaniemy tu, czy się Dymitrowi to podoba, czy nie.
– Pojedzie, jeśli zgodzimy się zapłacić kierowcy za puste miejsca – tłumaczył cierpliwie, widząc, jak bardzo są mi obce tutejsze zwyczaje.
Do godziny ósmej zebrało się więcej ludzi i kierowca pozwolił nam wsiąść do pojazdu. Nie był jeszcze wypełniony, więc siedzieliśmy, wyglądając niecierpliwie potencjalnych pasażerów.
– Bywa, że trzeba czekać do wieczora – szepnął mi „na pocieszenie” Dymitr i rozparł się wygodniej na siedzeniu. – Zjadłbym jakieś śniadanie – dodał i spojrzał wymownie na torbę z prowiantem.
– Mamy jeszcze kanapki i owoce – oznajmiłam, zaglądając do środka.
– Obawiam się, że to za mało. Wyskoczę i kupię coś jeszcze.
– Za mało? – zdziwiłam się. – Możesz zjeść wszystkie, mnie wystarczą owoce.
– No nie wiem. Przed nami ponad tysiąc kilometrów – oświadczył.
Gapiłam się na niego bez słowa. Nie spodziewałam się, że wioska, do której jedziemy, jest tak bardzo oddalona od stolicy.
– Dokąd jedziemy?
– Na zachód, najpierw do Cecerlegu, prawie pięćset kilometrów stąd, potem dalej, do Uliastaju w dzawchańskim ajmaku. Stamtąd piechotą, jeśli nic nam się nie trafi.
– Dzawchańskim ajmaku? Co to jest?
– No, jakby ci powiedzieć… Ajmaki to takie polskie województwa. Uliastaj to stolica ajmaku dzawchańskiego.
– Nigdy się tego nie nauczę.
– Nauczysz się. Zresztą za miesiąc, dwa wrócimy do Polski.
Ku naszej radości minibus szybko się zapełniał. Dymitr kupił w pobliskim sklepie pieczywo i sery.
– Potem nie będzie już szansy na europejskie jedzenie – powiedział. – W podróży lepiej jeść to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.
Około południa do pojazdu nie można było wcisnąć nawet szpilki. W dwunastoosobowym busie mieściło się ponad dwadzieścia osób. Mężczyźni siedzieli na parcianych workach, pustych beczkach i tobołach wiezionych do domu. Widocznie w stolicy pozbyli się towaru, a za zarobione pieniądze kupili to, czego brakuje w stepie. Przysunęłam się do okna, żeby zrobić obok siebie jeszcze trochę wolnego miejsca. W rezultacie siedzieliśmy po troje, a niektórzy usadowili się na podłodze. Panował gwar jak na jarmarku. Ludzie śmiali się, przekrzykiwali i częstowali wzajemnie rarytasami zakupionymi w stolicy. Byli to w większości mieszkańcy wiosek, którzy przybyli do miasta w jakimś określonym celu. Szybko zorientowałam się, że przewożą pomidory, pory, selery i inne warzywa. Teraz wracali do domów. Wyjęłam polską czekoladę i puściłam ją w obieg. Dymitr się skrzywił.
– Lepiej zawiozłabyś dla naszych – burknął niezadowolony.
– Mam jeszcze kilka – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się do niego. On jednak nie odwzajemnił uśmiechu, tylko spojrzał na mnie w jakiś nieprzyjemny sposób i wzruszył ramionami.
Kiedy ruszyliśmy, niemal przycisnęłam nos do okna, nie chcąc uronić niczego z przesuwających się obrazów. Mijaliśmy bloki, przypominające te nasze z czasów PRL-u, dziwne, trochę surrealistyczne nowoczesne budynki, duże gmachy, mieszczące zapewne muzea i hotele. Wzrok przyciągały barwne buddyjskie klasztory w tybetańskim stylu. Pomiędzy wielkomiejskimi budynkami, ku mojemu zdumieniu, wyrastały jurty, przypominające grzyby w białych kapeluszach. Im bliżej obrzeża miasta, tym było ich więcej. Nie mogłam zbyt wiele zobaczyć, skupiając się na utrzymaniu równowagi. Nasz kierowca jechał jak kaskader, nie zważając na przepisy ruchu drogowego. Tłok na ulicach był ogromny i zewsząd słychać było klaksony sfrustrowanych kierowców. Korek rozładował się dopiero po wyjeździe z miasta. Niebawem skończył się asfalt i wjechaliśmy na szutrową drogę, podskakując na drobnych wybojach. Kiedy zaczął się piach, samochód zwolnił znacznie i odtąd jechaliśmy mniej więcej czterdzieści kilometrów na godzinę. Za oknami rozciągała się porośnięta stepową trawą równina, z zarysem gór na horyzoncie. Gdzieniegdzie wyrastały kępki krzaków, które były jedynymi wyższymi punktami na tej płaszczyźnie. Co pewien czas bieliły się oddalone od drogi pojedyncze namioty, wokół których kręciły się ciemniejsze sylwetki tubylców i ich zwierząt. Czasem stada pasły się dalej od gospodarstw, pod nadzorem mongolskich pasterzy. Zachodzące słońce złociło falujące na delikatnym wietrze trawy, uwydatniało kontury rozsiadłych na zboczu jurt. Pasażerowie byli ożywieni i rozmowni. Ktoś z tyłu zaintonował jakąś pieśń, którą podchwycili pozostali, łącznie z kierowcą. Jakiś mężczyzna wydobył z plecaka butelkę i częstował pasażerów. Kiedy dotarła do mnie, powąchałam ostrożnie zawartość.
– Undaa! – wołali podochoceni pasażerowie, a ja bezradnie patrzyłam na Dymitra, czekając na tłumaczenie.
– Pij! – wyjaśnił. – Oni częstują cię kumysem. To taki alkohol z mleka klaczy. Spróbuj.
– Dobrze, spróbuję. Ale ty nie pij – przestrzegłam i upiłam mały łyk. Był kwaśny w smaku.
– Dlaczego mam nie pić? Nawet muzułmanom Koran tego nie zabrania.
– Dymitr, proszę… Obiecałeś.
– E tam, obiecałem. Nic się nie stanie, zobaczysz. Nie zacznę pić od nowa, nie bój się – zapewniał, po czym pociągnął sążnisty haust z butelki.
– Hooray! – zawołali mężczyźni i zaczęli klaskać.
Samochód przyśpieszył i momentami jechaliśmy siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Ruch na drodze był umiarkowany, to znaczy spory, jak zapewniał Dymitr, któremu po alkoholu wrócił humor. Co piętnaście, czasem dwadzieścia minut mijał nas jakiś jeep.
Zapadał zmierzch, a rozbawione towarzystwo śpiewało już na całego. Dymitr zdjął z półki gitarę, przesiadł się na podłogę, gdzie zyskał nieco przestrzeni, i zaczął grać jakąś nieznaną mi melodię. Wciąż jechaliśmy przez stepy, mijając kolejne jurty i zbite w gromadę stada owiec. Siedzący obok mężczyzna trącił mnie łokciem i pokazał coś za oknem. Przy samej drodze siedział wielki, czarny ptak. Nigdy nie widziałam prawdziwego sępa z tak bliska. Wyglądał groźnie. Pomyślałam, że bez trudu uniósłby owcę w swoich silnych szponach.
Na tle skał pojawiło się miasto. Wynurzyło się z zapadającego zmroku i z przełęczy, których tu nie brakowało. Dymitr przestał grać, wstał z podłogi i nachylając się nade mną, powiedział:
– Widzisz tam daleko góry? To Changaj. Miasto u ich stóp to właśnie Cecerleg. Tutaj wysiadamy. Ale nie ciesz się, bo tu jest dopiero półmetek. Dalej pojedziemy jutro.
Zaczęliśmy zbierać swoje bagaże i szykować się do opuszczenia pojazdu, który wjeżdżał na parking dla busów. Mimo że był koniec maja, noc okazała się zimna, a miasto spowijała ciemność, przetykana jaśniejszymi punktami ulicznych świateł. Szczękając zębami, wydobyłam z walizki gruby, wełniany sweter i otuliłam się nim szczelnie.
– Co teraz? – zapytałam. – Gdzie przenocujemy?
– Zaraz się dowiemy – odpowiedział Dymitr i złapał za ramię jednego z wysiadających za nami pasażerów. Po krótkiej rozmowie uśmiechnął się szeroko i poklepał go przyjaźnie. – Już wiem – zwrócił się do mnie. – Ten człowiek zawiezie nas nad jezioro Caagan. Tam są jurty, gdzie można przenocować. Poszedł po swój samochód.
– Będziemy spać w jurcie?! – zawołałam i aż podskoczyłam z radości.
– Tak, kochana – powiedział z uśmiechem Dymitr i widać było, że cieszy go moja radość, a kumys nie wywietrzał mu jeszcze z głowy.
– Uważaj, nie nadepnij na próg, bo wniesiesz nieszczęście – szepnął, gdy mała mongolska kobieta wprowadzała nas do wnętrza swojego namiotu. Wskazała łóżko, na którym mieliśmy spać. Rozmawiała swobodnie z Dymitrem, a do mnie tylko kiwała głową, uśmiechając się uprzejmie.
W środku było ciepło i przytulnie. Brakowało jednak elektryczności i wody. Kobieta przyniosła ją z jeziora, żebyśmy mogli się trochę obmyć. Potem zajęła się przygotowaniem herbaty. Patrzyłam, jak rozłupuje sprasowaną w brykiet kostkę herbaty, zalewa oderwane okruchy wodą i gotuje. Potem dopełnia naczynie mlekiem, dodaje trochę soli i wrzuca do niego kawałki jakiegoś tłuszczu. Mimowolnie skrzywiłam się. Dymitr dyskretnie trącił mnie łokciem.
– Nie wypiję tego – mruknęłam. – Za nic. Poproś ją o zwykłą czarną herbatę, bez tych wszystkich rarytasów.
– Nie wygłupiaj się – mitygował mnie. – Nikt ci tu nie poda czarnej herbaty, w dodatku z samą wodą. To obraza gościa. Brak szacunku. Musisz wypić to, co tam nawarzyła. W przeciwnym wypadku ty ją obrazisz.
Wypiłam, przełykając z trudem. Słona, tłusta herbata z mlekiem przyprawiała mnie o mdłości, ale starałam się tego nie okazywać, zwłaszcza że mongolska gospodyni zerkała na mnie raz po raz i kiwała z zadowoleniem głową. Z ulgą położyłam się do łóżka i niemal natychmiast zasnęłam. Dymitr wdał się za to w pogawędkę z gospodynią.
Obudziłam się bardzo wcześnie, gdy on pochrapywał jeszcze w najlepsze. Gwałtowna zmiana strefy czasowej sprawiła, że sen miałam płytki i nie czułam się wcale wypoczęta. Poza tym dokuczał mi ból głowy. Kiedy wstawałam, kobieta na łóżku po przeciwnej stronie poruszyła się niespokojnie. Toaleta była przybudówką jurty, więc naciskając ostrożnie klamkę, wyszłam na zewnątrz. Stanęłam oniemiała z wrażenia. Delikatnie zmarszczona tafla przejrzystego jeziora, ozłocona odbiciem wschodzącego słońca drżała jak fałdy sukni zastygłej w bezruchu tancerki. Mimo przejmującego chłodu nie mogłam oderwać oczu od niecodziennego widoku. Sąsiednie namioty, pogrążone we śnie, jaśniały wśród chwiejącej się trawy. Dygotałam z zimna, gdy wracałam do ciepłego wnętrza namiotu. Myślałam tylko o tym, że za chwilę wtulę się w ramiona Dymitra, które ogarną mnie błogim ciepłem, ale wtedy właśnie usłyszałam głos spod kołdry:
– Dobrze, że wstałaś. Musimy się zbierać, bo nie zdążymy na autobus.
Biegliśmy przez ospałe jeszcze miasto, mijając miejsca, przy których chciałabym zatrzymać się choć na chwilę. Z daleka majaczył żółty budynek klasztoru, dalej góry, nad którymi zawisło słońce. Na parkingu stały busy gotowe do odjazdu. Czekałam z boku, aż Dymitr zorientuje się, który zawiezie nas do Uliastaju. Powtórzyło się oczekiwanie na komplet pasażerów i wyruszyliśmy dopiero około trzynastej. Tym razem nie było aż tak ciasno, zwłaszcza że kilku pasażerów wysiadło po drodze. Kierowca włączył mongolską muzykę i dał się jej ponieść, przekrzykując dźwięki z płyty. Nikt się temu nie dziwił. Widocznie takie panowały tu zwyczaje.
Krajobrazy za oknem nie zmieniły się. Obserwowałam z niejakim znużeniem bezkresne przestrzenie brunatnej, porośniętej trawą ziemi, punkciki rozsianych z rzadka jurt, ciemne plamy zwierząt. Czułam tremę przed spotkaniem z rodziną Dymitra i to nie pozwalało mi na błogie odprężenie i kontemplowanie stepowych widoków. Mimowolnie powracały niechciane wspomnienia, które powinny zostać daleko stąd. Przez zakurzone okna samochodu patrzyłam na niebo, po którym płynęły puchate chmury, zastanawiając się, czy podgląda mnie stamtąd Agata. Być może teraz moja przyjaciółka puka się w czoło, widząc, na co się porwałam. Pewnie nie spodziewałaby się po mnie szaleństwa, jakim było zastawienie mieszkania i wyjazd za te pieniądze do Mongolii. Myślałam też o panu Wiesławie, który odzyskał nagle syna i przekupił go całym swoim majątkiem, by tamten zechciał nazwać go wreszcie ojcem. Jak bumerang powracało wspomnienie Juliusza i jego żony, skazanej na mieszkanie pod jednym dachem z mężem, którego nienawidziła całym sercem. Niepokoiła mnie też myśl o rodzicach, bo z nimi w ostatnich dniach nie miałam żadnego kontaktu. Byłam spragniona głosu matki, ale telefon odpowiadał jedynie długim, głuchym sygnałem. O swoim życiu nie myślałam, pozostawiając je w rękach ślepego losu, który nieustannie uczył mnie pokory.
Ściemniało się już, gdy nagle drogę zastąpiło nam duże stado jaków, pędzonych przez pasterzy na nocleg. Kierowca zatrzymał pojazd i spokojnie zapalił papierosa. Byłam bardzo zmęczona i marzyłam o miękkim łóżku, a według słów Dymitra czekała nas jeszcze długa, piesza wędrówka.
Do Uliastaju dojechaliśmy o brzasku i natychmiast ruszyliśmy w dalszą drogę. Wlokłam się za Dymitrem, ciągnąc walizkę podskakującą na wybojach. Droga, jakby żywcem wyjęta z ostatniego malowanego przeze mnie obrazu, była piaszczysta, usiana kamieniami. Rozglądałam się po bezkresnej przestrzeni, gdzie żadne drzewo nie zakłócało monotonnego krajobrazu. Tylko hen, na horyzoncie, ukazywały się łyse jak kolano góry, nad którymi jaśniało niebo. Brązowa, sucha ziemia porośnięta była rachityczną trawą, o bardziej seledynowym niż zielonym kolorze. Pejzaż jawił się pastelowy, oszczędny w ostrości barw. Było zimno, temperatura nie przekraczała raczej dziesięciu stopni. Uczucie chłodu potęgował jeszcze wiatr hulający po nagim stepie. Po półgodzinnej wędrówce zatrzymał się obok nas nieduży, terenowy samochód. Ogorzały mężczyzna wychylił się przez okienko i zagadał coś po mongolsku. Z jego mowy nie domyśliłam się ani słowa. Dymitr odpowiedział mu i dał mi znak ręką, żebym wsiadła, co uczyniłam z wyraźną ulgą. Jechaliśmy tak ponad godzinę, zanim naszym oczom ukazały się jurty stojące u zbocza gór porosłych kępami trawy. Kierowca zatrzymał się i podniósł rękę na pożegnanie. Dymitr nie śpieszył się już. Przeciwnie, zwolnił kroku i oglądał się co chwilę na mnie, jakby szukał wsparcia i chciał sobie dodać otuchy przed spotkaniem z rodziną. Im bardziej zbliżaliśmy się do celu, tym mniej pewnie stawiał kroki. Coraz wyraźniej widziałam kręcących się przy namiotach ludzi i zwierzęta. Dymitr w końcu zatrzymał się i dotknął mojego ramienia.
– Zaczekaj – poprosił. – Tylko chwilę…
Rozumiałam go. Na pewno był bardzo wzruszony. Uśmiechnęłam się ciepło i pogładziłam go po policzku. Sama również czułam się onieśmielona.
Ktoś nas zauważył. Jedna z kobiet osłoniła oczy przed słońcem i patrzyła w naszym kierunku.
– Chyba musimy podejść, Dymitr. Ta kobieta nam się przygląda. Poznajesz ją?
– Nie jestem pewien – rzekł powoli, wytężając wzrok. – To chyba moja matka.
Kiedy zbliżaliśmy się do namiotów, obserwujących nas osób było już więcej. Porzucili swoją pracę i trwali w oczekiwaniu. Byłam bardzo podekscytowana. Setki razy wyobrażałam sobie, jak przywita nas rodzina Dymitra, jak będziemy rozdawać prezenty i opowiadać o życiu w Polsce. Podeszliśmy całkiem blisko. Byłam pewna, że ktoś rozpozna Dymitra, podbiegnie, by go przywitać. Nic takiego się nie wydarzyło. Starsza kobieta wbiła w niego wzrok. To zachowanie nie wróżyło nic dobrego.
– Ochir – odezwała się ochrypłym głosem i zrobiła krok do tyłu. Wszyscy popatrzyli po sobie, a jeden z mężczyzn powiedział coś ostrym tonem. Z potoku mongolskich słów byłam w stanie wyłowić jedynie imię Ochir, powtarzające się kilkakrotnie. Wtedy po raz pierwszy przyrzekłam sobie, że nauczę się mongolskiego. Czułam, jak skóra cierpnie mi na plecach. Nie mogłam pojąć, co się dzieje.
– Dymitr, co oni mówią? – zapytałam półgłosem, ledwo poruszając wargami. – Dymitr! – powtórzyłam głośniej i szarpnęłam go za rękę. – O co chodzi? Powiedz, co oni mówią!
Ale on nie odpowiedział. Zostawił bagaże i podszedł do matki. Była wyższa od dwóch pozostałych kobiet i nie miała, tak jak one, mongolskich rysów. Dymitr zrobił ruch, jakby chciał przytulić matkę, ale cofnęła się znowu.
– Po co wróciłeś? – odezwała się wreszcie do niego czystą polszczyzną i chociaż wiedziałam, że zna ten język, tutaj, w dalekiej Mongolii, zabrzmiał egzotycznie i zaskakująco.
– Wytłumaczę matce wszystko – rzekł i obejrzał się na mnie. Stałam jak skamieniała.
– Jeżeli masz czarne serce, nie pomoże ci nawet złoty język. Nie chcę, żebyś się tłumaczył. Idź swoją drogą! – podniosła głos.
– Żebyś tego nie żałowała – warknął i znów obejrzał się na mnie. – Należę do rodziny jak oni wszyscy – dodał i powiódł wzrokiem po twarzach zebranych wokół nas ludzi, którzy przysłuchiwali się rozmowie.
– Oni nie zrobili nic złego – odparła lodowato. Głos jej drżał, choć siliła się na spokój. – A ty lepiej żebyś usechł jak drzewo, niż… Ech! – zakończyła i machnęła ręką, jakby żal jej było każdego słowa.
Zapadła cisza. Nikt się nawet nie poruszył, tylko ja sięgnęłam po dłoń Dymitra i ścisnęłam ją mocno. Spojrzał na mnie zniecierpliwiony i zabrał rękę. Potem zmełł w zębach jakieś przekleństwo i rzucił do mnie półgłosem:
– Zabieramy się stąd.
Nie wierzyłam własnym uszom.
– Dymitr, co ty mówisz? Zwariowałeś?! Jak to zabieramy się? Dokąd? – Na samą myśl, że nie będzie nam dane odpocząć po podróży, ogarnęła mnie wściekłość.
– Nie wiem. Wymyślę coś, chodź – odpowiedział gniewnie.
Sięgnęłam po walizkę. Wtedy jeden z mężczyzn poruszył się niespokojnie.
– Niech matka da spokój – rzekł niepewnie.
– I ty to mówisz, Otgoo? – powiedziała gorzko i pokiwała głową. – Nie masz już brata – dodała ciszej, a jej głos zaszeleścił jak stepowe trawy.
Dymitr, słysząc to, rzucił matce nienawistne spojrzenie, odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Stałam tam jeszcze chwilę, niedowierzając, że to dzieje się naprawdę, że muszę wyprawić się teraz w drogę powrotną, a marzenie o wakacjach w Mongolii zmieni się w koszmar pokonywania tysięcy kilometrów, bez pieniędzy i zapasów na drogę. Zacisnęłam jednak dłoń na uchwycie walizki i podążyłam za Dymitrem.
– Otgoo – usłyszałam jeszcze za plecami głos matki. – Nie rób tu żadnego przedstawienia. Pozwól im odejść.
Dymitr nie obejrzał się na mnie ani razu i szedł szybko przed siebie. Zwolnił dopiero przy drodze.
– Zatrzymaj się – krzyknęłam. – Musimy porozmawiać.
Przystanął niechętnie i wyjął z kieszeni papierosy.
– O czym chcesz rozmawiać? Widzisz jak jest – burknął, zapalił papierosa i rzucił zapałkę na ziemię.
– Wytłumacz mi, co takiego zrobiłeś – zażądałam stanowczo.
– Nic nie zrobiłem. Matka jest stara i wymyśla sobie. Nie mam zamiaru o tym rozmawiać.
– Nie masz zamiaru, bo nie chcesz się przyznać. Jesteś zwykłym tchórzem – powiedziałam.
Pchnął mnie tak, że straciłam równowagę i omal nie upadłam na kępę trawy. Potem podszedł blisko, czułam jego oddech na policzku.
– Nigdy więcej tak do mnie nie mów, jasne? – wycedził przez zęby. W jego zwężonych oczach dostrzegłam nieznane mi dotąd iskry. Pomyślałam, że ma w sobie coś z diabła. Byłam tak zaskoczona, że w pierwszej chwili zabrakło mi słów. Nie przestraszył mnie jednak. Wtedy jeszcze nie.
– Odbiło ci? Trzymaj ręce przy sobie. Damski bokser!
– Zamknij się! – powiedział, a jego słowa zabrzmiały groźnie. Zrobił przy tym ruch, jakby chciał uderzyć mnie w twarz. Powstrzymał się jednak. – Idziemy – burknął.
Szłam, mając przed sobą szerokie plecy Dymitra, pochylone pod ciężarem bagaży. Moja złość na niego powoli zmieniała się we współczucie. Nic dziwnego, że stracił panowanie nad sobą – tłumaczyłam go w myślach. – Przecież nie takiego powitania się spodziewał. Fakt, że coś tam narozrabiał, nie usprawiedliwia jego matki. W żadnym wypadku nie powinna zachowywać się w ten sposób. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej było mi go żal. Zrównałam z nim kroki, by poczuł moją solidarność i współczucie. Kochałam go. Incydent, który w pierwszej chwili mnie zszokował, postanowiłam puścić w niepamięć. W końcu każdego mogą ponieść nerwy. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, nasłuchując warkotu jakiegoś samochodu, ale prócz wiatru szumiącego w trawach i dalekiego pokrzykiwania ptaka, panowała cisza. Po dwóch godzinach marszu, kiedy zaczęłam tracić nadzieję na jakikolwiek środek lokomocji, usłyszałam za plecami klekotanie silnika. Stary, rozpadający się gruchot minął nas i zatrzymał się kilka metrów przed nami. Z szoferki wysiadł mężczyzna w szarej czapce z daszkiem, oparł się o pojazd i czekał cierpliwie, aż podejdziemy.
– To Munkh – stwierdził ze zdziwieniem Dymitr. – Długo się zastanawiał – zauważył cierpko.
– Wsiadajcie – mruknął półgębkiem Munkh i otworzył drzwi szoferki. – Ojciec kazał was dogonić i przywieźć – wyjaśnił po polsku, co w ustach mężczyzny o egzotycznej, mongolskiej urodzie zabrzmiało nad wyraz dziwnie.