Szewc z Lichtenrade - ebook
Szewc z Lichtenrade - ebook
Andrzej Pilipiuk kolejny raz rozkłada przed nami wachlarz opowieści z różnych miejsc, czasów i rzeczywistości alternatywnych. Kolejny raz bohaterowie zmierzą się z nienazwanym...
W przededniu I wojny światowej doktor Skórzewski zostaje wplatany w kuriozalną aferę szpiegowsko-ornitologiczną. Antykwariusz Robert Storm otrzymuje dziwaczne zlecenie odnalezienia narzędzi zrabowanych w czasie okupacji przez szewca-nazistę. A archeolog Tomasz Olszakowski użerając się z nieuczciwymi inwestorami, przyjmie pomoc lapońskich szamanów.
W zbiorze nie zabraknie też rozważań, co by było gdyby. Wyobraźcie sobie świat gdzie Hitler i Goering zamiast niewolić narody Europy zmagają się z wysokością czynszu i administratorem przytułku, a dilera morfiny doktora Mengele tropi konkurencja - żydowska mafia.
W antologii:
1. Wunderwaffe
2. Traktat o higienie
3. Ślady stóp w wykopie
4. Parowóz
5. Ludzie, którzy wiedzą
6. W okularze stereoskopu
7. Sekret wyspy Niedźwiedziej
8. Yeti ciągną na zachód
9. Świątynia
10. Szewc z Lichtenrade
Kategoria: | Antologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-884-0 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nowiutki saab na szwedzkich numerach wytoczył się z wnętrza promu. Jeden z celników leniwie machnął dłonią, kierując go na parking po lewej stronie. Podszedł do auta wraz z kolegą. Za kierownicą siedział chłopak, może dwudziestoletni, obok na siedzeniu wygodnie rozparł się zasuszony staruszek. Obaj mieli czarne, lekko skośne oczy i ogorzałą skórę.
„Na Cyganów nie wyglądają, Lapończycy pewnie, bo przecież nie Eskimosi” – pomyślał celnik.
– Dzień dobry, służba celna Gdańsk, pojazd został wyznaczony do rutynowej kontroli – odezwał się po angielsku.
– Proszę mówić po polsku – odezwał się chłopak. – Czym możemy służyć?
– Proszę wysiąść i otworzyć bagażnik.
Obaj pasażerowie posłusznie opuścili pojazd.
– Cel panów podróży? – zapytał pro forma ten wyższy.
– Zamierzamy odwiedzić miejsce, gdzie przed tysiącami lat żyli nasi przodkowie – wyjaśnił starzec po angielsku.
Młody otworzył bagażnik.
– O do diabła! – wyrwało się celnikowi na widok zgromadzonych tam gratów. – Co to jest?
– To na przykład bęben magiczny używany przez lapońskich szamanów – wyjaśnił chłopak.
Celnik obracał przedmiot przez kilka minut w dłoniach. Owalna rama z giętego korzenia brzozy, obciągnięta dobrze wyprawioną skórą z cielęcia renifera. Na niej kilkadziesiąt symboli namalowanych czerwonawym barwnikiem z przeżutej kory olchowej.
– Zabytkowy?
– Ależ skądże, to zupełnie współczesny wyrób – powiedział stary. – Mój uczeń Lars – wskazał towarzysza – wykonał go tej wiosny.
– Hmm...
Faktycznie, drewno nie zdążyło jeszcze pociemnieć.
Celnik wyjmował po kolei: łuk lekki, refleksyjny, wykonany z korzenia brzozy, ścięgien i poroża jelenia, opleciony miedzianą inkrustacją. Kołczan pełen strzał. Ciężki myśliwski nóż. Groty strzał i klinga zostały wykute z żelaza meteorytowego, ale żeby to stwierdzić, musiałby wykonać badania laboratoryjne. Rękojeść z ciosów morsa mógł wziąć za kość słoniową, ale na szczęście nie zwrócił uwagi. Dwie skórzane kurtki ozdobione naszytymi paciorkami z czerwonego bajkalskiego bursztynu, kościanymi płytkami i haftami wykonanymi cynową nitką. Walizki zignorował. Odłożył z szacunkiem wszystko na miejsce.
– Po co to panom? – Spojrzał na pasażerów świdrującym wzrokiem.
– Jesteśmy szamanami – wyjaśnił młodszy prawie zgodnie z prawdą.
Aby nim zostać, musiał przejść inicjację, a tego dokonać mógł dopiero, gdy odnajdą świętą grotę.
– Polak szamanem? – zdziwił się celnik.
– Polką była moja babcia, ja jestem Saamem. Myśliwym i pasterzem reniferów. – Chłopak dumnie wypiął pierś.
– O kuźwa... – sapnął niższy celnik i otarł pot z czoła.
– Zamierzają panowie coś robić z tym całym sprzętem? – Jego kolega był bardziej zasadniczy.
– Polskie prawo nie zabrania cudzoziemcom odbywania praktyk religijnych – oświadczył chłopak z godnością. – Pan Suongil – wskazał gestem swojego towarzysza – chce porozmawiać z duchami tej krainy. Będziemy siedzieli w lesie lub jaskini, przy ognisku, ubrani w stroje obrzędowe i bębnili na magicznym bębnie – uściślił.
Celnicy zafrasowali się wyraźnie. I nic dziwnego, pewnie pierwszy raz w karierze zetknęli się z podobnym problemem.
– No cóż... – Ten ważniejszy uśmiechnął się wreszcie krzywo. – Współczesne wyroby ludowe, jak również eee... dewocjonalia służące prywatnemu sprawowaniu kultów wolno wwozić... Skoro to nie na handel, ale do osobistego użytku, to nie ma problemu. Życzymy eeee... wesołych świąt!
Staruszek ukłonił się, a młody zamknął bagażnik.
*
Zdezelowana półciężarówka podskoczyła na kolejnym wertepie. Konstrukcja podwozia zajęczała, obluzowane blachy zadzwoniły. Magister Kawka mocniej zacisnął spocone dłonie.
– Co za kretyn zaznaczył to jako drogę? – parsknął doktor Olszakowski, patrząc najpierw na GPS, potem na rozłożoną na kolanach sztabówkę.
Niewiele z niej wynikało. Od dwudziestu minut jechali wąwozem. Wokoło szumiała odwieczna puszcza bukowa. Doktor prowadził jak wariat.
– Mapy robią na podstawie zdjęć lotniczych – mruknął jego towarzysz. – Może myśleli, że to droga... A może czterdzieści lat temu była w lepszym stanie?
W ostatniej chwili Olszakowski ominął cienką brzózkę, która wyrosła przed maską.
– Znaczy się ze starej sztabówki przerysowali na nową? Kto ich tam wie... Wiochy, która była tu obok, też już nie ma – mruknął doktor. – Zdaje się w czterdziestym siódmym nasza partyzantka z NSZ wdała się tu w spór z batalionem KBW...
– Wielka tam wiocha, cztery domy na krzyż...
Lewe przednie koło wpadło w kolejną dziurę. Styliska łopat spoczywających z tyłu pojazdu zaklekotały ponuro. Butelki napojów niezbędnych archeologom do zwiększania wydajności pracy zabrzęczały wesoło.
– Jeszcze jakieś pół kilometra – ocenił doktor. – Jeśli ten grat nie rozsypie się wcześniej.
– Jak się rozsypie, to kierownictwo instytutu jaja nam urwie! – przestraszył się współpracownik.
„A dokładniej, zważywszy na to, że ja siedzę za kierownicą, to ja beknę i wyślą mnie na zieloną trawkę, a on wtedy przejmie moje stanowisko” – pomyślał ponuro kierownik i jak na złość, pomylił hamulec z pedałem gazu. Autem zarzuciło, ale zdołał się wyratować...
Droga stawała się coraz bardziej kamienista, wreszcie znaleźli się na przełęczy.
– No i co sądzisz? – zagadnął Olszakowski.
Magister Kawka otaksował spojrzeniem dolinę. Wił się przez nią strumyk, w zagłębieniu powstał nawet mały staw. Drzewa rosły tu niewielkie i powykręcane, skała musiała zalegać płytko. Za stawem widniało niewielkie urwisko. Wzdłuż rzeczki biegła przecinka prowadząca na zachód.
– Tam jest trakt – zauważył. – Zamiast tłuc się po tych wertepach...
– Musielibyśmy objechać z pięćdziesiąt kilometrów – machnął ręką doktor. – Cholernie nie lubię nadkładać drogi. Ale nie martw się, wykorzystamy ją. Do najbliższego miasteczka mamy cztery kilometry, będzie można jeździć po zaopatrzenie. Spirytus dezynfekcyjny i inne takie.
– Mamy spirytus dezynfekcyjny – mruknął Kawka. – Całą litrową butelkę ruskiego royala...
– Na wykopaliskach drobne skaleczenia i otarcia...
– Wiem, wiem. Oraz choroby gardła, które można wypędzić intensywnym płukaniem. I to ma być miejsce, w którym dokonamy wiekopomnych odkryć... – Zadumał się.
– No ba...
– Teren niczego sobie – pochwalił Kawka. – Tylko trochę odludny.
– Na razie odludny – wyjaśnił jego towarzysz. – Wyobraź sobie, ma tu niebawem stanąć spory ośrodek sportów zimowych. Tutejszy wójt, cwane bydlę ponoć, chce budować.
– Za unijne?
– Za własne. To lokalny potentat. W latach dziewięćdziesiątych sprywatyzował sobie okoliczne sklepiki, kamieniołom i tartaki. Potem jeszcze założył firmę budowlaną w Kielcach. Pozatrudniał pociotków do nadzoru. Ze trzysta luda na niego robi. Zgromadził kasy jak lodu i teraz przyszedł czas na inwestycję.
Ryzykując całość zawieszenia, zjechali na dół. Gmina ze swojej strony zapewniła warunki do badań. Nad stawem ustawiono przenośną plastikową toaletę turystyczną i kubeł na śmieci...
– Oto pierwsze oznaki cywilizacji. – Kierownik ekspedycji zatarł dłonie.
Zaparkował z fasonem. Otworzył tył pojazdu i zaczął wyciągać brezentowe worki. W ciągu trzech kolejnych godzin baza została w zasadzie urządzona. Obaj naukowcy rozstawili trzy wojskowe namioty. Wbili słupki i naciągnęli linkę, wyznaczając granice obozowiska. Wyłożyli też otoczakami miejsce na ognisko.
– No i dobra. – Olszakowski zatarł dłonie. – Obowiązki odwalone, czyli możemy sobie pozwiedzać.
Przeszli rzekę po kamieniach i stanęli na rozległym plateau, porośniętym lichą trawą i nielicznymi krzakami.
– Tu założymy wykopy.
– Hmmm... A reper?
– Na tamtym wzgórzu jest zabetonowany znacznik. Trzeba będzie wyciągnąć sprzęt geodezyjny i domierzyć.
Popatrzył na odbitkę planu doliny i ruszył w stronę urwiska.
– Tu jest jaskinia – wyjaśnił. – Mam do niej nawet klucze.
– Klucze? – Kawka dogonił go i zaraz wszystko zrozumiał.
Wlot do jaskini niedawno zamurowano. W szary żelbet wpuszczono ościeżnicę i stalowe drzwi pomalowane popielatą, antykorozyjną farbą.
„Obiekt zabezpieczono w ramach unijnego projektu ochrony dziedzictwa kulturowego” – głosiła tabliczka, przynitowana do blachy.
Doktor pociągnął za nią, ale siedziała mocno.
– Żebraki. – Pogroził pięścią odległemu urzędowi wojewódzkiemu. – Że niby nie stać było dziadów na kilka cegieł i trochę cementu, musieli się obcych prosić... – Splunął. – A ja im: o!
Wyciągnął z kieszeni marker i wymalował pomiędzy gwiazdkami okazałą trupią czachę.
– Trochę to, panie kolego, niepolitycznie – odezwał się magister. – W końcu nasze badania, także te tutaj, też finansowane są z grantów unijnych.
– To zupełnie inna sytuacja! Przysyłają mi kasę na wykopaliska i co na to poradzę? – Olszakowski westchnął z udawanym ubolewaniem i rozłożył bezradnie ręce. – Przecież nie oddam pieniędzy na zmarnowanie. Tak czy siak, wszystko gotowe. – Zatarł dłonie. – Jutro dotrze niewolnicza siła robocza i bierzemy się na poważnie do roboty...
– Jeśli można, miałbym uwagę – mruknął Kawka.
– Tak?
– Myślę, że niezbyt politycznie jest uświadamiać studentom, że są tu niewolniczą siłą roboczą.
– Może i tak – skrzywił się Olszakowski. – Ale już za późno, powiedziałem im poprzednim razem. Zresztą jak zwał, tak zwał...
Uporał się z zamkiem i pchnął drzwi. Z wnętrza jaskini powiało miłym chłodem.
Zagłębili się w wilgotną ciemność. Światło latarki Olszakowskiego tańczyło po ścianach.
– To prawdziwy ewenement – powiedział. – W tej części Europy niewiele jest tak suchych jaskiń. Mamy w Polsce całą masę grot krasowych. Nie dość, że wilgoć pełza po ścianach, to jeszcze proces ich powstawania ciągle trwa. Woda rozpuszcza wapień, ze stropu odrywają się kawałki... Woda drąży... Tu mamy sytuację niemal idealną...
– Jaskinia w gnejsach... I rudy jakieś tu widzę... – Kawka z zainteresowaniem oglądał szeroki pas błękitnawej skały przecinający skalną ścianę.
– Lazuryt albo jakaś podobna ruda miedzi – poinformował go Olszakowski. – Najciekawsze jest głębiej...
Wkroczyli do sporej komnaty o obłych zarysach. Strop ginął gdzieś w mroku. Dno pokrywało namulisko. Doktor oświetlił powierzchnię skały.
– Proszę spojrzeć! – Wskazał z dumą, jak gdyby to było jego odkrycie. – Jedyny w Polsce zachowany przykład rytów jaskiniowych...
– Hmmm, no tak. – Kawka usiłował być pod wrażeniem.
Szczerze powiedziawszy, rysunkom daleko było do dzieł z Altamiry czy Lascaux. Najlepiej zachowanymi elementami były czaszka i okazały fallus.
– Podobne trochę do lapońskich rytów naskalnych – zauważył. – Wspólne korzenie kultury łowców reniferów... Będziemy to badać? – Tupnął w namulisko.– Kto wie co się tu kryje...
– Kiedyś na pewno ruszą tutaj wszechstronne badania. Ale to nie nasze zadanie – uspokoił go towarzysz. – Na razie zrobili tu sondaż i wyszły jakieś ciekawe wyroby z rogu renifera i krzemienne narzędzia kultury magdaleńskiej.
– Ciekawe – mruknął magister. – Grota, obok coś jakby świątynia... Tradycja przetrwała? To chyba zupełnie nieprawdopodobne. Znaleźli grotę i zrozumiawszy, że była wcześniej czyimś sanktuarium, założyli obok własne? Ale może tamci ludzie wybierali sobie miejsca kultu, kierując się przesłankami, które są dziś dla nas nieczytelne?
– Coś w tej dolinie zafrapowało i łowców reniferów z paleolitu, i późniejsze o tysiące lat plemiona z epoki brązu... Kto wie... Coś też sprawiło, że Seleźniecki zainteresował się tym miejscem i zrobił sondaż. Opowiadali o nim, że umiał myśleć jak ci pradziejowcy. Znalazł szereg stanowisk, bo ukształtowanie terenu czy szata roślinna wydały mu się obiecujące...
– Idziemy szlakiem wytyczonym przez naszych poprzedników... – mruknął Kawka. – Ale my zajdziemy nim znacznie dalej. – Wyszedł z jaskini.
Olszakowski z trudem stłumił wesołość.
– Wiesz co? – odezwał się. – W tej grocie panuje przyzwoity chłód. Wykorzystajmy ją.
– Jak?
– Po co trzymać piwo w aucie, skoro może sobie spokojnie stać w chłodku?
W ciszy wieczoru z daleka dobiegał szum lasu. Górski strumyk wesoło ciurkał pomiędzy kamieniami.
*
Lars i Suongil jechali długo bocznymi drogami, wreszcie odnaleźli wioskę, w której zaczynał się dawny szlak przez góry. Ugadali chłopa, który za stówkę zobowiązał się przechować auto w stodole. Przebrali się w stroje obrzędowe, wzuli tradycyjne obuwie. Na plecy zarzucili worki z wyposażeniem i ruszyli w góry. Początkowo szło gładko. Odnaleźli samotną skałę, wodospad, wzgórze z podwójnym szczytem. Niestety, zaraz potem natrafili na rozległy kamieniołom. Krążyli wokoło, usiłując odnaleźć zerwaną nić szlaku, ale bez skutku.
– Dziadek wskazał mi drogę... – westchnął Suongil. – Problem w tym, że kraj bardzo się od tego czasu zmienił... Może gdybym mu wtedy towarzyszył, coś bym rozpoznał, ale tak...
Potrząsnął pękiem drewienek nanizanych na rzemień. Niestety, mapa okazała się prawie bezużyteczna...
– Minęło siedemdziesiąt lat... może osiemdziesiąt nawet, od kiedy jaskinię odwiedził ktoś z naszego ludu – uspokoił go Lars. – Świat się zmienia nawet u nas, w Laponii, a tu na południu rzeczywistość wręcz galopuje... Znikają lasy, góry zmieniają kształt, rzeki bieg, a samotne głazy wyrywane są z ziemi.
– Użycie map białego człowieka byłoby pogwałceniem tradycji. – Szaman schował drewienka do kieszeni.
– Duchy poprowadzą?
– Słyszę ich głos, ale odległy i słabo... Trafimy... – zapewnił pobratymca. – W każdym razie udajmy się w tę stronę. – Wskazał dłonią kierunek. Dolina i grota nie mogą być daleko.
– Czy niebezpieczeństwo...?
– Tak. Wyczuwam je teraz wyraźnie. Dobrze odczytaliśmy znaki. Nad naszym sanktuarium zawisła groźba całkowitego unicestwienia...
*
Rankiem Olszakowski i Kawka rozłożyli sprzęt geodezyjny. Na solidnym głazie wyznaczyli sobie prowizoryczny reper, domierzyli go starannie za pomocą GPS-u, altimetrem wyliczyli wysokość nad poziomem morza. Potem pociągnęli linki i założyli siatkę, wbijając drewniane słupki co pięć metrów.
– Będzie łatwo domierzać poszczególne wykopy. Kwadraty po ćwierć ara – mruczał Olszakowski.
Kawka wyciągnął odbitkę kserograficzną przedwojennego artykułu i obejrzał załączony planik.
– Mam nadzieję, że szybko zlokalizujemy miejsca wykopów Seleźnieckiego – powiedział. – Swoją drogą, czy to nie fantastyczne? Po osiemdziesięciu latach przybyliśmy, aby dokończyć badania naszego kolegi po fachu...
– I jak znajdziemy pordzewiałe konserwy i puste butelki po przedwojennym piwie, będziemy wiedzieli, że to nie byle jakie śmieci, ale cenny ślad naszych poprzedników – zadumał się Olszakowski. – Nie myślałem wcześniej o tym...
Kawka zgrzytnął zębami. Jakoś nie był w stanie wyczuć, kiedy jego zwierzchnik mówi poważnie, a kiedy robi sobie jaja... Filozoficzną dysputę przerwał warkot silnika.
– Oho, będziemy mieli gości – mruknął doktor. – Inspekcja z gminy ani chybi...
Istotnie. Po chwili opodal zaparkował dżip, a z jego wnętrza wygramolili się trzej goście. Wójt gminy wyglądał na starego, twardego partyjniaka. Mordę miał barwy kartofla, łapy jak bochny chleba, a łeb kanciasty jak kowadło. Obok niego stał posterunkowy, też starszy wiekiem, chłop jak dąb o gębie koloru wołowiny, ozdobionej krzaczastymi brwiami, spod których łypały szare ślepia ubeka. Trzecim przedstawicielem władzy był szczurogęby młodzieniec o lizusowatym uśmiechu, co jakiś czas odruchowo zacierający dłonie. Przedstawił się jako radca prawny. Wszyscy trzej wbici byli w garnitury od Armaniego, co w zestawieniu z prostackimi gębulami robiło wrażenie nieco komiczne.
Doktor od razu i bez wahania szczerze znienawidził wszystkich trzech.
– Witam przedstawicieli nauki w mojej gminie. – Wójt skrzywił się w parodii uśmiechu.
– Witam przedstawicieli władzy lokalnej na moich wykopaliskach – odgryzł się Olszakowski.
– My tu nie tylko władza, ale też inwestorzy. – Gliniarz dumnie wypiął pierś.
– Yhym... Ośrodek sportów zimowych?
– Pan zobaczy wizualizację. – Młody wyjął z teczki kolorowy wydruk. – Tu stanie mały przytulny hotelik na trzydzieści pokoi dwuosobowych, obok dolna stacja wyciągu narciarskiego, tam górna. – Wskazał pobliski szczyt. – Na tym stoku trzy trasy zjazdowe o różnym stopniu trudności... Do tego sauna fińska, parking. – Machnął ręką w stronę obozowiska archeologów. – A w grocie zrobimy klimatyczną podziemną knajpkę. Tylko trzeba będzie pokuć trochę w głąb góry, bo zaplecze spełniające normy ISO...
– Się nie da – wzruszył ramionami Olszakowski. – Ta grota jest zabytkiem klasy zerowej.
– Yyy...? – zdziwił się wójt. – A, to trudno.
– Plany bardzo ambitne – pochwalił Kawka. – Tylko skąd wezmą panowie na to środki?
– Mamy zaoszczędzone, co najwyżej wyposażenie będzie na kredyt. Dziesięć lat zyski z kamieniołomu odkładaliśmy na lokaty. Ale trzeba walczyć z bezrobociem. To moja wieś, moja ziemia, moi ludzie. Ja tu władzę państwową zaprowadzałem. – Wójt dumnie wypiął pierś.
– Jak na osiemdziesięciolatka, świetnie się pan trzyma – pochwalił złośliwie archeolog.
Włodarz gminy wyglądał najwyżej na pięćdziesiątkę.
– Osiemdziesiąty drugi mam na myśli. – Wójt niemal się obraził. – Taka tu rebelia była między lasorobami i wśród roboli w kamieniołomie. Ale wziąłem towarzystwo za mordę, bo jeszcze by do lasu uciekali partyzantkę solidarnościową zakładać, reakcyjna ich mać. Tak żeśmy z panem posterunkowym w try miga porządek zrobili.
– Oj, nie żałowałem służbowej pałki. – Gliniarz wypiął pierś. – Do dziś chodzą jak w zegarku, strajki im nie w głowie... Tylko teraz już nie na państwowym robią, a na naszym.
– A teraz, dzięki naszemu panu wójtowi, gmina ma szanse na poważną inwestycję – dodał prawnik. – Wyciąg narciarski i centrum sportów zimowych, które zbudujemy, zapewnią...
„...niezłe możliwości prania brudnej forsy” – dokończył Olszakowski w myślach.
– ...wspaniałe perspektywy. Tak więc niech pan się zwija z tymi badaniami jak najszybciej, bo najpóźniej we wrześniu chcemy zacząć prace budowlane.
„Aha. Będą murować i tynkować zimą. To znaczy, że to nie będzie pralnia brudnych pieniędzy, tylko raczej zamierzają postawić budynki i czym prędzej opchnąć inwestycję jakimś frajerom” – doktor skorygował swoje teorie.
– Panowie, poważne badania archeologiczne to nie hop-siup – powiedział. – Sam proces badawczy wiąże się z nieodwracalną destrukcją obiektów, co pociąga za sobą konieczność szczególnie starannej dokumentacji...
– Destrukcja! – ucieszył się prawnik. – To znaczy, że badając, wszystko rozwalicie? Będzie można potem od razu wchodzić ze spychaczem?
– Szczególnie cenne znaleziska muszą oczywiście zostać zakonserwowane i najlepiej wyeksponowane in situ. To znaczy w miejscu znalezienia – skrzywił się doktor.
– Tak czy inaczej, proszę się śpieszyć – warknął wójt.
– Tak jeszcze zapytam – odezwał się magister Kawka. – Wedle naszej dokumentacji tam na wzgórzu powinny być ruiny kapliczki.
– Ruiny? – zaniepokoił się włodarz. – Walało się tam kiedyś trochę kamieni, podobno chłopi wyzbierali na utwardzenie drogi. Teren duży, nie sposób wszystkiego upilnować.
A potem zapakowali się do auta i odjechali.
– Uff... – sapnął Kawka. – Niejedno już w życiu widziałem...
– Komuch prowincjonalny, łeb zakuty, konserwowany betonem – mruknął Olszakowski. – Żelazny elektorat rozmaitych... – Machnął ręką, nie kończąc myśli.
– Komfortu badań to my tu mieć nie będziemy...
– Kto wie... Na wszelki wypadek – wykrzywił się w paskudnym uśmiechu – na okazje rozmów z takimi jak oni mam coś odpowiedniego.
Wyciągnął z kieszeni paczkę po papierosach, a z jej wnętrza cyfrowy dyktafon.
– Fiu... – gwizdnął z podziwu magister. – Zestaw „mały Michnik”?
– Najlepiej mieć wszystko na piśmie. A jak nie na piśmie, to chociaż nagrane. Na wypadek gdyby różni kacykowie zmieniali zdanie czy coś. A zwłaszcza gdyby próbowali wpływać na tempo badań naukowych poprzez stosowanie nacisku werbalnego, pogróżek i tak dalej... – Puszył się jak paw. – A oczywiście najwyższy poziom szczerości uzyskujemy, gdy nagrywany nie wie, że jest nagrywany.
– Zachwyca mnie postęp dzisiejszej techniki – mruknął magister.Szewc z Lichtenrade
Miałem może dziesięć lat, gdy na boisku znalazłem dziwny szarobrązowy połyskujący kamień. Schyliłem się. Był podłużny, przypominał kształtem batonik, jedną z krótszych krawędzi miał dziwnie sierpowatą. Ująłem go w dłoń i niespodziewanie poczułem, jakby układał mi się w palcach. Podniosłem go do oczu i w mojej chłopięcej głowie błysnęło zrozumienie. Wiedziałem, że trzymam krzemienne narzędzie, wykonane przez naszych przodków. Byłem praworęczny, ale on pasował mi jakoś do lewej. Wiedziałem, że jakimś cudem chwyciłem przedmiot prawidłowo. Że wypukła krawędź służy do cięcia i została naostrzona – załuskana drobnymi uderzeniami innego kamienia. Rodzina mnie wyśmiała, ale kilka lat później w mojej szkole praktyki pedagogiczne odbywał student archeologii. Pokazałem mu znalezisko i potwierdził moje przypuszczenia.
Jak się okazało, wśród współczesnych śmieci, piachu i gruzu znalazłem neolityczny przecinak do skór... Niewielki, dopasowany do dłoni drobnej kobiety lub dziecka. Całymi latami spoczywał potem w szufladzie, wśród rozmaitych gratów, które złożyły się z czasem na kolekcję antycznych kuriozów. Za każdym razem, gdy grzebiąc w zwałach rupieci, natrafiałem na pudełko z kamieniem, przypominałem sobie tamten dzień i to niezwykłe uczucie, jakiego doznałem: jakby narzędzie samo wskazało mi, do czego go używać... Aż pewnego dnia do moich drzwi zapukał szewc i zrozumiałem resztę...
*
Jesienne popołudnie było ciepłe i świetliste. Drzewa za oknem gubiły liście.
– Klient niedługo będzie, ale może zanim przyjdzie, obejrzymy sobie znaczki – zaproponowałem Marcie. – Wyobraź sobie, upolowałem ostatnio carski z ukraińskim nadrukiem, ale czerwonego koloru.
Westchnęła ciężko.
– Znaczki niewątpliwie są interesujące, ale... Nie mógłbyś być czasem bardziej romantyczny?
– Znaczy poczekamy do wieczora i obejrzymy znaczki przy blasku świec? – Nie zrozumiałem.
Sądząc po jej minie, nie trafiłem. O co jej zatem, u diabła, chodziło? Na szczęście rozległ się dzwonek do drzwi. Poszedłem otworzyć.
– Pan Robert Storm? To ja telefonowałem...
Na podeście stał starszy mężczyzna z niewielką walizką w ręce.
– Proszę, niech pan wejdzie – zaprosiłem gościa do wnętrza. – To moja współpracownica, Marta.
– Marcin – przedstawił się.
– Bardzo mi miło.
Weszliśmy do gabinetu. Kiszkowaty pokoik miał dwie dłuższe ściany zastawione regałami pełnymi książek. Pośrodku stało jeszcze biurko z laptopem. Gość przycupnął na wskazanym krześle, a ja ulokowałem się za biurkiem. Wnętrze specjalnie tak urządziłem do przyjmowania interesantów. Otaksowaliśmy się zaciekawionymi spojrzeniami. Przybysz wyglądał mi na rzemieślnika. Mógł wbić się w garnitur, ale nie zdołał ukryć rąk. Spracowanych, z brudem wżartym w spękaną skórę, pokrytych drobnymi bliznami po niezliczonych skaleczeniach. Szklarz? Stolarz? Szczerze powiedziawszy, wyglądał mi raczej na szewca.
– Mam dla pana zlecenie – powiedział mężczyzna. – Słyszałem, że szukasz pan różnych rzeczy...
– Owszem – przyznałem powściągliwie.
– Podobno też jesteś pan w tym najlepszy...
– Ludzie gadają różne bzdury. – Wzruszyłem ramionami. – Parę razy miałem trochę szczęścia i poszła fama.
Nie byłem w stanie zliczyć, ile razy po tygodniach badań, ustaleń, rycia w archiwach stawałem na progu wiejskiej chałupy tylko po to, by dowiedzieć się, że obrazy wyszabrowane z dworu zostały dawno sprzedane, książki wyrzucono na makulaturę, meble porąbane na szczapy poszły do pieca, a zabytkową lokomobilę wywieziono na złom...
– A co konkretnie jest panu potrzebne? – zagadnąłem.
Chyba za szybko przeszedłem do rzeczy, facet wyraźnie się spłoszył.
– Trzeba odnaleźć narzędzia szewskie mojego pradziadka. Wycinak do dziurek i szydło – wykrztusił wreszcie.
– Rozumiem.
– Bierzesz mnie pan za wariata? – Gość się nastroszył.
– Nie ma w tym zleceniu nic szczególnie niezwykłego. Jest przedmiot i mam go odnaleźć... Widzę tylko jeden problem. Koszta. To mogą być tygodnie poszukiwań, zakończone totalną porażką, a co za tym idzie...
– To pańska praca, zatem rozumiem, że musi zostać opłacona. Znam też w przybliżeniu pańskie stawki.
– OK. Jesteśmy dogadani.
Przeniósł spojrzenie na Martę. Moja narzeczona rozłożyła bezradnie ręce, jakby tym gestem chciała dać do zrozumienia, że w firmie rządzę ja.
– Wariackie zlecenie... – sumitował się jakby. – To będą najdroższe narzędzia w historii mojego rzemiosła... – Spojrzał spode łba, jakby chciał wybadać, czy nie żartuję.
– Przywykłem. Często szukam rzeczy ważnych, a niepozornych. Wartość pamiątek rodzinnych jest zazwyczaj niewymierna. – Wzruszyłem ramionami. – Swego czasu poświęciłem miesiąc, by pewnemu biznesmenowi odnaleźć i dostarczyć sierp jego pradziadka. Skoro jest pan gotów tyle zapłacić, to znaczy, że są dla pana warte jeszcze więcej. Mogę poprosić o szczegóły?
– Jestem szewcem.
Czyli zgadłem. Miałem na końcu języka, że to żaden powód do wstydu, ale wolałem zachować tę uwagę dla siebie.
– Nie fabrycznym wyrobnikiem, nie jednym z tych niedouczonych partaczy, którzy zajmują się wyłącznie podklejaniem zelówek, ale takim prawdziwym, który nie zapomniał jeszcze, jak się robi porządne buty. – Wypiął dumnie wątłą pierś.
Kiwnąłem głową z aprobatą. Wymierający gatunek fachowców. Marta też się uśmiechnęła.
– Pan tego nie wiesz. Każdy but jest jak odcisk palca – powiedział z natchnioną miną. – Na swój sposób niepowtarzalny, ale...
– Jeśli ma się w ręce but, można zidentyfikować szewca, który go zrobił? – domyśliłem się.
– Z dużym prawdopodobieństwem. Dobrzy rzemieślnicy wypracowywali własne rozwiązania. Przekazywali je potem swoim synom i czeladnikom. Jeden wolał okrągłe kołki, drugi klinowate. Jeden łezkowate dziurki, inny czworokątne. Ściegi, którymi szyli skórę, też są różne. Jeden skórę na podeszwy gotował w wosku, inny w oleju. Jeden woskował dratwę, inny nasączał ją dziegciem. Jest kilkadziesiąt elementów wykończenia, kilkadziesiąt cech. Ich układy są jak kod DNA...
– Chce pan powiedzieć, że na styl robienia butów wpływa wiele zmiennych, co nadaje butom indywidualność i niepowtarzalność – podpowiedziała Marta.
– To coś jakby charakter pisma...
– Rozumiem. Chce pan kawy albo herbaty? – zaproponowałem.
Wyglądało, że zanosi się na dłuższą opowieść. Poprosił o kawę. Uruchomiłem ekspres.
– Te dwa buty...
Wyjął z torby parę straszliwie schetanych oficerek i postawił przede mną na biurku.
Milczał, ja też się nie odzywałem. Poczułem, że chce mnie jakoś sprawdzić, nim przejdzie do dalszych szczegółów. Wyjąłem z szuflady lupę. Badałem buciory długo i w skupieniu. W jednym były porządne bukowe prawidła, drugi wypchano zwiniętymi gazetami z przełomu epok Olka Opoja i Lecha Prawego.
– Jest w zasadzie jedna cecha wspólna... nie... zaraz... trzy – rozważałem na głos. – Dziurki pod dratwę wybito czymś w kształcie gwiazdki. Czyli zapewne wybijakiem, który mam odnaleźć. Dratwa też nie jest normalna, ale pleciona w warkoczyk z trzech cieńszych nitek. I ścieg też jest taki sam... Inne detale są odmienne. Te buty pochodzą z dwu różnych warsztatów, ale szył je ten sam człowiek?
– Nie – z gardła szewca rozległo się niemal warknięcie. – Ten pierwszy but wykonał mój pradziadek. A ten drugi łajdak, który go zabił.
– Uczeń zamordował swego mistrza? – zapytała Marta.
– To trudne... – powiedział szewc, krzywiąc się. – Wiesz pan, każdy zawód posiada swoje rytuały, legendy, przesądy nawet. Rzeczy, o których nie rozmawia się z obcymi, których nie wolno zapisać na papierze, ale przekazuje się wyłącznie ustnie i tylko nielicznym wybranym uczniom lub następcom.
– Tajemnice cechu... – mruknąłem. – Pański przodek wyszkolił człowieka, który go potem zabił, by przejąć technikę wykonania...
– Niezupełnie. Kiedy można się spodziewać pierwszych wyników? – zmienił temat.
– Potrzebuję...
– Trochę więcej szczegółów. Oczywiście. Trudno mi o tym gadać, więc tu ponotowałem, co wiem. Jakby nasunęły się panu jakieś dalsze pytania, na dole jest mój numer telefonu.
Ująłem podany mi plik kartek. Klient dopił duszkiem niemal wrzącą kawę i wstał, zbierając się do odejścia.
*
Przejrzałem papiery w ciągu kwadransa. Nie było w nich wiele. Dziadek pana Marcina był przed wojną jednym z najbardziej znanych szewców w Warszawie. Robił buty dla posłów, ministrów i generałów. Jego roboty obuwie założono do trumny marszałkowi Piłsudskiemu. Ten wybitny fachowiec został zamordowany w swoim warsztacie przy ulicy Żelaznej w listopadzie tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego.
Z tego, co zanotował zleceniodawca, jakiś Niemiec z SS zamówił nowe oficerki. Dał nawet zaliczkę. Parokrotnie przychodził, jakby chciał skontrolować postępy prac. Za którymś razem, wykorzystując, że rzemieślnik zajęty był wybijaniem otworów w skórze, wyciągnął lugera i niemal z przyłożenia strzelił mu w głowę. Wedle współpracowników ofiary zabrał kilka drobnych narzędzi i znikł.
Zszokowana rodzina pobiegła natychmiast na posterunek kripo. Przyjechało też gestapo i niemiecka żandarmeria. Wszystkie trzy służby próbowały sprawę wyjaśnić, jednak szło im to bardzo niemrawo. Nazwiska mordercy nikt nie znał, a z wyglądu był na tyle niepozorny, że nawet gdyby Niemcy chcieli swego pobratymca ukarać, nie mieli możliwości go odnaleźć... Ustalono tylko, iż nie był to napad rabunkowy, gdyż w kasie pozostała niebagatelna kwota siedmiuset złotych, a na przegubie nieboszczyka złoty zegarek Omega.
– Jak niby chcesz ugryźć tę sprawę? – zirytowała się Marta. – To kompletny idiotyzm... Po co w ogóle brałeś to zlecenie!?
– A dlaczego nie? – zdziwiłem się. – Jest klient, jest sprawa, a że trudna, tym lepiej. To wyzwanie! Jeśli mi się uda, moja kariera...
– To będzie gwóźdź do trumny tej twojej kariery – sarkała. – Chcesz rozwiązać sprawę mordu sprzed ponad siedemdziesięciu lat... Sprawę, której nie rozwiązano w tamtej epoce!
– A jak niby mieli to zrobić? – zirytowałem się. – Niemcy przeciw Niemcowi? W podbitym kraju? Nie żartuj.
Popatrzyła na mnie, chytrze mrużąc oczy. Wreszcie uśmiechnęła się krzywo.
– Masz jakąś koncepcję! – odgadła.
– Mam. To był wielokrotny morderca. To, co zrobił, jest kompletnie bez sensu, czyli ewidentnie miał jakąś idée fixe. Praktycznie tylko takich nie interesuje kasa i niemal wyłącznie tacy zabierają sobie coś bezwartościowego na pamiątkę. Do tego sądzę, że zabójca był szewcem. Z jakiegoś powodu zainteresowały go narzędzia Polaka.
– Były zrobione z platyny? – zakpiła.
– Raczej z irydu, jest twardy. Ale sądzę raczej, że Niemiec schizofrenik doznał fascynacji jakąś cechą, którą widział tylko on. Szydło w dłoni Polaka zabłysło nieziemskim blaskiem. Albo głos z nieba nakazał mu je zdobyć.
– Hmm... – zadumała się.
– A to może oznaczać, że zabijał także innych szewców.
– Trochę kruche podstawy ma ta twoja teoria... O ile w ogóle można to nazwać podstawami!
– Możliwe. Na razie to tylko mniemanologia stosowana. Ale znam kogoś, kto nam pomoże to ugryźć...
– Skąd ty w ogóle bierzesz tych wszystkich świrów, którzy ci pomagają?
– Przybłąkują się – mruknąłem. – Zresztą ty też mi kiedyś pomogłaś... A pamiętasz dlaczego?
– Bo poprosiłeś, a do tego pokazałeś mi coś, co było prawdziwym wyzwaniem nawet dla dyplomowanego akustyka.
– No i widzisz. Ludzie lubią błysnąć wiedzą. Pokazać, że są ode mnie mądrzejsi. Spełniają się w ten sposób, przy obopólnych korzyściach. Zresztą mądrego zawsze warto posłuchać.
*
Arka poznałem kiedyś na targach książki historycznej. Zafascynował mnie młody człowiek o wyglądzie zahukanego licealisty, który po książki wybrał się z ręcznym dwukołowym wózkiem. Zakupił wtedy około setki woluminów. Pomogłem mu stoczyć to ze schodów, a dowiedziawszy się, że chce drałować pieszo na drugi koniec miasta, zaofiarowałem się podrzucić go samochodem. Potem wtarabaniliśmy ten stos po trzeszczących schodach na drugie piętro kamienicy... I tak zawarliśmy znajomość.
Jak się okazało, posiadając nadzianych rodziców, każdy możliwy grosz wydawał na książki o drugiej wojnie światowej. Pisywał też hobbystycznie artykuły o życiu w Warszawie podczas okupacji i niektóre nawet udało mu się sprzedać do gazet... Za honoraria oczywiście kupił więcej książek...
W każdym razie następnego dnia po wizycie szewca, późnym wieczorem, udaliśmy się do jego sanktuarium...
– To jest Marta – przedstawiłem dziewczynę.
– Bardzo mi miło. – Ukłonił się. – Zapraszam.
Gabinet do pracy urządził sobie w największym pokoju. Na potężnym przedwojennym biurku piętrzyły się papierzyska. Trzy ściany zajmował gargantuiczny regał. Od podłogi do sufitu miał osiemnaście półek. Stare budownictwo: mieszkania były kiedyś naprawdę wysokie...
– Dyplom North–West Pacific University. – Marta przyjrzała się dokumentowi oprawionemu w ramkę. – W tym wieku jesteś doktorem historii!? – Spojrzała zdumiona.
Wiedziałem, że pasjonat ma dwadzieścia jeden lat, ale wyglądał na jakieś siedemnaście...
– Matka strasznie marudziła, żebym poszedł na jakieś studia i zdobył dyplom – wyjaśnił. – Nie chciałem jej robić przykrości, ale nie mam czasu studiować! Czytam po dwanaście, czternaście godzin na dobę. No to kupiłem dyplom przez Internet. Mogłem magistra za dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów, ale tytuł doktora był tylko sto dolców droższy, a i kurs wymiany mieliśmy wtedy korzystniejszy, więc od razu skoczyłem wyżej...
– Kurs? – Potrząsnęła głową.
Pełen sens wypowiedzi dotarł do niej może po trzydziestu sekundach.
– Chcesz powiedzieć, że kupiłeś w sieci podrobiony dyplom!? – zdumiała się.
– Tak dokładnie, od strony prawnej rzecz ujmując, to nie jest fałszywy, bo nie da się podrobić papierów uczelni, która nie istnieje – bąknął.
– Aha – mruknęła nieco skonfundowana. – I co na to mama? Uwierzyła?
– Było trochę kwasów – przyznał. – No, ale skoro sama kazała, żebym zdobył dyplom...
– A to po przodkach? – Wzrok dziewczyny spoczął na karabelce wiszącej ponad dyplomem.
– Szabla jest poniekąd historyczna, a przynajmniej naznaczona historią. – Uśmiechnął się lekko. – To dzieło mojego dziadka. Gdy po wojnie służył w wojsku na Mazurach, trafiła mu się okazja odwiedzić Wilczy Szaniec. No wiesz, kwaterę Hitlera. Zanim jeszcze to rozminowali i udostępnili turystom. Wiecie, jak wygląda to miejsce?
Przytaknąłem.
– Ja nie wiem – pokręciła głową Marta.
– Potężne żelbetowe bunkry w lesie, wysadzone pod koniec wojny w powietrze – wyjaśniłem. – Gigantyczne złomy betonu sprawiają wrażenie wręcz formacji geologicznej...
– A na przełomach sterczą pręty zbrojeń. Mają po jakieś trzy centymetry średnicy. Mój dziadunio jeden taki wypiłował na pamiątkę, a potem jak odsłużył swoje i wrócił do domu, z pradziadkiem kowalem wykuli z niego karabelkę jako ostateczny symbol naszego zwycięstwa nad nazizmem.
– Kuriozalny pomysł – mruknęła. – A ta akwarela?
– A to ciocia malowała. Powiesiłem, żeby wśród ponurych tajemnic przeszłości był choć jeden optymistyczny akcent...
– Myślałam, że to Hitlera może... – bąknęła zaczerwieniona.
Uśmiechnął się tylko lekko.
– Z historycznych pamiątek mam jeszcze to biurko i fotel. Biurko podobno należało do Juliana Machlejda, a fotel rzekomo był własnością samego Leo Belmonta.
Sądząc po minie Marty, nigdy nie słyszała ani o wybitnym protestanckim teologu, dyrektorze browaru i liceum, ani o genialnym żydowskim satyryku Leopoldzie Blumentalu.
– Rzekomo? – podchwyciła, gładząc poręcz.
– Po wojnie jego dawne mieszkanie przy ulicy Elektoralnej dostała aktywistka partyjna. Komuszek, który odziedziczył mieszkanie po staruszce, znalazł mebel w jej boksie piwnicznym – wyjaśniłem. – Chciał dziesięć tysięcy, pazerne bydlę, ale stanęło w końcu na trzech setkach.
– Robert umie się targować – skomplementował mnie gospodarz. – Gdyby nie on, ja bym tę dychę wysupłał... A co się z kumplem tapicerem namordowałem, by uratować jak najwięcej oryginalnych detali. Prawie wszystko było do wymiany, sprężyny przerdzewiały, połamały się, pokrycie z trawy morskiej zgniło, obicie też... Autentyczny jest dębowy szkielet, jedna trzecia sprężyn i część podściółki z końskiego włosia. Z całego skórzanego obicia zdołaliśmy uratować tyle, że starczyło na podłokietniki. No, ale nie wpadliście przecież, by podziwiać przypadkowy zbiór historycznych gratów...
– Dostałem nietypowe zlecenie – wyjaśniłem.
– Eeee... Chcesz przez to powiedzieć, że poprzednie sprawy, przy których ci pomagałem, były typowe!? – Na jego twarzy odmalowało się zdumienie.
– No dobra, zagalopowałem się. Dostałem zlecenie równie typowe, jak poprzednie. I pomyślałem, że poszukamy tropu w tych książkach... – Wskazałem szerokim gestem księgozbiór.
– Jak mawia profesor Samsonowicz, największe odkrycia w naukach humanistycznych wynikają z naszej niewiedzy. – Arek uniósł wzrok ku sufitowi.
– Niewiedzy? – podchwyciła Marta.
– Wiele tajemnic przeszłości odkryto, opisano, po czym o nich zapomniano, skutecznie i na lata. Mam dziewięć tysięcy książek poświęconych tylko okupacji, gettom i obozom koncentracyjnym. Nikt nie jest w stanie zapamiętać treści. A już szczegóły kompletnie się gubią. W wielu nie ma indeksów nazwisk, nie wspominając już o indeksach tematycznych... Samo skatalogowanie już dostępnej wiedzy zajmie mi jeszcze wiele lat.
Wskazał gestem pierwszy regał. Stojące na nim książki najeżone były kolorowymi zakładkami.
– Czy wiecie, że do dziś nikt nie sporządził centralnego rejestru ofiar hitlerowskiego ludobójstwa ani nawet centralnego katalogu katów? Nawet Centrum Wiesenthala jakoś sprawę zaniedbało.
Znowu wpadał w słowotok.
– Powiedz, zetknąłeś się kiedyś z takim opisem, żeby Niemiec zabijał szewców? – zapytałem.
– Niemcy zabijali ludzi wszelkich możliwych profesji. – Wzruszył ramionami.
– Szukam takiego, który był szczególnie cięty na tę grupę. I który zabijał ich nie ot tak, ale przy pracy. Który w dodatku kradł narzędzia zabitych.
Arek zadumał się.
– Kurczę, było coś takiego... Jakiś świr, strażnik w getcie? Tylko w naszym warszawskim czy może w Łodzi? Czytałem o tym w jakichś wspomnieniach. Zabił szewca, ale szewc robił buty dla esesmanów i głupi szkop dostał za to strasznie po uszach... To znaczy dostał, jak na ówczesne stosunki. Za chwilę poszukam. Ale najpierw zrobię wam herbaty... – Zreflektował się.
Wrócił z kuchni po kilku minutach.
– Dla pani – skłonił się przed moją towarzyszką – filiżanka wytwórni Świt z Ćmielowa, jedyna, która ocalała z serwisu babci po tym, jak nasz dom trafiła bomba. Dla ciebie – postawił naczynko przede mną – prawie identyczna, ale też pamiętająca to i owo, wygrzebana z wykopu pod kable na Nowolipkach... Moją zaś wygrzebałem w fortach twierdzy Modlin, pewnie mieli takie w kasynie oficerskim. A imbryk nieciekawy, zastawa zamówiona jeszcze za cara dla hotelu Bristol.
Ująłem kruchą czarkę w dłoń. Przeleżała dziesięciolecia w ziemi. Malunki zblakły, biała pierwotnie porcelana w kilku miejscach zabarwiła się trwale na żółto, zapewne obok leżał kawał jakiegoś żelastwa. Tylko na samym spodzie miała drobniutki, ledwo widoczny odprysk. Na łyżeczkach wybito napis „smok” – najpewniej pochodziły ze słynnej przedwojennej knajpy przy ulicy Smoczej.
– To nasze zwycięstwo nad tymi łajdakami – powiedział mój kumpel z patosem. – Żyjemy i mówimy po polsku, a herbatę pijemy z naczyń, które przetrwały pożogę... Dopiję i zaraz znajdę.
To „zaraz” zajęło prawie trzy godziny bezowocnych poszukiwań. Arek to grzebał na półkach przy podłodze, to znów z małpią zręcznością piął się po drabinie pod sufit. Wertując opasłe tomiszcza, próbował przypomnieć sobie jakieś szczegóły... Bezskutecznie.
Nie mogłem mu w żaden sposób pomóc. Siedziałem więc w fotelu, który być może należał kiedyś do Leo Belmonta, piłem herbatę z filiżanki wykopanej w gruzach getta, mieszałem łyżeczką, która też niejedno widziała i patrzyłem to na szablę z pręta pozyskanego w kwaterze Hitlera, to na piętrzące się wokoło regały.
Setki ksiąg, książek i broszur. Od pierwszych cieniutkich wspomnień wydanych tuż po wojnie po grube tomiszcza opracowań Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich i IPN-u. Tysiące zanotowanych na papierze ludzkich losów... Wśród nich ukryte informacje, które być może doprowadzą mnie do celu...
– Mam! – wykrzyknął wreszcie ze szczytu drabinki Arek. – Wiedziałem, że to gdzieś tu jest... – Zbiegł na dół, piastując w objęciach opasłe tomiszcze.© fot. Fabryka Słów
Andrzej Pilipiuk – rocznik 1974, z wykształcenia archeolog. Największym sukcesem jego prac wykopaliskowych w obejściach wsi pod Chełmem okazał się Wędrowycz, skamielina niebywale żywa. Wstrząśnięty odkryciem Pilipiuk porzucił zawód wyuczony. Został literatem, publicystą, niezależnym historykiem i kronikarzem dziejów usposobionego filozoficznie degenerata.
Od roku 2001 wyprodukował z Fabryką Słów 26 książek. Pierwszą były Kroniki Jakuba Wędrowycza, które otwierają cykl opowieści o wiejskim egzorcyście i bimbrowniku kontynuowany w tomach: Czarownik Iwanow, Weźmisz czarno kure..., Zagadka Kuby Rozpruwacza, Wieszać każdy może oraz Homo bimbrownikus. Za ten ostatni otrzymał nagrodę „Bestseller EMPiK-u”. Autor Wampira z M-3, trzytomowego Norweskiego dziennika, trylogii: Kuzynki, Księżniczka, Dziedziczki oraz antologii: 2586 kroków, Czerwona gorączka, Rzeźnik drzew (który w 2009 roku został wyróżniony w konkursie „Najpiękniejsza książka wydana na papierze ECCO-BOOK”), Aparatus i Szewc z Lichtenrade. W 2008 r. rozpoczął prace nad 6-tomowym cyklem powieści – Oko Jelenia. W 2011 r. współtworzył pierwszy w historii wydawnictwa Fabryka Słów komiks pt. Dobić dziada.