- W empik go
Szewcy - ebook
Szewcy - ebook
Dramat „Szewcy” – określany jako groteskowy i modernistyczny – powstawał w latach 1931–1934. Po raz pierwszy został wystawiony w Sopocie w 1957 r. na scenie kameralnej gdańskiego Teatru Wybrzeże.
Fabuła utworu opowiada o losach szewców, którzy cierpią z powodu ciężkiej, bezsensowej i bezmyślnej pracy. Są w niej wykorzystywani i upokarzani. Ich ciemiężycielem jest Robert Scurvy. Obawia się on buntu swoich pracowników, postanawia więc wraz z Dziarskimi Chłopcami przeprowadzić zamach stanu i zdobyć pełnię władzy. Szewcy zostają zamknięci w „leniwni” i skazani na bezczynność.
Dramat przedstawia katastroficzny obraz przyszłego społeczeństwa. Przedstawia wyobrażenia pisarza o mechanizacji społeczeństwa, w wyniku której dochodzi do upadku cywilizacji. Sztuka stanowi krytykę rewolucji, kapitalizmu, komunizmu i faszyzmu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-789-6 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SAJETAN TEMPE – majster szewski; rzadka bródka "dzika" i wąsy. Blondyn siwiejący. Ubrany w normalny strój szewski z fartuchem. Około 60 lat.
CZELADNICY: I (JÓZEK) I II (JĘDREK). Bardzo przystojne, morowe, młode szewskie chłopy. Ubrane w normalne szewskie stroje z fartuchami. Lat około 20.
KSIĘŻNA IRINA WSIEWOŁODOWNA ZBEREŹNICKA-PODBEREZKA – bardzo piękna szatynka, niezwykle miła i ponętna. Lat 27-28.
PROKURATOR ROBERT SCURVY – twarz szeroka, zrobiona jakby z czerwonego salcesonu, w którym tkwią inkrustowane, błękitne jak guziki od majtek oczy. Szczęki szerokie – pogryzłyby na proszek (zdawałoby się) kawałek granitu. Strój żakietowy, melonik. Laska ze złotą gałką (tres démodé). Biały halsztuk zawinięty i ogromna w nim perła.
LOKAJ KSIĘŻNEJ, FIERDUSIEŃKO – zrobiony trochę na manekina. Strój czerwony, ze złotym szamerowaniem. Czerwona króciutka pelerynka. Kapelusz stosowany.
HIPER-ROBOCIARZ – ubrany w bluzę i kaszkiet. Ogolony, szerokie szczęki. W ręku kolosalny miedziany termos.
DWÓCH DYGNITARZY – towarzysz Abramowski i towarzysz X. Wspaniale ubrani cywile, wysokiej inteligencji i w ogóle pierwszej marki. X ogolony – Abramowski z brodą i wąsami.
JÓZEF TEMPE – syn Sajetana, lat 20.
CHŁOPI – stary chłop, młody chłop i dziwka. Stroje krakowskie.
STRAŻNICZKA – młoda ładna dziewczynka. Fartuszek na mundurku.
CHOCHOŁ – z "Wesela" Wyspiańskiego.
STRAŻNIK – normalny byczy chłopak, mundur zielony.Akt pierwszy
Scena przedstawia warsztat szewski (może być dowolnie fantastycznie urządzony) na niewielkiej przestrzeni półkolistej. Na lewo trójkąt zapełniony kotarą wiśniowego koloru. W środku trójkąt ściany szarej z okrągławym okienkiem. Na prawo pień wyschłego pokręconego drzewa – między nim a ścianą trójkąt nieba. Dalej na prawo daleki krajobraz z miasteczkami na płaszczyźnie. Warsztat umieszczony jest wysoko ponad doliną w głębi, jakby na górach wysokich był postawiony. SAJETAN w środku, dwaj CZELADNICY po bokach, I na lewo, II na prawo, pracują przy warsztacie. Z daleka dochodzi huk samochodów czy czort wie czego zresztą i ryki syren fabrycznych.
SAJETAN
(kując młotem jakieś buty) Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy. Hej! Hej! Kuj podeszwy! Kuj podeszwy! Skręcaj twardą skórę, łam sobie palce! A, do diabła – nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy! Książęce buciki! Tylko ja, wieczny tułacz, tym się tułający, że do miejsca zawsze przykuty. Hej! Kuj podeszwy dla tych ścierw! Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy – nie!
I CZELADNIK
(przerywa mu) Czy wy byście mieli odwagę zabić ją?
II CZELADNIK przestaje kuć podeszwy i pilnie nasłuchuje.
SAJETAN
Dawniej tak – teraz nie! Hej! (wywija młotem)
II CZELADNIK
Nie mówcie tak ciągle "hej", bo mnie to drażni.
SAJETAN
Mnie gorzej drażni, że buty dla nich robię. Ja, który mógłbym być prezydentem, królem tłumu – choć chwilę, choć jedną małą chwilkę. Lampiony, girlandy i słowa wokół lampionów, głów, a ja, nędzny, brudny wszarz ze słońcem w piersi, błyszczącym jak tarcza złota Heliodora, jak sto Aldebaranów i Weg – ja nie umiałem mówić. Hej! (wywija młotem)
I CZELADNIK
Czemu nie umiecie?
SAJETAN
Nie dali. Hej! Bali się.
II CZELADNIK
Jeszcze raz powiecie "hej", a pójdem sobie od roboty precz. Nie macie pojęcia, jak mnie to drażni. A propos: a kto to Heliodor?
SAJETAN
Jakasi fikcyjna będzie postać – a może mój wymysł – już nie wiem nic. I tak bez końca. Jedna chwila... Nie wierzę już w żadną rewolucję. Samo słowo wstrętne jest jak karaluch abo i prusak czy wesz. Bo wszystko obraca się przeciw nam. Nawóz jesteśmy, jako ci dawni królowie i inteligencja w stosunku do totemowego klanu – nawóz!
II CZELADNIK
Dobrze, żeście nie rzekli "hej" – a to ubiłbym was. Nawóz bo nawóz, ale oni dobrze żyli. Ichnie dziwki nie śmierdziały tak jak nasze, sturba ich suka malowana, dziamdzia ich szać zaprzała! O Jezu!
SAJETAN
Już wszystko tak zbrzydło na tym świecie, że więcej o niczym gadać nie warto. Kona ona ludzkość pod gniotem cielska gnijącego, złośliwego nowotwora kapitału, na którym, nikiej putryfakcyjne owe bąble, faszystowskie rządy powstają i pękają, puszczając smrodliwe gazy zagnitej w sobie, w sosie własnym, bezosobowej ciżby ludzkiej. Już nic gadać nie trzeba. Wszystko je wygadane do cna. Czekać trzeba, aż się zrobi i robić, ile kto może. Czy nie jesteśmy ludzie? Może ludzie to tylko oni – a my tylko bydlęce ścierwa, z takimi wicie, Panie Święty, epifenomenami, by się jeszcze gorzej męczyć i na ich uciechę skowytać. Hej! Hej! (wali młotem w co popadło) A oni myślą tak na pewno, brzuchacze zacygarzone, ociekające takim śliskim koktejlem z ichniej rozkoszy i naszej smrodliwej, beznadziejnej w swej męce. Hej! Hej!
II CZELADNIK
Takeście to mądrze rzekli, że nawet to wstrętne "hej" mnie nie raziło. Przebaczyłem wam. Ale więcej tego nie róbcie – niech was ręka Boska broni.
SAJETAN
(nie zwracając na to uwagi) A to jest najgorsze, że praca nigdy nie ustanie, bo się nie cofnie ta, psiamać, machina społeczna. Ta będzie tylko pociecha, że wszyscy jako jeden wstrętny mąż, z zapamiętaniem nieprzytomnym orać będą, że nie będzie nawet takich próżniaków...
I CZELADNIK
(domyślnie) Tych na naczelnych stanowiskach kontrolnych?
SAJETAN
Toś ty to sobie też myślał, brachu? Hej! Ale jak tu porównać dwa mózgi? Nie porównać – choć i to trudno – ale zrównać. Otóż pracować będą tak samo – chodzi o tę nieprzyjemność. Teraz jeszcze za dużo frajdy mają te dranie, bo jest twórczość – hej! A i ja też mogę nowy fason wymyślić, chociaż to już nie to – nie. Nie to! nie to! (zanosi się płaczem)
I CZELADNIK
Biedny majster! Chce mu się, aby robota była równocześnie mechaniczna i żeby duchem tę mechanikę wyosobliwiać, jak te dawne muzykanty i malarze swoje wydzieliny, w unikaty osobowego przejawu. Czy ja mówię bez sensu?
II CZELADNIK
Nie – tylko obco. Ja to bardziej swojsko wypowiem. A może nie warto? (pauza; nikt go nie zachęca; mówi jednak) Przykra pauza. Nikt mnie nie zachęca. Gadać jednak będę, bo mi się tak chce, że wytrzymać nie zdolen jezdem, wicie. Przyjdzie dziś pewno tu księżna ze swoim prokuratorskim psem i gadać będzie też i wiercić nama otworki w metafizycznych pępkach, jak to uni, ci pysni panowie nazywają w sobie te cukierki, co u nas wrzodami swędzącymi są i zostaną. To się wyraża w sprzecznościach, których nijak osiągnąć nie można – to są te rzeczy, ta sakra ich suka, ślachcickie odpadki, co oni nazywają swymi metafizycznymi przeżyciami. Łechcą sobie nimi spasione brzuchy, a każdy taki łecht nasyconego bydlaka to nasz ból w kiszkach. Chciałem mówić, wicie, i powiem: żyć i umrzeć, zacisnąć się w główkę od szpilki i rozprzestrzenić się na cały świat; puszyć się i tarzać w prochu... (nagła pustka we łbie nie pozwala mu mówić dalej) Nic więcej nie powiem, bo mi się nagle pusto we łbie zrobiło, jak w stodole, jak w gumnie.
I CZELADNIK
Tak – nie bardzoście się wysilili na ten spicz przez s, p, i "cze". Ja, wicie, Jędrek, znam Kretschmera z wykładów tej tam intelektualnej lafiryndy Zahorskiej, w naszej Wolnej Wszechnicy Robotniczej. Oj, wolna ona, wolna – raczej rozwolniona jest ta nasza Wszechnica. Sami się częstują twardą wiedzą, a na nas to tę biegunkę umysłową puszczają, aby nas jeszcze gorzej zatumanić, niż to chciały wszelkie religianty na usługach feudałów i ciężkiego się przemysłu wygłupiające. A wam mówię, Jędrek, że to schizoidalna psychologia. Nie wszyscy są tacy. To rasa ginąca. Coraz więcej jest na tym świecie pykników. Ma se radio, ma se stylo, ma se kino, ma se daktylo, ma se brzucho i nieśmierdzące, niecieknące ucho, ma se syćko jak się patrzy – czego mu trza? A sam w sobie jest ścierwo podłe, guano pogodne, przebrzydłe. To je pyknik, wis? A taki niezadowolony ze siebie to ino mąt na świecie czyni, żeby siebie przy tym przed sobą wywyższyć i siebie sobie pokazać lepszym niż naprawdę jest – nie być, ino pokazać, i nie lepszym, ino takim fajniejszym, wyhyrniejszym. Tak ci to wyhyrma przed sobą. (po pauzie) A ja to sam nie wiem, jaki jestem: pyknik czy schizoid?
SAJETAN
(twardo; wali w kopyto czy coś takiego) Hej! Hej! Gadacie, a życie ucieka. Ja bym chciał ich dziwki deflorować, dewergondować, nimi się delektować, jus primae noctis nad nimi sprawować, w ich pierzynach spać, ichnie żarcie żreć aż do twardego rzygu, a potem ichnim duchem od zaświatów się zachłysnąć – ale nie podrabiać to, co oni, tylko lepsze stworzyć: i nowe religie nawet – na pośmiewisko ino, i nowe obrazy, i symfonie, i poematy, i maszyny, i nową całkiem zaistną, śliczną jak moja Hania... (przerywa) E – nie będę wymawiał – świętokradztwo w ichnim języku to się zwie. (gwałtownie) A co ja mam? A co ja z tego mam??
II CZELADNIK
Cichojcie!...
SAJETAN
Nie będę cichoł – te, frajer! Hej! Hej! Hej! Hej! Hej! (wali młotem) Syn przystał do tych tak zwanych wstrętnie "Dziarskich Chłopców". Niby organizacja takich, co chcieliby wszystko od razu; oni chcą zużyć inteligencję, chcą nikogo nie mordować, chyba że już nie można inaczej. Hej!
Z prawa wchodzi prokurator SCURVY. Cylinder. Parasol. Strój żakietowy. W rękach, urękawicznionych na jasno, kwiaty żółte.
SCURVY
Jakże byście to chcieli: nie mordować, "chyba że już nie można". Nigdy nie można, zawsze trzeba – tak to jest. Hehe.
II CZELADNIK
A ten "hehe" znowu. Jeden "hej", a drugi "hehe" – wytrzymać nie można. (robi z wściekłością olbrzymi, nienaturalnie wielki but oficerski, który wyciągnął z kąta zarupiecionego na lewo. Po chwili – SCURVY patrzy nań z wyczekującym uśmieszkiem – krzyczy z rozpaczą) Ja nie chcę pracować za taką flotę! Ja nie będę! Puśćcie mnie!
SCURVY
(zimno; uśmiech znikł jak zdmuchnięty) Hehe. Droga wolna. Możecie iść i zdechnąć sobie pod płotem. Wyzwolenie jest tylko przez pracę.
SAJETAN
Ale ty pracujesz siedząc w fotelu, paląc dobre "papirusy", nażarty czym chcesz. "Pracownik umysłowy". Kanalia! A i zmysłowy też – hej! (śmieje się dziko)
SCURVY
Czy myślicie, Sajetanie, że kiedyś będzie inaczej? Czy wy naprawdę myślicie, że wszyscy będą mogli być zmechanizowani i ustandaryzowani w pracy ręcznej? Nie – zawsze będą dyrektorzy i urzędnicy wyżsi, którzy będą musieli nawet co innego jeść niż majstrzy w fabrykach, bo praca umysłowa wymaga innych składników mózgu – mózgu i jedzenia.
CZELADNIK II płacze.
SAJETAN
Hej – ale będą jeść odpowiednie preparaty bez smaku, a nie langusty i wąparsje jak ty, prokuratorze sądu najwyższego dla społecznych nieporozumień kapitału z pracą. Ty elityczny rzezańcze! W naszych czasach, tych tam faszystowskich syndykalistów w rodzaju mego syna, ty możesz jeszcze żyć jak soliter w zepsutym bańdziochu rozkładającej się socjety. Ale jak prawdziwi syndykaliści zwalą państwo w ogóle, takich jak ty nie będzie trzeba. Będzie towarzysz-dyrektor prawdziwy, okarmiony obrzydliwymi pigułkami... (płacze)
SCURVY
Macie po prostu kompleks langusty – wy i wam podobni. Nie, Sajetanie, tego nie będzie nigdy. Nie może się tak zdegenerować nasz gatunek, żeby narządy trawienia skurczyły się i przystosowały do paru pigułek. Wtedy proporcjonalnie zdegenerowałoby się wszystko tak, że w ogóle żadnych problemów by nie było: byłaby kupa dogasających pierwotniaków, a nie społeczeństwo, cierpiące nieuleczalnie na zależność swych części jednych od drugich.
II CZELADNIK
Ja panu coś powiem: dobra byłaby każda prawda, byle nie życie osobiste. Jak pan, panie prokuratorze, odwali swoją pracę, to może pan myśleć o abstrakcjach w uniezależnieniu od swego żołądka i innych jelitalii...
SCURVY
No – to jest przesada...
II CZELADNIK
Ale nie gruba. (z rozpaczą) Mnie się chce ładnych kobiet i dużo piwa. A mogę wypić tylko dwa duże i ciągle z tą Kaśką, ciągle z tą Kaśką – a niech to cholera!...
SCURVY
(z niesmakiem) Dość...
I CZELADNIK
(podchodząc do niego z zaciśniętymi pięściami, z ironią) Dość! Panu prokuratorowi najwyższego sądu kwaśno w nosie się robi na myśl samą, że on, Jędrek, musi ciągle z tą jedną Kaśką. A sam to on je teozof. Bardzo pikne ma idejki. Ale dziwek ma, ile chce. Ale do tego chciałby tylko z jedną, a z tą się nie da – hi, hi – wszędzie są te same problemy, w stosuneczkach równolegle przesuniętych albo kolineacyjnie podobnych – hi, hi!
SCURVY
(zimno) Milcz, sflądrysynie, milcz, skurczyflaku.
I CZELADNIK
Cha, cha! Hej! Trafiłem, jak mi Bóg miły! Ona tu zaraz będzie, ta sadystka z twarzą aniołka, ta moralna brewilierka – niby markiza de Brinvillieres. Dla niej męki pana prokuratora, jak musi z innymi dziwkami myśląc o jej "niedoszczygłej" somie – tak, soma to nic złego – otóż te męki są tym samym, co zaglądanie do warsztatów, w których pocimy się i zdychamy od pracowitej śmierdziączki my, i wglądanie do więzień, gdzie gniją w płciowej, raczej zapłciowej rozpaczy najtęższe samce w rozpadzie duchowym i cielesnym...
SCURVY
On oszalał, ale to jego szaleństwo z niemożności wytrzymania po prostu działa na mnie jak szalej. Ja wariuję! (pada na szewski zydel) Ja ją tak dobrze rozumiem, nawet w jej najgorszych kobiecych świństewkach duchowych... i tak by było dobrze... Cóż, kiedy ona woli, aby nic – och, och! Moja męka nasyca ją więcej, niżby nasycić zdołał najszaleńszy mój hipergwałt jakiś.
SAJETAN
O – widzicie – rozłożył się na elementy proste – nawet nie śmierdzi już. Porób pan buty – to panu dobrze zrobi – lepiej niż widok skazańców o świcie.
SCURVY
(łkając) I to wiecie nawet, Sajetanie?! Sajetanie! Jakież to straszne...
Wchodzi KSIĘŻNA, ubrana w szary kostium, ze wspaniałym żółtym bukietem. Daje z niego kwiaty wszystkim po kolei, nie wyłączając SCURVY’EGO, który nie wstając z zydla przyjmuje je z godnością i tajoną obrazą (jak to uwidocznić na scenie? a?). Bukiet wsadza potem w ogromny, tęczowy flakon, który niesie za nią wygalowany lokaj FIERDUSIEŃKO. FIERDUSIEŃKO również trzyma na smyczy foksa, TERUSIA.
KSIĘŻNA
Dzień dobry, Sajetanie, dzień dobry. Jak się macie, jak się macie? Dzień dobry, panowie czeladnicy. Ho, ho – robota wre, jak widzę, ochoczo, jak to dawniej pisali przodkowie duchowi naszych pisarzy z osiemnastego wieku. Ochoczo – śliczne słowo. Czy pan by potrafił się ochoczo kochać, panie prokuratorze? (TERUŚ wącha SCURVY’EGO) Teruś, fuj!
SCURVY
(jęcząc na zydelku) Ja chcę zrobić parę butów – choć jedną! Wtedy będę godnym pani, dopiero wtedy. Wtedy potrafię zrobić, co zechcę, z kogo zechcę. Nawet z pani, dobrą, domową, kochającą kobietę – potworze najukochańszy, jedyna!... (zatyka go)
SAJETAN
(z zabobonnym podziwem) Cichojcie! Zatkało go do cna – hej!
KSIĘŻNA
Bezsilność pana, doktorze Scurvy, podnieca mnie do zupełnego wariactwa. Chciałabym, aby pan patrzył na to, kiedy ja – wie pan? – ten tego – tylko nie powiem z kim – jest taki cudny porucznik błękitnych huzarów życia, w dodatku ktoś z mojej klasy czy sfery, jest też pewien artysta... Niepewność pańska jest dla mnie rezerwuarem najwyuzdańszej, płciowej, samiczkowatej, bebechowato-owadziej rozkoszy – chciałabym jak samice modliszki, które ku końcowi zjadają od głowy swoich partnerów, którzy mimo to nie przestają tego – wie pan, hehe!
II CZELADNIK
(wymawia okropnie słowa francuskie jak pani Mąsiorkowa; trzyma olbrzymi but oficerski) Kel ekspresją grotesk!
Czuć podniecenie niesamowite u SZEWCÓW.
SAJETAN
Daj mu ten oficjerski, kirasjerski, psia jego flądra, but. Niech go skończy za ciebie. Jemu takie buty są potrzebne – jemu i tym panom, dla których on wsadza bohaterów przyszłej ludzkości do pałaców swoich, pałaców jego ducha. Hołotę trzymać za mordę – oto ich najszczytniejsze hasło. Hej! Hej! Hej!
I CZELADNIK
A on, wicie, jeszcze jedno, wicie, ma cierpienie, towarzyszu mistrzu: on się kocha w naszym tym perwersyjnym aniołku tylko temu, co ona jest księżną, a on jest zwykły burżuj z trzeciego stanu, a nie hrabia. Takich to hrabiowie bezkarnie po pyskach prali jeszcze dwieście lat wstecz. To on cierpi i sam się pławi w swoim cierpieniu jeszcze bardziej – bez tego to go, kociego syna, nie cieszy, jak pisał sam Boy.
SCURVY
( zrywając się; jednocześnie II CZELADNIK wciska mu w objęcia olbrzymi but oficerski; SCURVY przyciska go do piersi i ryczy z emfazą ) To jedno nie – tego jednego mi nie zabierajcie: jestem prawdziwym, liberalnym – w ekonomicznym znaczeniu – demokratą.
SAJETAN
Trafiłeś go. Tak – on żałuje, że nie liznął tego najparszywszego istnienia, jakie być może, istnienia w złudzie fikcyjnej wartości hrabskiego bytu w ostatniej połowie dwudziestego wieku. On by nie wiem co dał, aby móc być cierpiącym hrabią i ubrdać się na to całe nasze istnienie taką, wicie, subtelnością wyższości, co to, psia jego suka – a nie wiem już co. Jemu nie wystarcza, że on będzie but robił jako doktor praw i prokurator najwyższy nieomalże sądu ostatecznego – a oto (wskazuje Księżnę) ten aniołek zatrąbi mu na swych wewnętrznych organkach.
KSIĘŻNA
( do foksa, którego uspokaja FIERDUSIEŃKO ) Teruś, fuj! I wy "fuj", Sajetanie! Taż to tak nie można – nie "lza", jak mówili słowianofilscy dowcipnisie słów nijakich. To niesmaczne i koniec. Zawsze mieliście tyle taktu, a dziś?...
SAJETAN
Bede niesmaczny – bede! Dość smaku. Wywątrobię wszystko na smród i brud ostateczny. Niech śmierdzi wszystko, niech się na śmierć ten świat zaśmierdzi i niech się het do cna wyśmierdzi, to może potem zapachnie wreszcie; bo w nim takim, jakim jest, wytrzymać wprost nie można. Nie czują, biedni ludziska, że demokratyczne kłamstwo śmierdzi, a smród klozetu to czują, psie pary, hej! Otóż to je prawda: on by dał wszystko, aby choć jeden moment hrabią prawdziwym być. Ale nie może, biedota nieszczęsna, hej.
SCURVY
Litości! Przyznaję się. Dziś rano wieszali przy mnie przeze mnie skazanego hrabiego Kokosińskiego – Janusza, nie Edwarda, mordercę ulicznicy Ryfki Szczygiełes, defraudanta państwowego w Pe-Zet-Pe, biuro numer 18. Przyznaję się: ja zazdrościłem tego, że go wieszają, jego, prawdziwego arystokratę! Oczywiście, gdyby przyszło co do czego, powiesić bym się za dziewięć pałek nie dał – ale wtedy: zazdrościłem! On mówił, ten hrabia, a rzygał równocześnie ze strachu jak mops glistowaty: "Patrzcie, jak ostatni raz degobijuje prawdziwy hrabia". Och – tak móc powiedzieć raz i umrzeć.
KSIĘŻNA
(do foksa) Teruś, fuj! Ja się rozpływam wprost z nieludzkiej rozkoszy! (śpiewa – pierwsza śpiewka)
Ja jestem z domu "von und zu".
A to tak imponuje mu,
Pędzę jak antylopa gnu,
Jestem to tam, to tam – to tu!
To moja pierwsza śpiewka dzisiaj rano. Tornado Bajbel-Burg jest moje panieńskie nazwisko, panie Robercie. Nie ma pan pojęcia, co to za rozkosz jest tak się nazywać.
SCURVY
(mdlejąc) Ach – ona była kiedyś panną! Nigdy mi to na myśl nie przyszło. Ona była malutką dziewczyneczką – córeczką – bidulką! Ta niesmaczna w wysokim stopniu piosenka jej rozczuliła mnie do łez. Na mnie więcej działają takie oto rzeczy niż rzeczywiste cierpienie. Mała czyjaś gafka wstydliwa rozczula mnie do obłędu, a na kiszki na wierzchu mogę patrzeć bez drgnienia. Złotko moje jedyne! Jakże bezmiernie cię kocham. Straszne jest, jak demoniczne pożądanie zejdzie się w jednym punkcie z największą tkliwością. Wtedy samiec jest gotów – gotiu.
Wywala się z zydelka z butem w objęciach. SZEWCY go podtrzymują, nie wypuszczając z rąk żółtych bukietów, które dostali od KSIĘŻNEJ. Łypią na siebie oczami porozumiewawczo, chłonąc kubłami wprost niezdrową rzeczywistość.
II CZELADNIK
( wąchając bukiet; SCURVY’EGO złożyli na zydlu w bardzo niewygodnej dlań pozie – głową na dół ) Cierpiętnik! Chłonę rzeczywistość brudnym kubłem od pomyj. Niezdrowa bo jest jak Campagna Romana. Pomyje mrożone piję przez rurkę jak mazagran. Potworne cierpienie! Flaki mam takie odparzone, jakby mi kto lewatywę ze stężonego kwasu solnego dał.
KSIĘŻNA
(retorycznie) To przesada.
II CZELADNIK
(z uporem) Nie. Pomyślcie tylko: czemuż jestem tym, a nie innym? To nieprawda, że ja nie mogłem o innym stworzeniu powiedzieć: "ja". Mogłem być chociażby tym padłem (wskazuje na Scurvy’ego), a jestem jakimś lodowatym nadwszarzem czy czymś podobnym – mówię w przybliżeniu tylko – na przełęczy najdzikszego z nonsensów: pomieszania osobowości z ciałami – ja sam nie wiem, wicie... (milknie zawstydzony)
SAJETAN
Nie wstydaj się tak, Jędrek! Nieprawda: materializm biologiczny autora tej sztuki mówi inaczej: jest to synteza poprawionego psychologizmu Corneliusa i poprawionej monadologii Leibniza. Przez miliardy lat łączyły się i różniczkowały komórki, aby takie ohydne ścierwo, jak ja, mogło o sobie powiedzieć właśnie: "ja"! Ta metafizyczna książęca prostytuta – po co zdrabniać? – psiakrew, psia ją mać, tę sukę umitrzoną...
KSIĘŻNA
(z wymówką) Sajetanie...
SAJETAN
(gorączkowo) Irina Wsiewołodowna – wam Chwistek zabronił być w polskiej literaturze. I dlatego musi się pani błąkać po sztukach bez sensu, stojących poza literaturą, sztukach, których nikt grać nie będzie. On nie znosi rosyjskich księżnych, nie cierpi, biedaczek. On chciałby tylko szwaczki, mundantki – czy ja wiem? Dla mnie to już za wiele! Dla mnie, dla nas są śmierdzące dziwki i jeszcze bardziej śmierdzące rynsztokowe, podwórzowe matrony: nasze babki, ciotki, wujenki... hej!
II CZELADNIK
Mistrzu, to już jest samobiczowanie się klasy. Dobrze, żeście matek tu nie wymienili, a tobym wam dał w pysk.
SCURVY
(z dzikim, obłąkańczym uśmiechem) Klasy klas! Cha, cha! Logistyka w walce klas. Walka klasy klas samej ze sobą. Sam pogardzam sobą za ten nędzny "witz", a na lepszy mnie nie stać.
KSIĘŻNA
(zimno) To po co w ogóle robić "witze"?
SCURVY
Zły przykład naszych dowcipnisiów w literaturze: dowcip im dawno zjełczał, a "witze" robią, kanalie, wciąż. Ha – dosyć: kimś trzeba być w tej matni: trzeba stanąć albo tu, albo tam. Ze strachu przed odpowiedzialnością – mego strachu – gotów mi się wymknąć najprzedniejszy kąsek przeznaczonego mi życia. Jako hrabia mógłbym być obserwatorem tylko.
KSIĘŻNA
To tylko w Polsce jest tak ostro postawiony problem hrabiego jako taki. Od tej chwili nie wolno o tym gadać – szlus, chłopaki cudne moje! ( całuje się z CZELADNIKAMI )
SCURVY
Jak można tak mówić: "chłopaki cudne" – brrr... (otrząsa się ze wstrętu i martwieje) Taż to, panie, szczyt niesmaczności i moweżanru! Otrząsam się ze wstrętu i martwieję. (wykonywa to)
II CZELADNIK
(obcierając się) To ja za te buciki księżnej pani nie chcę już floty, tylko takich całusów dziesięć ognistych, jak tego Csikosa i pani de Korponay z tej powieści Jokaja, co to czytałem w dzieciństwie.
KSIĘŻNA
(kierując ku niemu mały srebrny browning) Wiem: "Biała dama" – dostaniesz dziesięć kul, jak ten Csikos.
I CZELADNIK
(zdumiony w najwyższym stopniu) To jako te piszą nieuświadomione literatniki – te rozbabrywacze pojęciowego porządku, te nieczyste monisty, sakra ich pluga: "życie sztuką, a sztuka życiem"! Toż to mamy to, wicie, tu na naszej małej szewskiej scence – to syćko, co te bałaganiaste łby się wymądrzają!
SCURVY
(nagle opanowany, podnosi się) He, he!
SAJETAN
Patrzcie: znowu se hehe-huje. Wynalazł pewnikiem coś nowego, czym się znowu nad nami wywyższy. To huśtawka, a nie człowiek. On też nie jest taki bardzo syty – mówię wam: męczy się on wprost piekielnie, biedaczek, jako mówił – niedawno na Wawelu, a nie na Skałce, jako chcieli inni, pochowany – Karol Szymanowski. Skałka je dla lokalnych sław, a nie dla prawdziwych geniuszy.
SCURVY
(zębami, na zimno, rwąc kwiaty) Ja chcę i będę. Ja stanę na ich czele i wam pokażę zamek mojej duszy, największego człowieka mojej sfery, biednej, demokratycznej, niedojechanej do końca burżuazji. Ja muszę! Ja pokonam problem żołądkowy i postawię wasze zagadnienie na wyższej platformie ducha. Będziecie mnie jeszcze po rękach całować, wy moi bracia w nędzy duchowej.
SAJETAN
Nikt cię nie prosi, ty Robercie Fraternité jeden! My już nie potrzebujemy inteligentów – minął wasz czas. Z wibrionów powstaliśmy – w wibriony się obrócimy. Kocham zwierzęta. Czuję się naprawdę kuzynem jurajskich gadów i trylobitów sylurskich, a także świń i lemurów – czuję związek z wszechstworzeniem – rzadko to bywa, ale jest prawdą! Hej, hej! (wpada w ekstazę)
KSIĘŻNA
(z zachwytem) Och, jakże kocham was za to, Sajetanie! Takim was kocham, śmierdzącego wszarza, ze słońcem wszechmiłości gadziej w sercu starego szewca naszej planety. Ja chyba będę waszą kiedyś – dla samej formy, dla fasonu, dla szyku – żeby tylko było to raz.
SAJETAN
(śpiewa na nutę mazurka)
Różnorodność przeżyć nigdy nie zaszkodzi,
Jeśli człek się przy tym nie bardzo zasmrodzi,
A gdy i to nawet, i tak nic nie szkodzi,
Bo właściwie mówiąc, kogo to obchodzi! Hej!
KSIĘŻNA
(sypiąc na niego kwiaty) Mnie obchodzi – mnie! Ale nie deklamujcie już więcej, boście tacy wtedy niesmaczni, że aż strach. Muszę się was wstydzić. Ja to co inszego – mogę sobie na to pozwolić, bom, wicie, popularnie mówiąc, księżna – to trudno. (krzyczy) Hej! Hej! Witaj, pospolitości! Odpocznę w tobie za wszystkie męki moje: moje i moich przodków i ich zadków. Nawet ten biedny Scurvy nie wydaje mi się dziś tak małym.
II CZELADNIK
W tej kwestii przodków coś jest! Rodzice są czymś też – to nie inkubator – a więc i przodkowie dalsi są czymś też, u diabła! Tylko nie trzeba doprowadzać tego do absurdu jako te arystokraty i te demi-arystony. Tu jest istota rzeczy: w tej jednej rzeczy zalecam umiarkowanie. Bo najgorsza rzecz na świecie to polski arystokrata – gorszy chyba od niego jest tylko polski półarystokrata, co się z niczego już wypusza. Geny, wicie. Ale znowu przecie dobermany i airedale-terriery...
I CZELADNIK
(przerywa mu) Spróbuj tu, bracie, czego w tym życiu do absurdu nie doprowadzić, jako że to całe istnienie, święte i niepojęte, to jeden wielki absurd – walka potworów i tyle...
KSIĘŻNA
(z żarliwością) Dlatego że w Boga uwierzyć żarliwie nie... (SAJETAN wali ją w pysk, tak że cała krwią się zalewa – balonik z fuksyną. Ona pada na kolana) Zęby mi wybił – moje zęby jak perełki! To prawdziwy... (SAJETAN wali ją drugi raz, wtedy ona milknie, tylko klęczy sobie, popłakując)
SCURVY
Irenko! Irenko! Teraz już nigdy nie wybrnę z kręgu twej księżycowej duszy. (deklamuje)
W srebrzyste pola chciałbym z tobą iść
I marzyć cicho o nieznanym bycie,
W którym byś była moją samotnością,
I w noc tę prześnić całe moje życie.
I CZELADNIK
A nad ranem patrzeć, jak ze strachu wymiotują skazane przez ciebie na śmierć żywe trupy. Tym się karmisz, kanalio; ty ich jeszcze przed śmiercią wampiryzujesz! You vampyrise them. You rascal! Ja byłem w Ohio.
SCURVY
Już nie ranią mnie te powiedzenia. To, co wy chcecie zrobić na ohydnie, na śmierdząco, na parszywie, ja dokonam w przepięknym śnie o sobie samym i o was – w cudownych barwach, ubrany we frak od Skwary i uperfumowany Californian Poppy jak ostatni dandys, zbawię ten świat jednym tajemniczym słowem, ale nie w waszym znaczeniu: równa się – cofnięcie kultury. Jeszcze nie wygasła magiczna wartość słów, w które wierzyli dawniej nasi wieszczowie, a dziś wierzą logistycy i husserliści. Ja o tym mówiłem już – patrzcie: moje broszurki – których notabene nikt nie czyta – jeszcze przed kryzysem.
KSIĘŻNA
(klęcząc) Boże, jak on ględzi!
SCURVY
Arystokracja się przeżyła: to nie ludzie – to widma! Za długo nosiła na sobie ludzkość te widmowe wszy. Kapitalizm to złośliwy nowotwór, który zaczął gnić, zjadać i gangrenować organizm, który go wydał – oto dzisiejsza społeczna struktura. Trzeba zreformować kapitalizm, nie niszczyć inicjatywy prywatnej.
SAJETAN
Banialuki!
SCURVY
(gorączkowo) Albo cała ziemia przetworzy się dobrowolnie w jedną samorządzącą się elitycznie masę, co jest prawie nieprawdopodobne bez katastrofy ostatecznej – a tej unikać należy za wszelką cenę – albo kulturę trzeba cofnąć. Mam chaos we łbie wprost nieprawdopodobny! Stworzenie obiektywnego aparatu w postaci elity całej ludzkości jest niemożliwe, ponieważ przyrost intelektu odbiera odwagę czynu: największy mędrzec nie domyśli myśli swych do końca ze strachu choćby przed samym sobą i obłędem, a i, tak będzie to za słabe wobec rzeczywistości. Strach przed sobą to nie legenda, to fakt – ludzkość też boi się samej siebie – ludzkość wariuje jako zbiorowość – jednostki wiedzą to, ale są bezsilne – otchłanne wprost myśli... Gdybym mógł spuścić z liberalnego tonu i chwilowo połączyć się z nimi, aby potem ich rozłożyć i zresorbować! (zamyśla się z palcem w gębie)
KSIĘŻNA
(wstaje, ociera chusteczką skrwawione usta i mówi) Nudno, panie Robercie. To, co pan mówi, to są frazesy społecznego impotenta bez istotnych przekonań.
SCURVY
(zimno) Tak? To do widzenia. (wychodzi, nie oglądając się)
II CZELADNIK
Genialne poczucie formy ma jednak ten prokurator mops: wyszedł w samą porę. A jednak on jest za inteligentny, aby być czymś dzisiaj: żeby dziś czegoś dokonać, trzeba być trochę durniem jednak.
KSIĘŻNA
Więc my teraz zajmiemy się naszymi zwykłymi zajęciami codziennymi. Pracujcie dalej – jeszcze nie czas. Ja zmienię się kiedyś w wampirzycę, która wypuści z klatek wszystkie monstra świata. Ale on, aby wykonać swój program zbolszewizowanego inteligenta, musi wpierw zabić wszelki żywiołowy ruch społeczny. On wsadzi wszystko do szufladek, ale przy tym wsadzaniu połowie z was poukręca łby dla miary właściwej. On jeden ma wpływ na komendanta "Dziarskich Chłopców", Gnębona Puczymordę, ale nie chciał go nigdy użyć w imię absolutnego leseferyzmu, lesealizmu i lesjebizmu społecznego. (siada na zydlu i rozpoczyna wykład) A więc, kochani szewcy moi: bliscy mi duchem jesteście bardziej nawet od fabrycznych, zmechanizowanych dzięki Taylorowi robotników; bo w was, przedstawicielach ręcznego rzemiosła, utaiła się jeszcze osobowa tęsknota pierwotnego, leśnego i wodnego bydlęcia, którą my, arystokracja, zatraciliśmy wraz z intelektem i najprostszym nawet, chłopskim po prostu rozumem zupełnie. Jakoś dziś nie idzie mi, ale może to przejdzie. (chrząka długo i bardzo znacząco)
SAJETAN
(programowo, nieszczerze) Hej! Hej! Ino tym chrząkaniem długim a znaczącym nie nadrabiajcie, pani, bo to nic nie pomoże! Hej!
CZELADNICY
Cha, cha! Hm, hm. Ino tak dalej! Dobrze będzie! Hu, hu!
KSIĘŻNA
(dalej tonem wykładu) Te kwiaty, które tu dziś wam przyniosłam, to są żonkile. Widzicie – o! – mają słupki i pręciki i w ten sposób się zapładniają, że owad, gdy wchodzi...
I CZELADNIK
Taż ja się tego, Panie Święty, jeszcze w normalnej szkółce uczył! Ale takie mnie ciągotki biorą, gdy księżna pani...
SAJETAN
Hej! Hej! Hej!
II CZELADNIK
Oderwać się od tego nie mogę. Taka płciowa ponura nuda i płciowa beznadziejność wprost straszna, jak w dożywotnim więzieniu. Gdybym teraz czego, uchowaj Boże, doznał, to byłoby chyba tak dobrze, żebym do końca życia z żalu za tym skowytał.
I CZELADNIK
Jak to księżna pani umie te najokropniejsze fibry wyrafinowanej płciowości nawet w prostym człowieku poruszyć i rozbabrać... A! Mnie to aż mgli do takiej przyjemnej ohydnej męki... Okrucieństwo jest istotą...
SAJETAN
Hej! Cichajcie! Niech idzie dziwna chwila zaśmierdziałego żywota, niech się święci i mija, niech morderczą, tragiczną chucią nas, wszarzy biednych, zabija. Chciałbym żyć krótko jak efemeryda, ale tęgo, a tu wlecze się ta gówniarska kiełbasa bez końca, aż za szary, nudny, jałowcowo-nieśmiertelnikowy horyzont beznadziejnego jałowego dnia, gdzie czeka wszawa zatęchła śmierć. Wciórności do mogilnego kubła – czy jak tam – wszystko jedno.
KSIĘŻNA
(zakrywa oczy w zachwycie) Spełnia się sen! Znalazłam media dla mego drugiego wcielenia na tej ziemi. (do SZEWCÓW) Chciałabym uwznioślić waszą nienawiść, zamienić zawiść, zazdrość, wściekłość i nienasycenie życiem na dziką twórczą energię dla hiperkonstrukcji – tak się to nazywa – nowego życia społecznego, którego zarodki tkwią na pewno w waszych duszach, nie mających na pewno również nic wspólnego z waszymi spoconymi, zaśmierdziałymi, spracowanymi ciałami. Chciałabym mękę waszej pracy pić przez rurkę, jak komar krew hipopotama – o ile to możliwe w ogóle – i przemieniać na moje idejki, takie piękne, takie motylki, które kiedyś wołami się staną. Nie instytucje tworzą człowieka, ale człowiek instytucje.
I CZELADNIK
Tylko bez blagi, jasna pani. Instytucje som wyrazem najwyższych dążeń, z nich się wykonstruowujom – a jak tej funkcji nie spełniajom, to wont z nimi – rozumiesz, jasna landrygo?
II CZELADNIK
Cichoj – niech się całkiem wygada.
KSIĘŻNA
Tak – pozwólcie mi raz otworzyć na oścież czy na ścieżaj nawet moją zatęchłą, umęczoną duszę! Więc na czym to stanęliśmy? Aha – żeby waszą nienawiść i złość zamienić na twórczy wybuch. Hm, jak to robić, sama nie wiem, ale to podyktuje mi moja intuicja – ta kobieca, która płynie z wnętrzności...
SAJETAN
(z męką) Ooooch!... I nawet z pewnych zewnętrzności... ooch!
KSIĘŻNA
Ale jak ułagodzić waszą złość? Przecież wiadomo, że ludzie czasem gładzą jeden drugiego, aby doprowadzić go – tego drugiego – do jeszcze większej pasji. Jesteście teraz wściekli na mnie, Sajetanie, a jednocześnie musicie mnie podziwiać jako coś bezwzględnie wyższego od was, ja wiem: to męka! Gdybym was teraz pogładziła po ręku – o tak – (gładzi go) tobyście się jeszcze bardziej wściekli – wyleźlibyście wprost ze skóry...
SAJETAN
(usuwa, wyrywa raczej, rękę jak oparzony) O, ścierwa!! (do CZELADNIKÓW) Widzieliście ta? To ci klasa świadomej perwersji! Chciałbym klasowo być tak uświadomionym, jak ta cholera, perwersyjnie, po kobiecemu, sakra jej suka, jest!
KSIĘŻNA
(śmiejąc się) Lubię w was tę wyższą świadomość waszej nędzy i tego łaskotliwego bólu, który was rozlizuje na wszawą miazgę. Pomyślcie: gdybym tak Scurvy’ego, który mnie pożąda do szaleństwa i już jest jak przepełniona szklanka, którą lada potrącenie rozbić może, pomyślcie, Sajetanie, jak by on się wściekł i oszalał, gdybym go tak pieszczotliwie, z litością pogładziła i gdyby on mógł być jednocześnie wami trzema.
Groźny ruch trzech SZEWCÓW ku niej.
SAJETAN
(groźnie) Wara od niej, chłopcy!!
I CZELADNIK
Sam se, majster, waruj!
II CZELADNIK
Raz, a dobrze!
KSIĘŻNA
A potem piętnaście latek więzieńka! Scurvy by was nie oszczędził. Nie – a kysz! Teruś, fuj!!! Niech Fierdusieńko da mi sole angielskie natychmiast. (FIERDUSIEŃKO podaje sole w zielonym flakoniku. Ona wącha i daje do wąchania SZEWCOM, którzy uspokajają się, niestety na krótko) Otóż widzicie: agitacja wasza wykorzystuje tylko to, że tamci pogodzić się nie mogą. Jeśli Scurvy, najwyższy dostojnik sprawiedliwości, która ma niezdrową manię niezależności, zdoła się dostatecznie podlizać organizacji "Dziarskich Chłopców"...
SAJETAN
(z niedoścignionym wprost dla nikogo bólem) I to mój syn tam je – za tę parszywą flotę – mój, mój własny u tych "Dziarskich Chłopców", których dziarskość oby skisła w zawadiackim junactwie choćby! O – żebym raz już pękł z tego bólu – już mi bebechów wprost nie starczy. Chądrołaje przepuklinowe – już nie wiem nawet, jako kląć – nawet to mi dziś nie idzie dobrze.
I CZELADNIK
Cichojcie – niech ta ścierwa, guano jej ciotka, wypowie się raz do końca.
II CZELADNIK
Do końca, do końca! (szarpie się dziko)
KSIĘŻNA
(jakby nigdy nic) Otóż chodzi tylko o to, że wy się nie umiecie zorganizować przez obawę wytworzenia organizacyjnej arystokracji i hierarchii, choć jesteście jedyni dziś w tym smrodowisku życia – cha, cha!
I CZELADNIK
To ci sturba, psia ją cholera w suczą by ją wlań!
SAJETAN
Już ci się też język w tych wyklinaniach skiełbasił – daj lepiej pokój. Ja chcę, żeby kto ten proceder raz detalicznie wyświetlił, a ten klnie już bez żadnego dowcipu i bez żadnej francuskiej lekkości. Poczytałbyś lepiej Słówka Boya, aby choć trochę kultury narodowej nabrać, ty wandrygo, ty chałapudro, ty skierdaszony wądrołaju, ty chliporzygu odwantroniony, ty wszawy bum...
KSIĘŻNA
(zimno; urażona) Słuchacie czy nie? Jeśli będziecie się wyklinać między sobą, to idę w tej chwili na five o’clock, starodawnym obyczajem arystokracji. Tylko wasze przekleństwa skierowane do mnie bawią mnie, wy chlipacy, wy purwykołcie, wy kurdypiełki zafądziane...
SAJETAN
(ponuro) Słuchamy! Ni pary z pyska.
KSIĘŻNA
Otóż oni "naprzeciw" wam – tak to popularnie mówię, abyście pojęli nareszcie, "w czym dzieło" – oni są różnorodni – to jest najistotniejsze. My, to jest arystokracja, to motyle różnobarwne nad ekskrementaliami świata tego – widzieliście, jak czasem motyl na gówienku se siada? Dawniej to byliśmy jak robaki żelazne w trzewiach samej nieskończoności bytu, w transcendentnych prawach czy jak tam: ja tam nieuczona prosta hrabianka i tyla, i tyle tylko co – ale mniejsza z tym; otóż różnorodność ta nas gubi, bo dla nas, pour les aristos, "Dziarscy Chłopcy" zanadto demokratycznie dziarscy właśnie i nigdy nie wiadomo, w co się przetworzyć mogą, a Scurvy już się z państwowym socjalizmem dawnej daty wącha, a dla Jego Dziarskości Naczelnej, Gnębona Puczymordy, sam jest zbyt do was zbliżony – ach, ta względność społecznych perspektyw! Widzicie, jak ta drabina względności się przeplata i co jednemu śmierdzi, to drugiemu pachnie i na odwrót. Ja dramatu takiego ideowego nie cierpię, co to, wicie: burmistrz, kowal, dwunastu radnych, kobieta przez wielkie K, jako symbol prachuci, On – niby ten najważniejszy – nikt imienia nie zna, robotnicy, robotnice i ktoś nieznany, a w obłokach Chrystus z Karolem Marxem – nie Szymanowskim – pod rękę; nie mnie na takie bzdury brać; mnie trzeba wbić na pal, a potem w gębę prać. Ja lubię rzeczywistość, a nie zagwazdrane symbolizmy w częstochowskich wierszydłach epigonów Wyspiańskiego, oparte o gazetkową ekonomię polityczną bez żadnych studiów.
I CZELADNIK
Roztrajkotała się, psia ją jucha mierzi, jak ostatnia bamflondryga. W mordę ją, w tę anielską kufę raz by zajechać, a potem niech się dzieje to, co chce.
II CZELADNIK
Ja się boję, że jak raz dam, to będzie potem lustmord – nie wytrzymam. O – majstrowi też niedobrze z oczu patrzy, bo ją już raz zeprał. Rozerwiemy ją, chłopcy, w kawały, tę duchową, kaczanowatą dragę... (smakuje w powietrzu rękami i wargami mlaska)
SAJETAN , przysuwając się groźnie chrząka; foksterier rzuca się ku nim: Hmr, hmr, hmr...
KSIĘŻNA
Teruś! Fuj!
Zawala się ściana z okienkiem; wywala się zgniły pień; nagłe ociemnienie widoku w głębi, tylko dalekie błyskają światełka i słabo rozbłyska lampa u sufitu. Spod zasłony wychodzi SCURVY w czerwonym huzarskim uniformie à la Lassalle. Za nim wpadają w czerwonych trykotach, złoto szamerowanych, "Dziarscy Chłopcy" z synem SAJETANA, JÓZIEM, na czele.
SCURVY
Oto "Dziarscy Chłopcy" – oto Józek Tempe, syn obecnego tu Sajetana. Teraz nastąpi tak zwana "skrócona scenka reprezentacyjna" – my nie mamy czasu na długie procesy, że tak powiem, naturalne. Brać ich wszystkich, co do jednego! Tu jest gniazdo najohydniejszej, przeciwelitycznej rewolucji świata, chcącej sparaliżować wszelkie poczynania od góry – tu rodzi się ona z pomocą perwersji nienasyconej samicy, renegatki jej własnej klasy, a ostatecznym celem jej – babomatriarchat ku pohańbieniu męskiej, jędrnej siły – społeczeństwo jest kobietą – musi mieć samca, który je gwałci – otchłanne myśli – nieprawda?
SAJETAN
Wstydź się pan – to potworna bzdura.
SCURVY
Milczeć, Sajetanie, milczeć, na Boga! Jesteście prezesem tajnego związku cofaczy kultury; my to zrobimy nie tracąc wysokości; tu twój syn ma głos, stary głupcze po prostu – nie będę klął. Zostałem przez telefon ministrem sprawiedliwości i wielości rzeczywistości, tej Chwistkowej. Wszystkich do więzienia za zgodą moją, w imię obrony elity umysłów najtęższych!
SAJETAN
(z rozpaczą) Raczej kilku brzuchów co rozroślejszych i maniaków – niewolników władzy pieniądza jako takiego – als solches – psiamać.
SCURVY
Milcz, na rany Chrystusa...
KSIĘŻNA
Pan nie ma prawa...
Zatłamszają ją, ale potem puszczają.
SCURVY
(kończy) ...stary idioto, i nie mów banałów, bo nie ręczę dziś za siebie, a nie chcę rozpoczynać nowego życia jako pierwszy prokurator państwa od mordu w afekcie, jakkolwiek ostatecznie mógłbym sobie na to pozwolić. Jutro podpiszę wszystko w gabinecie – nie mam jeszcze pieczątki.
SAJETAN
Co za głupio-drobno-małostkowość w takiej chwili!!
SCURVY
( do KSIĘŻNEJ, która spokojnie wącha kwiat ) Widzi pani: oto jest opanowanie bestialskich wprost pożądań: nic dla siebie; wszystko oddaję społeczeństwu.
KSIĘŻNA
Czy i to? ( zamierza się szpicrutą, którą podał jej usłużny FIERDUSIEŃKO, w niższą część brzucha SCURVY’EGO )
SCURVY
(odtrącając szpicrutę, krzyczy w dzikim szale) Brać, brać ich wszystkich czworo! Może się to wydać nad wyraz śmiesznym, ale nikt nie wie, że tu tkwił perwersyjny węzeł sił mogących rozsadzić całą naszą przyszłość i pogrążyć świat w anarchii. Rachunek z panią odkładam na później – teraz nareszcie mamy czasu do syta.
SAJETAN
(daje ręce pod kajdanki) No – Józiek, prędzej! Nie wiedziałem, kogo moje łono...
JÓZEK TEMPE
(bardzo po aktorsku) No, no ociec – bez frazesów. Tu żadnych nie ma łon, tylko są fakta, i to społeczne, a nie nasze osobiste parszywostki: ostatni raz pręży się indywiduum przeciw wszawości przyszłych dni.
SAJETAN
Niestety nie będziemy mówić niepotrzebnych rzeczy – hej!!!
"Dziarscy Chłopcy" zabierają się powoli do obecnych. Milczenie. Nuda. Powoli zapada kurtyna, podnosi się i znowu spada. Nuda coraz gorsza.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.