- W empik go
Szkarłatna litera - ebook
Szkarłatna litera - ebook
Określana mianem pierwszej wielkiej amerykańskiej powieści psychologicznej "Szkarłatna litera" to poruszające studium miłości, zdrady i przebaczenia. Opowieść o odkupieniu grzechów, zemście i oczyszczającej mocy prawdy. Hawthorne przedstawia w niej historię Hester Prynne, cudzołożnicy, która w XVII-wiecznej purytańskiej Nowej Anglii zostaje skazana na pręgierz i noszenie znaku hańby: wyszytej na piersiach szkarłatnej litery A. Poddana publicznemu napiętnowaniu uparcie chroni kochanka, nie chcąc zdradzić jego tożsamości, ocalając go w ten sposób od zguby. Władze miasta i duchowny próbują za wszelką cenę wydusić z niej imię współwinnego grzechu, jednak Hester milczy jak zaklęta. Oddaje się wychowaniu swej nieślubnej córki Pearl oraz pomocy potrzebującym, a noszony przez nią symbol hańby wkrótce staje się oznaką godności i niezłomności.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8794-1 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rzecz to, jak sądzę, jest godna uwagi, że choć nie mam skłonności do nadmiernego rozgadywania się o sobie i o swoich sprawach przed kominkiem w gronie przyjaciół, to jednak dwa razy w życiu owładnął mną impuls autobiograficzny, gdy zwracałem się do publiczności. Po raz pierwszy zdarzyło się to trzy, cztery lata temu, gdy zaszczyciłem czytelników — w sposób niewybaczalny i bez żadnego powodu, jaki mógłby wymyślić pobłażliwy czytelnik lub natrętny autor — opisem mojego życia w zaciszu Starej Plebanii. A teraz, skoro przy poprzedniej okazji miałem więcej szczęścia niż zasługi, znajdując kilku słuchaczy, raz jeszcze przytrzymam publiczność za guzik i opowiem o swoich przeżyciach z okresu trzech lat pracy w Urzędzie Celnym. Nikt dotąd nie naśladował wierniej ode mnie wzoru sławnego „P.P., Urzędnika Tutejszej Parafii”. Lecz powód prawdziwy jest taki, że gdy autor rzuca na wiatr słowa jak liście, zwraca się nie do tych wielu, którzy odrzucą jego książkę, lecz do tych nielicznych, którzy zrozumieją go lepiej niż większość jego kolegów i towarzyszy życia. Niekiedy pisarze posuwają się dalej i pozwalają sobie na zwierzenia nader intymne, nadające się bardziej do opowiedzenia jednej, jedynej osobie, przeznaczone dla jednego serca i umysłu, z którym łączy nas idealne zrozumienie — tak jakby drukowana książka, rzucona w szeroki świat, miała odnaleźć drugą połowę rozdwojonej psychiki pisarza i dopełnić kręgu jego egzystencji jako ogniwo we wzajemnym ich obcowaniu. Nie jest rzeczą zbyt przystojną mówić wszystko, nawet gdy mówi się bezosobowo. Lecz skoro myśli i słowa zamierają, jeśli pisarz nie nawiąże prawdziwego kontaktu z czytelnikiem, można wybaczyć autorowi, gdy wyobraża sobie, że słucha go przyjaciel życzliwy i rozumiejący, choć nie najbliższy. Wówczas wrodzona nam powściągliwość topnieje od tej miłej świadomości i zaczynamy mówić o tym, co nas otacza, i nawet o nas samych, jakkolwiek nasze najgłębsze „ja” pozostaje ciągle w ukryciu. Wtedy — i w tych granicach — autor może, jak mi się zdaje, puścić wodze autobiografii bez pogwałcenia praw czytelnika i swoich własnych.
Okaże się również, że ów Urząd Celny jest całkiem na miejscu i odgrywa rolę zawsze uznawaną w literaturze, gdyż wyjaśnia, w jaki sposób wiele kart niniejszej opowieści weszło w moje posiadanie, a także stanowi dowód prawdziwości zawartej w nim historii. To właśnie — pragnienie ukazania się we właściwej roli, poza którą niedaleko wyszedłem, roli wydawcy tej długiej opowieści — to pragnienie powodowało mną naprawdę, gdy postanowiłem nawiązać osobisty kontakt z publicznością. Spełniając to główne zadanie, uznałem, iż wolno mi wtrącić kilka dodatkowych zdań, aby naszkicować obraz życia dotychczas nieopisanego i umieścić w nim kilka postaci, z których jedną będzie przypadkowo sam autor.
W mym rodzinnym mieście Salem znajduje się przystań, która za czasów starego króla Derby tętniła życiem. Obecnie, zawalona butwiejącymi resztkami starych drewnianych magazynów, wykazuje zaledwie znikome ślady działalności handlowej w postaci jakiejś barki, jakiegoś brygu wyładowującego skóry w połowie smętnego pomostu, a bliżej lądu — szkunera z Nowej Szkocji wyrzucającego ładunek drzewa na opał. W części przystani najbardziej wysuniętej ku przodowi, zalewanej często przypływem, porośniętej pod ścianami i na całej przestrzeni za rzędem domów bujną trawą — ślad wielu opieszałych lat — stoi obszerny budynek ustawiony w poprzek portu tak, że z frontowych okien można podziwiać ów niezbyt budujący widok. Z najwyższego punktu dachu dokładnie przez trzy i pół godziny co dzień przed południem powiewa na wietrze lub zwisa w ciszy flaga Republiki; lecz jej trzynaście pasów biegnie pionowo, nie poziomo, co oznacza, iż ustawiono tutaj cywilną, a nie wojskową placówkę rządu Wuja Sama. Front budynku ozdabia portyk o sześciu drewnianych kolumnach podtrzymujących balkon, pod którym szerokie granitowe stopnie schodzą na ulicę. Nad wejściem unosi się ogromny okaz amerykańskiego orła z rozpostartymi skrzydłami, z tarczą chroniącą pierś; jeśli pamięć mnie nie myli, trzyma on w szponach pęk piorunów i pierzastych strzał. Jak przystoi znanemu złośnikowi — cecha charakterystyczna nieszczęsnego ptactwa tego gatunku — z dzikiego wyrazu dziobu i oka i ogólnego okrucieństwa bijącego z jego postawy można wnosić, iż grozi nieszkodliwym obywatelom miejscowej społeczności. Szczególnie ostrzega zaś wszystkich ludzi dbałych o własne bezpieczeństwo, by nie ośmielili się wtargnąć na terytorium, które osłania skrzydłami. Niemniej jednak, mimo wiedźmowatego wyglądu tego ptaka, wielu ludzi szuka w tejże chwili schronienia pod skrzydłem federalnego orła. Zapewne wyobrażają sobie, że jego pierś jest miękka i przytulna, niczym puchowa poduszka. Lecz nie ma w nim zbytniej czułości; nawet gdy jest w najlepszym humorze, prędzej czy później — raczej prędzej niż później — odrzuci swe pisklęta draśnięciem szpona, uderzeniem dzioba lub zadając jątrzącą się ranę pierzastą strzałą.
W szparach bruku okalającego wyżej opisaną budowlę, którą możemy od razu nazwać portowym Urzędem Celnym, rośnie dość trawy, by można było zgadnąć, że ostatnio nie niszczył jej nadmierny ruch handlowy. Jednakże w pewnych miesiącach zdarza się czasem ranek, gdy interesy posuwają się żwawszym krokiem. Takie okazje przypominać mogą starszym obywatelom okres poprzedzający ostatnią wojnę z Anglią, gdy Salem było portem niezależnym, niepogardzanym przez własnych kupców i armatorów, którzy obecnie pozwalają, by jego baseny rozsypywały się w ruinę, podczas gdy ich transakcje niepotrzebnie i niepostrzeżenie wzmagają potężną falę ruchu handlowego w portach Nowego Jorku lub Bostonu. W takie ożywione ranki, gdy zdarza się, że do portu zawijają trzy lub cztery statki naraz — zwykle z Afryki lub z Ameryki Południowej — lub do tychże stron odbijają, słychać często tupot stóp przebiegających w górę i w dół po granitowych stopniach. Tutaj można powitać, nim jeszcze powita go własna żona, rumianego od morskich podróży szypra, który właśnie przybył do portu i niesie pod pachą dokumenty w wybrudzonym blaszanym pudle. Tu również nadchodzi właściciel statku — wesoły lub nachmurzony, zależnie od tego, czy interes zrealizowany w ukończonej właśnie podróży przyniósł mu towar, który łatwo będzie wymienić na złoto, czy też pogrzebał go pod ciężarem rzeczy niezbywalnych, od których nikt nie zechce go uwolnić. Tutaj też ujrzymy pierwsze wcielenie pomarszczonego, posiwiałego, zniszczonego troskami kupca: to sprytny młody urzędnik, który próbuje smaku handlu, jak młody wilczek próbuje smaku krwi, i już załatwia interesy na statkach swego pryncypała, kiedy powinien raczej puszczać łódeczki z kory na młyńskim stawie. Jeszcze inna postać w porcie to marynarz — albo poszukujący protektora, by zaciągnąć się na statek, albo też dopiero co przybyły, blady i osłabły, starający się o umieszczenie w szpitalu. Nie zapominajmy też o kapitanach małych, rdzą obrosłych szkunerów, przywożących drewno na opał z brytyjskich prowincji: to nieokrzesani majtkowie, pozbawieni tej żywości usposobienia, jaka cechuje Jankesów, dostarczający jednak artykułu niemałej wagi w naszym zamierającym handlu.
Jeśli zgromadzi się razem te wszystkie indywidua, jak to się czasem zdarzało, i doda kilka innych dla urozmaicenia całości, zobaczymy, że w takie dni Urząd Celny bywał ruchliwym miejscem. Częściej jednak, wchodząc na schody, widziało się — u wejścia letnią porą, a w zimie lub podczas brzydkiej pogody w odpowiednich pokojach — rząd czcigodnych postaci usadowionych pod ścianą na staroświeckich krzesłach odchylonych do tyłu. Najczęściej spali, lecz czasem słyszało się rozmowę, a jej odgłosy były czymś pośrednim między mową i pochrapywaniem. Cechował ją brak energii, typowy dla mieszkańców przytułków i wszelkich innych istot ludzkich żyjących z dobroczynności, z pracy zmonopolizowanej lub z innych źródeł, niewymagających w każdym razie samodzielności i własnego wysiłku. Ci starsi panowie, z których każdy siedział przy stanowisku pobierania opłat celnych niczym święty Mateusz, lecz w odróżnieniu od niego bez widoków na powołanie do misji ewangelicznej, byli to urzędnicy Urzędu Celnego.
Nieco głębiej, po prawej stronie od głównego wejścia znajduje się pewien pokój lub biuro o powierzchni około piętnastu stóp kwadratowych, imponującej wysokości. Dwa sklepione okna wychodzą na wyżej wspomnianą zrujnowaną przystań, trzecie zaś na wąską uliczkę i biegnący od niej odcinek Derby Street. Ze wszystkich trzech można ujrzeć sklepy korzenne, warsztaty, sklepy z odzieżą marynarską i magazyny dostawców okrętowych, wokół których plotkując i śmiejąc się, stoją grupki starych wilków morskich i innych szczurów portowych — postaci, jakie zazwyczaj kręcą się w okolicy przystani. Sam pokój osnuty jest pajęczynami, a dawno niemalowane ściany lepią się od brudu. Podłogę posypuje się szarym piaskiem (zwyczaj od dawna już nigdzie indziej niestosowany) i łatwo się zorientować, że do tego sanktuarium kobieta ze swymi magicznymi narzędziami — z miotłą i ścierką — jest rzadko dopuszczana. Co się tyczy urządzenia, stoi tam piec z potężnym kominem, stare biurko sosnowe, a przy nim stołek o trzech nogach; poza tym trzy czy cztery krzesła z drewnianymi siedzeniami — bardzo zgrzybiałe graty. Nie zapominajmy też o bibliotece: na półkach parę dziesiątków tomów Akt Kongresu i gruby Wyciąg z przepisów opłat celnych. Przez dziurę w suficie przechodzi blaszana rura — urządzenie do komunikacji ustnej z innymi częściami budynku. I tutaj właśnie, czcigodny Czytelniku, mógłbyś jakieś sześć miesięcy temu zobaczyć kogoś, kto krąży z kąta w kąt lub siedzi oklapły na długonogim stołku, wsparty łokciem o biurko i oczyma przebiega szpalty porannej gazety. Rozpoznałbyś to samo indywiduum, które zapraszało cię do swego miłego gabineciku, gdzie słońce tak przyjemnie przeświecało przez gałązki wierzby od zachodniej strony w Starej Plebanii. Lecz teraz byś już na próżno pytał o inspektora celnego z partii Locofoco¹. Miotła reformy wygarnęła go z urzędu i godniejszy od niego następca pełni jego zaszczytne funkcje i zgarnia jego wynagrodzenie.
Stare miasto Salem — moje miasto rodzinne, choć często mieszkałem w innych miejscowościach, zarówno w wieku chłopięcym, jak i w dojrzałym — obdarzam miłością, której siły, przebywając w nim, nigdy nie podejrzewałem. Prawdę mówiąc, jeśli się weźmie pod uwagę jego wygląd zewnętrzny — płaski, niczym nieurozmaicony teren, zabudowany głównie drewnianymi domami, z których niewiele, a może żaden nie może się pochwalić pięknem architektury, długa, senna ulica, ciągnąca się leniwie przez całą długość półwyspu, uwieńczona z jednego końca Wzgórzem Szubienicy i Nową Gwineą, z drugiego budynkiem przytułku dla ubogich — biorąc więc pod uwagę te cechy zewnętrzne mego rodzinnego miasta, można by równie dobrze obdarzyć uczuciem nieuporządkowaną szachownicę. A jednak, choć zawsze gdzie indziej byłem szczęśliwszy, czuję coś do starego Salem, co w braku lepszego określenia muszę nazwać sentymentem. Ów sentyment zrodził się przypuszczalnie z głębokich korzeni, jakie moja rodzina dawno temu zapuściła w tej ziemi. Upływa obecnie prawie dwa i ćwierć wieku od czasu, gdy pierwszy emigrant noszący moje nazwisko, Brytyjczyk z pochodzenia, pojawił się w tej dzikiej, puszczami okolonej osadzie, która później stała się miastem. I tutaj rodzili się i umierali jego potomkowie, a ich ziemska powłoka mieszała się z tutejszą glebą tak długo, że niemałe jej połacie muszą wykazywać pokrewieństwo z tą doczesną skorupą, w jakiej sądzono mi przez czas jakiś chodzić po ulicach. Po części więc to przywiązanie, o którym mówię, jest fizyczną sympatią prochu do prochu. Wielu moich ziomków nie ma o tym pojęcia; zresztą, skoro częste przesadzanie jest może korzystniejsze dla roślinności jednego gatunku, lepiej, by o tym nie wiedzieli.
Lecz mój sentyment ma również wymiar moralny. Postać naszego protoplasty — otoczona, zgodnie z rodzinną tradycją, nimbem mglistej, zmierzchającej wielkości — żyła w mej chłopięcej wyobraźni, odkąd sięgnę pamięcią. Jeszcze teraz prześladuje mnie i sprawia, że w przeszłości czuję się jak w domu, czego nie mogę powiedzieć o moim związku z obecnym miastem. Wydaje mi się, że ów poważny, odziany w czarną opończę i wysoki kapelusz brodaty przodek, który przybył tak wcześnie ze swą Biblią i mieczem i kroczył po niezdeptanej jeszcze ulicy z takim dostojeństwem, i był tak ważną figurą w czasach wojny i pokoju, daje mi większe prawo do mieszkania tutaj, niż mogłoby mi przysługiwać ze względu na mnie samego — człowieka, którego imię rzadko się słyszy, a twarzy prawie się nie zna. Ów przodek był żołnierzem, prawodawcą, sędzią. Rządził Kościołem, miał wszystkie cechy purytanina, dobre i złe. Był również bezwzględnym prześladowcą, jak świadczy o tym historia kwakrów, którzy upamiętnili go w swych kronikach i opowiadają o pewnym incydencie, w którym okazał nieubłaganą surowość wobec kobiety z ich sekty. Obawiam się, że to wspomnienie o nim przetrwa dłużej niż wszelkie rejestry jego lepszych uczynków, choć było ich wiele. Jego syn odziedziczył po nim zapał w prześladowaniach i odegrał tak znaczną rolę w męczeństwie czarownic, że ich krew, wedle wszelkiej sprawiedliwości, musiała na nim pozostawić plamę niechybnie tak trwałą, iż jego stare zeschłe kości, leżące na cmentarzu przy Charter Street, jeśli nie rozsypały się całkiem w proch, muszą dotąd nosić jej ślady. Nie wiadomo mi, czy moich przodków nawiedziło kiedyś poczucie skruchy i czy prosili Wszechmocnego, by im przebaczył okrucieństwa, czy też do tej pory ponoszą na tamtym świecie ciężkie konsekwencje swych czynów. W każdym razie ja, obecny tu pisarz, jako ich przedstawiciel biorę niniejszym tę hańbę na siebie dla ich odkupienia i zanoszę modły, by przekleństwo, które jak słyszałem, sprowadzili na swój ród — o czym mógłby świadczyć smutny i ubogi jego los od wielu lat — zostało zdjęte teraz i na wsze czasy.
Niewątpliwie jednak obaj ci surowi namarszczeni purytanie uważaliby, że spotkała ich wystarczająca kara za grzechy, gdy po wielu latach stary pień rodzinnego drzewa, obrośniętego obficie czcigodnym mchem, wydał na świat, jako swą szczytową gałązkę, takiego próżniaka jak ja. Żaden cel, do jakiego żarliwie dążyłem, nie wydałby się im godny pochwały. Żaden mój sukces — jeśli moje życie, poza szczęściem rodzinnym, opromienił kiedykolwiek blask sukcesu — nie znalazłby u nich uznania. Przeciwnie, wzbudziłby ich potępienie i odrazę. „Czym on jest? — mruczy jeden szary cień mego przodka do drugiego. — Pisarzem opowieści? A cóż to za zajęcie? W jaki sposób może to służyć chwale Bożej czy ludzkości w jego czasach i w jego pokoleniu? Zaiste, ten degenerat mógłby równie dobrze zostać grajkiem!”. Takie oto komplementy rzucają mi przodkowie nad przepaścią stuleci! A jednak niech mną gardzą, ile zechcą. To, co było siłą w ich charakterze, jakoś splata się z moją naturą.
Głęboko wrośnięty w ziemię we wczesnym dzieciństwie miasta, dzięki tym dwóm poważnym i energicznym ludziom ród nasz przetrwał tu od owych czasów i zawsze podtrzymywał swą godność. Nigdy, o ile wiem, nie splamił się żadną niesławą swych latorośli. Z drugiej strony jednak, wyjąwszy dwa pierwsze pokolenia, nigdy chyba nie zdobył się na żaden czyn godny pamięci lub bodaj publicznej wzmianki. Stopniowo jego członkowie stawali się coraz mniej widoczni, niby stare, zapadające się domy, zagrzebane do połowy w pokładach nawarstwionej ziemi. Przez ponad sto lat tradycyjnie z ojca na syna wyruszali na morze. W każdym pokoleniu posiwiały kapitan statku opuszczał pokład oficerski, aby resztę dni spędzić w domu, a czternastoletni chłopak zajmował dziedziczne miejsce wśród prostych marynarzy, stawiając czoło słonym bryzgom i sztormom, które niegdyś nękały jego ojców i dziadów. Chłopiec z kolei w odpowiednim czasie przechodził z dziobu do kabiny, przeżywał burzliwy wiek męski i wracał z wędrówek po świecie, by się zestarzeć i umrzeć, i zmieszać swoje prochy z ziemią rodzinną. Ów długotrwały związek rodziny z jednym miejscem, z miejscem narodzin i śmierci jej członków, stwarza poczucie wspólnoty ludzi i miejsc, całkowicie niezależne od wszelkich uroków krajobrazu czy też moralnych wartości otoczenia. To nie miłość, to instynkt. Nowy przybysz, który sam przybył z obcej ziemi bądź też przywędrował tu jego ojciec czy dziadek, niewielkie ma prawo, by mienić się obywatelem Salem. Nie ma pojęcia o tej uporczywości, godnej zamkniętej ostrygi, z jaką w cieniu nadciągającego trzeciego stulecia stary osadnik lgnie do miejsca, w które wrosło tyle kolejnych pokoleń. Nie liczy się to, że miejsce jest dla niego niewesołe, że ma już dość starych drewnianych domków, błota i kurzu, martwej monotonii płaskiego terenu i nastrojów, zimnych wiatrów od wschodu i najzimniejszej z możliwych atmosfery, jaka panuje wśród miejscowej społeczności. To wszystko i wszelkie inne ujemne strony, jakie dostrzega lub sobie wyobraża, nie mają znaczenia. Urok pozostaje i działa równie potężnie, jak gdyby miejsce to było rajem na ziemi. Tak też było i w moim przypadku. Miałem uczucie, jak gdyby przeznaczenie nakazywało mi uczynić Salem moim domem po to, by przez krótki dzień mego życia ludzie w naszym starym mieście mogli widzieć i rozpoznawać znane im od lat rysy mojej twarzy i cechy charakteru; gdy bowiem kolejny przedstawiciel rodu kładł się do grobu, następny przejmował po nim wartę i maszerował po ulicy Głównej. Niemniej jednak samo to uczucie jest dowodem, że związek ów stał się czymś niezdrowym i trzeba go wreszcie przerwać. Natura ludzka jest jak kartofel — nie może rozkwitać w pełni, gdy sadzi się potomstwo rok po roku przez wiele pokoleń w tej samej wyjałowionej glebie. Moje dzieci urodziły się w innych miejscowościach i jeśli będę miał na to jakikolwiek wpływ, zapuszczą korzenie w świeżej ziemi.
Gdy opuściłem Starą Plebanię, właśnie to dziwne, leniwe, niewesołe przywiązanie do mego rodzinnego miasta przywiodło mnie tutaj, abym zajął miejsce w ceglanym budynku Wuja Sama, gdy mogłem z równym lub lepszym powodzeniem przenieść się gdzie indziej. Był to jakby wyrok losu. Nie pierwszy raz zdarzyło się, że wyjeżdżałem stąd, jak się zdawało, na stałe, a jednak wracałem jak zły szeląg albo jak gdyby Salem stanowiło dla mnie nieuniknione centrum wszechświata. Tak więc pewnego pięknego ranka wszedłem po granitowych schodach z dokumentem w kieszeni, stwierdzającym zatrudnienie mnie przez prezydenta, i zostałem przedstawiony korpusowi panów, którzy mieli mi pomagać w mej ważkiej i odpowiedzialnej misji Głównego Inspektora Urzędu Celnego.
Mam duże wątpliwości — a raczej nie mam żadnych — czy jakikolwiek urzędnik państwowy Stanów Zjednoczonych, czy to w służbie cywilnej, czy wojskowej, miał kiedyś pod swoimi rozkazami równie sędziwe grono patriarchów weteranów jak ja. Pytanie, gdzie należy szukać najstarszego mieszkańca kraju, od razu się wyjaśniło, gdy na nich spojrzałem. Od dwudziestu lat z górą niezależna pozycja osobista poborcy utrzymywała Urząd Celny portu Salem z dala od zmiennych kolei życia politycznego, które zazwyczaj czynią pełnienie urzędów rzeczą tak kruchą i niepewną. Jako żołnierz — najzasłużeńszy żołnierz Nowej Anglii — stał on mocno na piedestale bohaterskiego dowódcy, a mając sam bezpieczną pozycję dzięki rozsądnemu liberalizmowi kolejnych administracji, utrzymywał urząd przez wiele kadencji i chronił swych podwładnych w niejednej godzinie zagrożeń i wstrząsów. Generał Miller był radykalnym konserwatystą, człowiekiem życzliwym i łagodnym, u którego przyzwyczajenie odgrywało wielką rolę. Przywiązywał się do znanych twarzy i trudno było go skłonić do wprowadzenia zmian, nawet gdyby zmiana miała stanowić niewątpliwą poprawę. Toteż obejmując mój dział, znalazłem tam niewielu ludzi poniżej wieku sędziwego. Byli to przeważnie dawni kapitanowie statków. Miotani niegdyś falami wielu oceanów i stawiający dzielnie czoło sztormom burzliwego życia, wpłynęli ostatecznie w ten cichy kąt. A że nic tu prawie nie zakłócało ich spokoju, prócz okresów paniki przy wyborach na prezydenta, wszyscy co do jednego zyskali w ten sposób odnowienie kontraktu na egzystencję. Choć na pewno podlegali nie mniej od swych bliźnich prawom starzenia się i niedołężnienia, posiedli widać jakiś talizman, który chronił od śmierci. Kilku z nich, jak mnie powiadomiono, cierpiało na podagrę i reumatyzm, byli może przykuci do łoża i przez większą część roku nie śniło im się nawet pokazywać w Urzędzie Celnym. Lecz po łagodnej zimie wypełzali na słońce w maju lub w czerwcu, brali się opieszale do tego, co nazywali swoim obowiązkiem — i wedle własnych chęci i wygody znów wracali do łóżka. Muszę przyznać się do winy; skróciłem urzędowy żywot niejednego z tych czcigodnych sług Republiki. W odpowiedzi na moje przedstawienie sprawy pozwolono im odpocząć od wytężonej pracy, a wkrótce potem — tak jakby ich jedyną racją życia był zapał do służenia krajowi, w co usilnie wierzę — powynosili się do lepszego świata. Pobożna to dla mnie pociecha, że dzięki mojej interwencji zostało im dość czasu na odpokutowanie niecnych praktyk korupcji, w jakie, rozumie się, wpada ponoć każdy pracownik Urzędu Celnego. Ani frontowe, ani tylne wejście w Urzędzie Celnym nie otwiera drzwi do Raju.
Moi urzędnicy należeli po największej części do Partii Wigów. Na szczęście dla tego szacownego bractwa nowy inspektor nie był politykiem, a choć lojalny demokrata z przekonań, nie otrzymał i nie sprawował swego urzędu w powiązaniu z usługami politycznymi. Gdyby było inaczej, gdyby to wpływowe stanowisko objął działacz polityczny po to, by spełnić łatwy obowiązek stawiania czoła poborcy z Partii Wigów, któremu zniedołężnienie nie pozwalało na osobiste zarządzanie swym biurem, to w miesiąc po wstąpieniu na schody Urzędu tego anioła z mieczem ognistym nikt ze starej gwardii by się nie ostał, by oddychać tu urzędowym życiem. Zgodnie z uznanym w tych sprawach kodeksem byłoby to dla polityka niemal obowiązkiem wysłać wszystkie siwe głowy co do jednej pod nóż gilotyny. Rzecz oczywista, staruszkowie spodziewali się z moich rąk jakiejś nieuprzejmości w tym guście. Smuciło mnie to, a zarazem śmieszyło, gdy widziałem, z jakim przerażeniem przyjęto moje przybycie; gdy widziałem, jak pobrużdżone policzki, smagane przez pół wieku sztormami, okrywają się bladością pod spojrzeniem osobnika tak nieszkodliwego jak ja; gdy słyszałem, jak ten i ów zwraca się do mnie z drżeniem w głosie — w głosie, który w dawno minionych czasach regularnie ryczał przez tubę tak groźnie, że sam Boreasz mógł zamilknąć ze strachu. Wiedziały te szacowne staruchy, że według z dawna ustalonych reguł, a w niektórych przypadkach ze względu na brak wydajności pracy, powinni byli ustąpić miejsca ludziom młodszym i politycznie bardziej ortodoksyjnym, i w ogóle lepiej się od nich nadającym do służby u naszego wspólnego Wuja. Ja również o tym wiedziałem, lecz nie miałem serca działać zgodnie z moją wiedzą. Wobec tego, ku mojej oczywistej kompromitacji i z ujmą dla mego urzędowego sumienia, dalej snuli się w czasie mojej kadencji wokół basenów i kręcili się po schodach Urzędu Celnego. Wiele czasu spędzali również, drzemiąc po ulubionych sobie kątach, na krzesłach przechylonych do tyłu i opartych o ścianę. Budzili się wszakże raz czy dwa razy w ciągu przedpołudnia, by zanudzać się nawzajem powtarzaniem starych morskich opowieści i zmurszałych kawałów, które z czasem przeszły w system haseł i odzywek, jakimi się porozumiewali.
Wkrótce, jak sądzę, zorientowali się, że nowy inspektor celny krzywdy im nie zrobi. Tak więc z lekkim sercem i z błogim poczuciem pełnienia użytecznej pracy, jeśli nie dla naszej ukochanej ojczyzny, to przynajmniej dla samych siebie, poczciwi starsi panowie odprawiali różne drobne formalności Urzędu. Z mądrymi minami zaglądali przez okulary do ładowni statków i wiele robili hałasu o drobnostki, natomiast tępota, z jaką zwykle przegapiali sprawy ważne, była zdumiewająca. Ilekroć taka rzecz się zdarzyła — gdy na przykład wagon cennych towarów przemycono im dosłownie przed nosem na brzeg w samo południe — nic nie mogło dorównać czujności i skwapliwości, z jaką rzucali się do ryglowania, zamykania na podwójne zamki, do zalepiania taśmą i pieczętowania woskiem wszystkich otworów przestępczego statku. Zamiast nagany za poprzednie niedbalstwo spodziewali się raczej pochwały za swą podziwu godną czujność po szkodzie, wdzięczności i uznania za pośpiech i gorliwość w działaniu w chwili, gdy nie było już żadnej rady.
Mam taki głupi zwyczaj, że jeśli ktoś nie jest ponad miarę nieprzyjemny, to już wystarcza, abym nabrał do niego sympatii. Przede wszystkim zwracam uwagę na lepsze strony charakteru moich towarzyszy — jeśli posiadają jakieś lepsze strony — i zgodnie z tym kształtuję o nich sąd. Ponieważ w większości ci starzy pracownicy Urzędu Celnego wykazywali jakieś dobre cechy, a moje stanowisko wśród nich zakładało poniekąd opiekuńczy i ojcowski stosunek sprzyjający rozwojowi przyjaznych uczuć, wkrótce polubiłem ich wszystkich. Przyjemnie było latem przed południem, gdy panował nielitościwy skwar, który resztę rodzaju ludzkiego rozpuszczał na płyn, a dla ich na pół obumarłych organizmów zdawał się miłym ciepłem — przyjemnie było słuchać, jak gawędzą przy tylnym wejściu, siedząc rządkiem na krzesłach jak zwykle odchylonych do tyłu i wspartych o ścianę, a zlodowaciałe dowcipy minionych pokoleń tają i płyną im z ust, musując od śmiechu. Na zewnątrz humor starych ludzi bardzo przypomina wesołość dzieci. Intelekt czy głębiej sięgające poczucie humoru niewiele ma z nim wspólnego. W obu przypadkach jest to światło igrające na powierzchni, które nadaje słoneczny i pogodny wygląd zarówno zielonej gałązce, jak i szarej korze zmurszałego pnia. W pierwszym przypadku jednak jest to prawdziwy blask, w drugim przypomina raczej fosforyzujące światełko próchniejącego drewna.
Nie chciałbym wszakże, by czytelnicy źle mnie zrozumieli: byłoby to rażącą niesprawiedliwością, gdybym wszystkich moich zacnych przyjaciół przedstawiał jako zdziecinniałych staruszków. Przede wszystkim nie wszyscy moi współpracownicy byli starzy. Zdarzali się wśród nich ludzie w pełni sił i życia, wybitnie uzdolnieni i energiczni, którzy kwalifikacjami przerastali podrzędną pozycję i znikome zadania, jakie narzuciła im zła gwiazda. Jednocześnie pod strzechą siwej czupryny kryło się czasem wyposażenie umysłu zachowane w doskonałym stanie. Lecz co do większości mego korpusu weteranów, nie wyrządzę im wielkiej krzywdy, określając ich ogólnie jako grono starych nudziarzy, którzy z urozmaiconych doświadczeń swego życia nie wynieśli nic godnego zachowania. Mogło się wydać, że odrzucili precz złote ziarno mądrości życiowej, jakie mogli zebrać przy tylu okazjach, a w swej pamięci starannie zgromadzili wszelkie plewy. Mówili z większym zainteresowaniem i namaszczeniem o śniadaniu i o obiedzie — wczorajszym, dzisiejszym lub jutrzejszym — niż o rozbiciu statku przed czterdziestu czy pięćdziesięciu laty i o wszystkich cudach świata, które za młodu oglądali na własne oczy.