- W empik go
Szkatułka z czerwonej laki - ebook
Szkatułka z czerwonej laki - ebook
Uzbecki to były żołnierz, który poświęcił swoje życie dla walki - nie stracił go, ale nie potrafi odnaleźć się poza polem bitwy. Właśnie bankrutuje i fantazjuje o samobójstwie. Tymczasem jego przyjaciel Burkanem dzięki kabale przepowiada mu rychłe spotkanie pewnej blondynki, która odmieni jego życie, a przyjaciel Miś darowuje mu tajemniczą szkatułkę, której prawowitą właścicielką jest nieznajoma kobieta. Uzbecki, jak przystało na opanowanego racjonalistę, podchodzi do tych opowieści z humorem. Jego nastawienie zmienia się, gdy panna Cesia w blond lokach wypycha go na ulicy spod kół pędzącego samochodu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-5057-6 |
Rozmiar pliku: | 337 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Nazwisko Bandrowskich szeroko już zasłynęło w naszej powojennej literaturze. Śmiałe można nawet powiedzieć, że należy do najgłośniejszych wśród współczesnej nam plejady powieściopisarzy, a książki nazwiskiem tem podpisane — do najpoczytniejszych. Powieści Juljusza Bandrowskiego i Jerzego Bandrowskiego różnią się niezmiernie w nastroju. Jedną może mają cechę wspólną: wnikliwość obserwacji. Utwory Juljusza to freski potężne, czasem ponure, aż przygnębiające swą nielitościwą prawdą. Jerzy Bandrowski posiada w wysokim stopniu to, co Francuzi nazywają_ _„l’art de coutere“ (sztukę opowiadania) i co sami doprowadzili do doskonałości. Wśród naszych autorów, nawet najwybitniejszych, rzadko który posiadł tę sztukę, przyrodzoną ludom romańskim i łacińskiej kulturze._
_Jerzy Bandrowski kształcił się widocznie na tych wzorach dobrego smaku literackiego. Opowieści jego, a może właśnie szczególniej „Szkatułka z czerwonej laki“, którą dajemy prenumeratorom naszym, mieni się jak tęcza wdziękiem naracji, lekką, nie gryzącą ironją, delikatnym sentymentem. Całość, utrzymana w tonach pastelowych, bez zgrzytów i rozdźwięków, bez targających nerwy wrażeń, zajmuje, czaruje, jest naprawdę rozrywką i wypoczynkiem. Nerwy czytelników, szarpane przeżyciami wojennemi i trudnościami życia powojennego — odprężają się przy podobnie miłej, lekkiej lekturze. Typowe to „romancetto“, pisane z uśmiechem, prześwietlone optymizmem, jak przezrocza tafla wody słońcem. Typy, nakreślone od niechcenia, paru sztychami, pełne są jednak życia i rysują się wypukło. Fabuła zajmuje, pociąga, pomimo braku tragicznych powikłań i dramatycznych konfliktów._
_Ponieważ każda literatura jest odbiciem nastrojów i kolei losów narodu, nad naszą zawisły były chmury tragizmu, rzucające cień swój na wszelkie jej rodzaje, nawet na takie, których zadaniem było rozerwać myśli i dać chwilę wytchnienia. To jest przeszłość. Przyszłość kształtuje się dopiero. Teraźniejszość mieni się różnemi barwami i trudno ją skrystalizować i dziś już nadać ogólną klasyfikację. Do tej teraźniejszości należy powieść Jerzego Bandrowskiego, swobodna, jasna, niemal kapryśnie wyłamująca się z utartych szablonów._
_REDAKCJA_KABAŁA.
Uzbecki śmiał się, a Burkan, trochę nadąsany, powtarzał wciąż swoje:
— A ja ci mówię, że ty się w najbliższych dniach z tą młodą blondynką spotkasz i że ona odegra wielką rolę w twojem życiu.
Burkan uważał się za mistrza w kabale i nie lubiał, jak mu nie wierzono.
— Kabała mówi jasno, że to spotkanie odbędzie się w najbliższych dniach. To jest „na wylocie“... Mówię ci zupełnie poważnie.
— A tom się uśmiał! — śmiał się Uzbecki w dalszym ciągu. — Młoda blondynka — i ja, czterdziestoletni drab, sterany, zmordowany, z siwiejącą brodą... Zapóźno chłopcze, to nie dla mnie!
— Ja mówię tylko to co widzę w kabale, a kabała się nie myli — odparł z przekonaniem Burkan.
— Ja i kobieta — kiwał głową Uzbecki z rozradowaną miną, — kobieta — i ja, ze swojemi wschodniemi poglądami na kobietę wogóle.
Uzbecki, podobnie jak i Burkan, chętnie uważał się za Tatara i niejednokrotnie na ten temat fantazjował. Burkan był istotnie tatarskiego pochodzenia, Uzbecki zaś swą tatarskość wysnuwał z nazwiska, które wywodził od „Uzbegów“. Pochlebiało mu, że w jego fizjognomji było coś mongolskiego, w rzeczywistości zaś był czystej krwi Polakiem i pochodził z zachodniej Małopolski. Jeden z jego znajomych, słysząc raz, jak Uzbecki bajdurzy o swej tatarskiej krwi, powiedział mu w przystępie szczerości:
— Wiesz, że jesteś brzydki jak małpa i dlatego robisz z siebie potomka Dżingischana.
Uzbecki zirytował się:
— Wcale nie jestem podobny do małpy! Nie uważam się bynajmniej za jakąś piękność, ale wiem dobrze, że jestem nadzwyczaj interesujący.
— Może nie tyle interesujący, co interesujący się...
— Nieprawda, ja się wcale nie interesuję! — burknął Uzbecki.
I właśnie dlatego, że tak istotnie było, teraz głośno i szczerze śmiał się z przepowiedni Burkana.
— Widzisz, przyszedłem do ciebie jak do — nie do przyjaciela, ja wiem, niczyim przyjacielem nie jesteś i przyjaźni nie uznajesz — przyszedłem do ciebie, jak sąsiad do sąsiada, jak człowiek do człowieka, jak Tatar do Tatara, byś mi w tej ciężkiej chwili, kiedy mi włosy nie już dębem stają na głowie, ale poprostu z głowy wyskakują, postawił tę swoją cudowną kabałę. Ja do ciebie z dobrem słowem, a ty do mnie — z kobietą i to jeszcze w dodatku z młodą i to blondynką.
Tu Uzbecki spojrzał na kabalarza z politowaniem i pogroził mu wziętym ze stołu kindżałem, którym się machinalnie bawił.
— Czem ty mnie straszysz, człowieku? Blondynką? To jest — niby co? To mnie się grunt z pod nóg usuwa, w przeciągu jednej nocy mogłem nie tylko osiwieć, ale i ołysieć, a ty, stary tygrys, partyzant z najwścieklejszej partji, gęgasz mnie o jakiemś babsku.
— Radzę ci z większym szacunkiem wyrażać się o tem „babsku“, ponieważ ono istotnie odegra w twojem życiu wielką rolę — oburzył się Burkan.
Poczem pyknął gwałtownie z fajeczki.
Gdyby to był kto inny a nie Uzbecki, Burkan obraziłby się dawno. Uzbeckiego jednak, jako jego były podkomendny, zawsze się trochę obawiał.
Czasu wojny różnych ludzi widywał, ale takiego, jak Uzbecki, nie zdarzyło mu się spotkać. Widział dobrze, jak wściekła siła tai się w tym człowieku.
— Może mi się każesz kłaniać tej nieznajomej, która „odegra tak wielką rolę w mojem życiu?“ — mówił Uzbecki, patrząc na Burkana zmrużonemi filuternie oczami. — Ależ i owszem! Ty, cudowny kabalarzu, najprawdopodobniej nie mylisz się. W najbliższych dniach, przypuszczam, czeka mnie spotkanie z nieznajomą... Odgadłeś.
— Sam widzisz! — uśmiechnął się triumfująco Burkan.
— A tylko, to nie jest żadna nieznajoma. Znam ją ja i znasz ją doskonale ty.
— Ja?
— Oczywiście. Spotykaliśmy ją nieraz i nieraz się do nas uśmiechała. A wiesz jak jej na imię?
— Na imię? Skądże mogę wiedzieć, jak na imię nieznajomej? — zdziwił się Burkan.
— Śmierć.
— Znowu zaczynasz? Znowu ta manja samobójcza?
Tu Burkan z pewnem zaniepokojeniem spojrzał na kindżał, którym się bawił Uzbecki.
Uzbecki mówił:
— Chciałem, żebyś mi powiedział, o ile by to było możliwe, jak się to teraz ze mną skończy — bo jest bardzo źle. Prawdopodobnie przegram. Twoja kabała mówi mi o jakiemś nowem spotkaniu, a ja przecież niczego już nie szukam. Zrobiłem wszystko co do mnie należało, a wszystkie moje marzenia spełniły się, to znaczy — zgasły. Śmiało mogę powiedzieć — dokonało się. Dlatego nie umiem już żyć. Widzisz, powinienem był zginąć. Ofiarowałem się na to. Nie zabito mnie, ale nie żyję. Męczę się tylko.
Uzbecki umilkł.
— Rozumie się, jesteśmy zmęczeni — odrzekł Burkan, tasując machinalnie karty. — Ale ty przesadzasz. Zanadto się przejmujesz. Pamiętasz — mieszkaliśmy w lepiankach, żarło nas plugastwo, jedliśmy byle co i z rozkoszą kurzyliśmy machorę... A jednak wtedy czułeś się zupełnie dobrze.
— Bośmy się bili za sprawę. A przecież ja dla siebie samego nie mogłem być żadną sprawą. Ja — duchowy inwalida.
Przerwał.
Do pokoju wleciała ćma. Przez chwilę trzepotała się koło lampki elektrycznej, a potem nagle usiadła na ręce Uzbeckiego.
— Pamiętasz, zawsze to samo — rzekł Uzbecki z rozrzewnieniem. — Te małe białe szelmutki nigdy się mnie nie boją. Opędzić się przed niemi nie mogę... Jakie ładne. Białe, jak malutkie oblubienice w srebrnych sukienkach.
Spojrzał na palec, na którym siedział bieluśki elf w srebrzystej sukience, szmaragdową nicią haftowanej.
— A czy ty wiesz, co to są ćmy?
Burkan uniósł nieco w górę swe przepiękne, długie czarne brwi, jakby tuszem chińskiem malowane, opuścił jedwabiste rzęsy i rzucił zcicha:
— Dusze umarłych.
— Tak, a tych umarłych jest dużo. Jedni odeszli, drudzy bez duszy wałęsają się jeszcze po świecie, ale nie żyją. Ilu nas jest takich żywcem potrzaskanych?... I nic dziwnego, że się nam żyć nie chce. Jakież życie moglibyśmy stworzyć my, którzyśmy się wypalili w piekle. Mówię ci, powinniśmy odejść. Niech nowe życie stworzą za nas młodsi, ci, którzy w życie wierzą.
— Myśmy jeszcze wszystkich sił swoich nie oddali — odpowiedział Burkan. — Można dalej służyć.
— O, mój złoty! — pokiwał głową Uzbecki. — Nas nikt nie potrzebuje. Sam rozumiesz, ci, którzy tworzą nowe życie, chcą je tworzyć bez nas. Jesteś młodzsy ode mnie, więc nie rozumiesz, ale ja jestem, jak ojciec, którego syn uczynił dziadkiem... Wykopał dla mnie grób i powiedział mi, że „jestem stary i do roboty nie zdatny“. A ja czuję się dziadkiem, dziadkiem całego tego nowego życia i widząc, do jakiego stopnia ono mnie nie potrzebuje, czuję szalone pragnienie śmierci.
Tu Uzbecki roześmiał się.
— „Przewoźniku, przewieź mnie na drugi brzeg!“
— Co to ma znaczyć? — zapytał Burkan, wpatrując się swemi wielkiemi oczami w byłego komendanta.
— To znaczy, mój, kochany, że kiedyś w domu moich rodziców rozbiłem śliczną wazę z sewrskiej porcelany...
— Można ją było łatwo skleić — napomknął Burkan, który się na tych rzeczach znał.
— To też tę wazę sklejono. Ale daj ty mi, mój młody chłopcze, taki klej, którym mógłbyś skleić moją strzaskaną duszę? Nie dasz, bo go niema i dla tego powtarzam z Fagorem: „Przewoźniku, przewieź mnie na drugi brzeg!“
Burkan pyknął kilka razy z fajeczki.
Nie miał wyobrażenia, co odpowiedzieć. Nie był człowiekiem głupim, ale ile razy jego komendant tracił panowanie nad sobą, on sam popadał w stan duchowej paniki.
Wreszcie wpadł na pomysł.
— Chcesz? Dam ci proszki na sen! Jakiś nowy niemiecki wymysł — ale doskonale działają.
Uzbecki zaśmiał się.
— Ty, stary! Częstujesz mnie w dobroci swego serca kawałeczkiem śmierci. I owszem, z przyjemnością weźmę. A ten kindżał jest właściwie mój. Darowałeś mi go, a przypomnij sobie, że ci za niego zapłaciłem. Wziąłbym.
— Pozwól, dam go jeszcze naostrzyć.
— Boisz się dać mi do ręki nóż, ale dajesz mi bez wahania sproszkowaną śmierć. Komik z ciebie. Rozumiesz? Dlatego nigdy nie mogłeś zostać rotmistrzem.
Tu Uzbecki wstał i wyciągnął rękę do Burkana.
— Więc powiadasz, koniecznie blondynka? Ałabanier! — jak mówią nasi przyjaciele. A ty dziś nie rysujesz pod namiotem?
Burkan nieraz kolorował dla zarobku mapy lub też robił większe wykresy, a wtedy rozkładał papier na środku swego pokoju i pracował leżąc na podłodze, do połowy ukryty pod łóżkiem. To Uzbecki nazywał pracą pod namiotem.
— Nie.
Burkan był zły.
— Więc, młoda blondyneczka? Tego mi jeszcze brakowało właśnie dzisiaj. A wiesz ty, że ja jestem obecnie zupełny bankrut i mam — i mam zaledwie na dwa do trzech miesięcy życia? Wiesz ty, że straciłem wszystko?
Burkan, który na pożegnanie gościa wstał, usiadł nagle, a potem rzekł:
— Straciłeś, ale zanim miałeś, to nic nie miałeś... Odrobisz... A teraz — czeka cię spotkanie z młodą blondynką. Strzeż się!
— Ty zwarjowany kabalarzu! — odpowiedział Uzbecki.
Podał przyjacielowi rękę i wyszedł do swego pokoju, ostrożnie zamykając za sobą drzwi, ze względu na burżuazyjną ciszę, panującą już o wczesnej godzinie w mieszkaniu z końca XIX-go wieku. „wdowy starej i bardzo nerwowej“, od której pokój odnajmował.
Tymczasem Burkan umył się na noc, przebrał się w pyjamę, a usiadłszy na łóżku, założył na kolanie splecione, kosmate ręce i podumawszy chwilę, rzekł sobie:
— Z komendantem jest źle. Ale ja go przed tą blondynką obronię.
Tu, cierpiąc na silny ból z powodu kontuzji, przygotował sobie dawkę morfiny i dokonawszy operacji, wyciągnął się na łóżku.
Właśnie wędrował przez niebo księżyc w nowiu, a Burkan, przyjrzawszy się srebrnemu rogalkowi, powiedział sobie:
— Dobrze to jednak jest, że są na świecie ludzie którzy w tym rogalku widzą więcej niż rogalek. Srebrny mój znak z wielu zwycięskich sztandarów...
A kiedy w opanowującej go senności pomyślał o Uzbeckim, westchnął głęboko i szepnął:
— Kismet!
KONIEC
— Zatem to już ostatni numer?
Przed Uzbeckim stał w czarnym fartuchu zecer, młody mężczynzz o drobnej, zmęczonej twarzy, wiernych, oddanych, czarnych oczach i główce małej, ciemnej a pomarszczonej jak ziarnko pieprzu. Jego małe, zasmolone ręce drżały Uzbecki wiedział, w czem rzecz. Z powodu braku mieszkań rodzina tego człowieka mieszkała pod miastem tak daleko, że mógł ją odwiedzać tylko raz na tydzień, skutkiem czego, biedak, unikając przykrej samotności, włóczył się po knajpach i pił.
— Tak jest, ostatni numer, panie Owczarek.
— Szkoda.
— A pewnie, że szkoda.
W zecerni, gdzie składano ręcznie, było cicho. Zecerzy w pantoflach i długich czarnych fartuchach kiwali się za kasztami, lub snuli się jak duchy. W kacie dwóch zecerów półgłosem o czemś z ożywieniem rozprawiało. Niesłychanie chudy wyrostek, o nadzwyczaj długich stopach i rękach, ze zgasłemi oczami i bezmyślnie otwartemi ustami, wałęsał się po zecerni, udając, że coś robi. W gruncie rzeczy, nikomu nie był potrzebny, z łaski tylko uznawano jego wątpliwą pożyteczność.
— Trudna rada, panie Owczarek! — mówił Uzbecki. — Nie idzie, to nie idzie. Głową muru itede. Ale jeśli będę jeszcze wydawał co nowego, wezmę pana do roboty. Z pana jest poprostu świetny metrampaż.
Stroskaną twarz robotnika rozjaśnił miły, wdzięczny uśmiech.
— No, a teraz nie widzę, dla czego nie mielibyśmy zapalić po staremu fajki pokoju? — rzekł Uzbecki, podając zecerowi papierośnicę.
Był to stały jego żart.
Owczarek ukłonił się, z pokornym uśmiechem, wyjął zasmolonemi palcami papierosa i zapalił zapalniczkę.
— Dziwnie tu u was cicho i spokojnie — mówił Uzbecki. — Takie łagodne światło... Ach, to te drzewa za oknami. To bardzo miłe.
Znowu przesunął się przed nim chudy wyrostek z mętnemi oczami i opuszczoną głupawą dolną wargą.
— Co się tyczy roboty — rozpoczął nagle Uzbecki żywo, jakby broniąc się przed jakąś przykrą myślą — co się tyczy roboty, to widzi pan, panie Owczarek, przecież ja coś robić muszę! Jakże mógłbym żyć bez drukarni! Niepodobieństwo! Od dzieciństwa zrosłem się z drukarnią. Już jako mały chłoptaś z kromką chleba z powidłem chodziłem do zecerni. To pierwsze moje wspomnienie.
Owczarek skłonił się na znak, że rozumie. I milczał.
— Tak. Zatem — może iść na maszynę. Wszystko w porządku. Skryptów niema pan już nic? To dobrze. No więc — koniec.
I znowu ta tępa a bolesna twarz o przygaszonem świetle w oczach i otwartych bezmyślnie ustach. Co to? Te usta ruszają się, jakby z trudem łapały powietrze. A może to tylko taki machinalny grymas? Jest jakiś tragizm w tych niezdrowo szkarłatnych wargach, jest wielki niemy krzyk w tych ustach niewołających a w tym krzyku drży skarga.
Dusza zbyteczna, tolerowana...
— Czego tu chcesz? Odejdź! — ofuknął wyrostka zecer szorstko.
— A może to ja? — zląkł się Uzbecki. — Ja mam odejść? Ha!
Zielone liście za oknami zaszumiały; łagodnie zafalowało światło w cichej zecerni.
Uzbecki wstał i podawszy rękę Owczarkowi, skierował się ku drzwiom.
— Do widzenia panom — mówił głośno, wychodząc.
Odpowiedział mu głuchy pomruk.
Było coś. Niewielkie — ale było. I niema. Niema nic.
Koniec.
— A teraz co?WEZWANIE.
— Znowu pana wołają do telefonu! Niech pan zaraz idzie. Ja mam już po uszy tych pańskich telefonów. Jestem wdowa, stara i bardzo nerwowa, ciągle wołać pana, to dla mnie ambaras.
— Cóż ja winien temu, że telefon nie jest w moim pokoju, ale w jadalni — usprawiedliwiał się Uzbecki przez drzwi, i narzuciwszy co tam miał pod ręką, na siebie, wybiegł do telefonu.
— I niech mi się pan w negliżu po pokojach nie szwęda, bardzo uprzejmie pana proszę, nie jestem do tego przyzwyczajona. Jestem wdowa, stara i bardzo nerwowa.
To rzekłszy, wdowa stara i bardzo nerwowa uciekła do swego pokoju i zatrzasnęła drzwi za sobą.
— Halo! Tak, to ja. To ty, Misiu?
— Ja. Dzwonię, bo jestem o ciebie niespokojny. Fatalnie mi się dziś śniłeś. Czy cię spotkało co złego?
Z przestrzeni, gdzieś zdaleka płynął stłumiony, łagodny, niemal tkliwy głos, niosący słowa drżące od lekkiego jąkania, jak gdyby nieśmiałe, młode jakieś i wzruszone.
— Czy mnie co złego spotkało? Naturalnie. Jestem doszczętnie zrujnowany. Bankrut! — odpowiedział Uzbecki. — Wszystko djabli wzięli!
Z telefonu doleciało ciche, protestujące „hm“.
— Powtarzam ci — bankrut. Nawet pisemko musiałem zawiesić.
— No, tak, ale to są tylko materjalne niepowodzenia. To niegroźne. Cóż na tem może zależeć?
— Może, bo ja włożyłem w to wiele duszy.
— Ach, dusza... Właśnie, to rzecz najważniejsza. Uważaj, co mówisz, mój miły... Za dużo może wkładałeś jej w rzeczy przemijające, przez co sam się okradałeś... Mówisz, że wiele straciłeś... Może teraz wiele dzięki temu zyskasz... Mój miły, strata jest bardzo często zyskiem, cierpienie rozkoszą...
Gdy Miś mówił, Uzbecki zamknął mimowoli oczy. Naraz zapomniał, że znajduje się w jadalni wdowy starej i bardzo nerwowej, że domem całym wstrząsają przejeżdżające ulicą ciężarowe samochody, że tuż obok w przyległym pokoju siedzi przed lusterkiem z brzytwą w ręce namydlony Burkan. Ujrzał gdzieś bardzo daleko malutką, dziwną figurkę. Był to człowiek z siwiejącą rudą, kędzierzawą czupryną i drobną, jakby dziecinną twarzyczką o bardzo ostro rzeźbionych rysach i tęsknych marzycielskich oczach. Ubrany był, jak Prospero z „Burzy“ albo jak mag, zaś w prawej ręce trzymał różdżkę czarodziejską, którą rozkazywał żywiołom.
— Mój drogi, trudno o tych rzeczach mówić przez telefon — tłumaczył Uzbecki. — Przy sposobności mógłbym wyjaśnić całą sprawę. Może się gdzie spotkamy?
— Właśnie chciałem ci zaproponować. Napisałem kilka nowych rzeczy, zupełnie nowych. Swoje źródło mają w reminiscencjach wschodnich, ty czujesz te rzeczy, zresztą — wiesz że cię kocham, chciałbym ci zagrać. Nikt jeszcze tych kompozycyj nie słyszał, przyjdź do mnie popołudniu, tak między piątą a szóstą...
— Mój Boże! Taki jestem teraz zmaltretowany, przygnębiony — proszę nie przerywać, ja mówię — Halo — Miś? Słyszysz mnie?
— Słyszę. Więc dziś między piątą a szóstą.
— Nie wiem, czy w tym stanie zdenerwowania...
— Halo, Uzbecki, Muzyka uspokoi cię, bądź pewny... Może zresztą będę ci mógł służyć jaką radą... Kto wie, czy nie mam sposobu.
— Halo! Halo!
W słuchawce coś zaburczało, zawiązała się walka między sprzecznemi, nieznanemi głosami, wreszcie wszystko ucichło.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.