- W empik go
Szkice historyczne. Powieść - ebook
Szkice historyczne. Powieść - ebook
Sugestywny obraz Polski lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, w tym okresu stanu wojennego. Znakomity portret ludzi zaangażowanych w działalność przeciwko władzom komunistycznym, dla których legalizacja „Solidarności” oznaczała nie tylko przemiany polityczne, ale także zmiany w życiu prywatnym. Wydane w 1996 roku Szkice historyczne, które znalazły się w finałowej siódemce Nagrody Nike to kwintesencja pisarstwa Zbigniewa Kruszyńskiego.
Kruszyński historię prywatyzuje. Rozpad PRL-u, karlenie opozycji ukazywane jest w powieści równolegle z rozpadem rodziny bohatera. Zdradom dużym, czyli przejściom na stronę wroga, towarzyszą zdrady małe – żon i mężów. Jakby pisarz chciał przypomnieć o często pomijanej prawdzie, że nawet w czasach walki, zmagań o wolność ludzie zwyczajnie kochają się albo nienawidzą.
Mamy tu opis rzeczywistości stanu wojennego (już historycznej), ale przedstawionej od strony jak najbardziej prywatnej. Nie o „pryncypia” i „etos” tu chodzi, lecz o zapis codzienności bogatej w drobne, nieważne z punktu widzenia historii szczegóły i szczególiki. Codzienności postrzeganej z perspektywy lat jako niezmiernie dziwaczna, jako poskładana z zawiłości związków pomiędzy ludźmi, mężem, żoną, jego kochankami, jej kochankiem, ubekami, łącznikami, ukrywającymi się działaczami. Każdy się tu ukrywa, i ukrywa swoją tożsamość często pod paroma pseudonimami, mieszają się narracje i tożsamości osób, prawda miesza się z odgrywaną dla pozoru fikcją. Pisarz więc, można rzec, nie rzeczywistość opisuje, ale różne jej formy, tak prawdziwe, jak i fałszywe. Uzyskuje w ten sposób interesujący efekt literacki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66719-02-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Konspiracja chcąc nie chcąc pachniała mu ciastem. Wysokim słodkim ciastem, przepis pani domu. Mocna świeża herbata, poparzony język na chwilę tracił czucie — trzymać za zębami. — Cukier? Uwaga, opanować drżenie, pewną ręką go donieść nad brzeg filiżanki. Prościej byłoby w kostkach — pomyślał, przechodząc codziennie ponawianą torturę sypania.
Na chwilę przepraszała, znikała w pokoju. Dwie, trzy niegrube, niegroźne koperty (prokurator, podnosząc je triumfalnie w palcach: starannie zgromadzony materiał dowodowy).
Dopijali herbatę, mówiąc o czym innym. Trzęsienie ziemi w Indiach. List od Es Te. Piłka — uderzała rytmicznie o furtkę sąsiada. Gdzieś przejechał samochód, nie do nich, nie po nich. Mucha między szybami, brzęczy, bo nie siada.
Wyjechał D., podobno aż do Australii, w kolejce do mięsnego puste miejsce: żona nie zdążyła wykupić już ostatniej kartki, łopatka i na rosół, solidarnie dzielonej teraz między sąsiadki, zamiast pożegnania.
Okradli E., to w ramach spadku przestępczości. Nocą, kiedy przypadał jego dyżur w pracy. Wiedzieli, że nie przyjdzie, przetrząsnęli wszystko. Pieniądze, tak, i znaczki.
— Chciałby pan odzyskać te rzeczy, tak, rozumiem — rano ktoś z milicji zadzwonił, przepraszając, że się nie przedstawia. — Chodzi tylko o jedno — pan je zna — nazwisko.
Listonosz, ten państwowy, zadzwonił do furtki. Pozdrowienia. Uściski. Skargi na pogodę. Podłużny stempel „ocenzurowano”, na miejscu datownika, w górnym prawym rogu przykazywał decorum, miarę klasycyzmu, przez pomyłkę przybity na kwicie za wodę.
O kierowniczej roli podsądnego świadczy notatka (karta jedenaście) sporządzona przez niego własnoręcznym pismem, bez daty, ale jak wynika z zeznań świadka, między czternastym a szesnastym lipca.
Dziękuje za herbatę, będzie się już zbierał. Do wtorku, tak jak zwykle, chyba że coś wcześniej. (Czas by już zmienić adres, tylko skąd wziąć nowy). Kot zajął na fotelu jego — ciepłe — miejsce.
Przestępcze działania (karty... gruba talia) składały się na ogół z drobnych ruchów, poszlak. Odebrać klucze. Oddać klucze. Kupić coś do jedzenia. Papierosy, z filtrem. Sprawdzić nowe mieszkanie, sąsiedzi, podsłuchy. Czy w piwnicy przypadkiem nie gości drukarnia. (Po przeszło roku to płytkie podziemie przypominało raczej złoże odkrywkowe: bezradna gorączkowa bieganina mrówek pod uniesionym na ścieżce kamieniem). Dwa krótkie dzwonki, potem jeden długi. Skomplikowana symfonia sygnałów. Okupacyjne doniczki na oknach, usychające od upału kwiatki. Nici, ciągle wtykane pod framugę drzwi, jakby w ten sposób można je uszczelnić. Bezpieczeństwo, nici.
Dwa razy już zatoczył krąg najbliższych znajomych. I znajomych znajomych, kuzynów kuzynów. Wystawiał ich na próbę, zwalał się na głowę. Bledli. I nie mogli uwierzyć. I nie będą ukrywać, że to nie na rękę. Przeciwnie, to na rękę, żeby ukrywali — zadzierzgnął się supełek wykrętnych wyrażeń.
— Tak ciasno i sąsiedzi, wścibscy, spostrzegawczy.
— Wakacje? Tak, nie pomyśleli jakoś o wakacjach.
Aż wreszcie ktoś się zgadzał, wyjeżdżał, bezsenny, i z duszą na ramieniu, a kulą u nogi.
Musieli ich namierzyć, od dawna. Czekali. Ten fiat, nikt nie dostrzegł, że zmieniał kierowcę. Fiat lux, po niewczasie, kiedy światło gaśnie. Czekali. Notowali. Pijak drzemał na ławce, mamrotał do butelki (karta dwadzieścia osiem: obserwacja, teren). W czerwonych kamizelkach, sumienni robotnicy przez tydzień się zmagali z niepękniętą rurą. Nikogo nie zdziwiło: nie zamknęli wody. Kominiarz strzegł ich z dachu, a z piwnicy palacz, który w środku lata zatęsknił do pieca. Gdzieś po przeciwnej stronie, w pasiaku żaluzji, ornitolodzy psuli sobie wzrok. Słońce im nakrapiało spracowane czoła: upierzenie plamiste, kwiczoł albo drozd. I nawet tramwaj, z tyłu, za ogrodem zataczał na nich swoją pętlę: sak.
Czy coś zaniedbał? Po raz pięćdziesiąty analizował ruchy, jak badacz owadów. Czułki i pancerz, i odnóża tnące. Nie, wszystko się zgadzało, Bóg świadkiem (odmówił zeznań, na karcie siedemdziesiąt siedem). Dziurawa, robaczywa entomologia.
Pomyślał o kościele, zakonnikach z -owej. Pod stałą obserwacją, nieco utrudnioną rozgałęzionym terenem klasztoru, który wypełniał wielki kwartał ulic. Jakby nie dość im było oka Opatrzności. Ale klasztor już dawno zostawili za sobą, rubasznego przeora, mszalne wino, ciszę. Teraz podsyłał tylko ziemskie już pokarmy: rampa przeładunkowa, zakrystia-magazyn. Pasztety z wątróbek i pasty do zębów. Ogromne butle szamponu do włosów, urągowisko wstępujących łysin. Gąsior oleju, chyba na podpałkę (niech podtrzymują w sobie święty ogień). Wielkie zdradliwe puszki na konserwy, gdzie zamiast obiecanych przysmaków z Prowansji znajdowali niesmaczny, czarny, niejadalny, jątrzący i mogący wywołać rozruchy (karta dziewięć, przez kalkę, dochodzenie w toku), smoliście artykułowany jad farby drukarskiej. Wtedy kładli się głodni, z zemsty układając zbiorowy tom oświadczeń, sonety o brzasku.
Błogosławieni mnisi, albowiem to oni stawali się królestwem niebieskiego. Milicja schodziła tłumnie na rekolekcje, co miesiąc, i wówczas pogańskie podmiejskie dzielnice jawiły im się chwilowo przejezdne, niegroźne. Zwykle wtedy zmieniali tymczasowy adres, nawet jeżeli trzynastego wypadało w piątek.
Kościół odpadał, nie był żadnym tropem. (Tu sam udzielał sobie rozgrzeszenia). Uczelnia? — teraz przechodzimy na pozycje świeckie.
Uniwersytet, królestwo fiszek. Zgubny zwyczaj cytatów (miejsce, strona, data), dokładnych, zbyt dokładnych, adresów wydawniczych. Pogładził dostarczone mu do wglądu akta, wydobyte z archiwum cimelium, starodruk.
Wszechnica, szturchanie struktur. Spory uczonych o to, gdzie się kończy cytat. Fauna docentów, plątanina zeznań, kolokwialne wtrącenia studentów nad skryptem. Dialog, polifoniczność, już nie to co klasztor (po co było odbierać szkoły jezuitom). Infiltracja, melioracja. Tyle wody, nie mogło im przecież wszystko ujść na sucho.
Jakiś czas trzymali się z dala od uczelni, a zaprószone kawą, na nocnym stoliku coraz wyżej piętrzyły się opracowania, naukowe rozprawy, z reżimem, odczyty, nadsyłane obficie przez uniwersytet, który mimo strzelistej wieży rektoratu nieodwołalnie schodził do katakumb. Gleboznawcy kopali, zacierali ręce, uwalane po łokcie, sypiąc piaskiem w oczy oślepłym astronomom, którzy — w ciemnej nocy — zostali na dokładkę zepchnięci do cienia. Porzucone kariery, załamania kierunków, wszyscy zaczęli zgłębiać dzieje filomatów. Wszyscy kto?
Nigdy nie kontaktował się prosto z uczelnią. Przychodzili pośrednicy, i pośrednicy pośredników. Może ten jeden raz, kiedy mechanizm szczęknął, a trzeba było pilnie wysłać dokumenty.
Dotarł do niej wieczorem, późnym, prawie nocą. Najwyraźniej nie w porę, w trakcie toalety, bo zdążyła już zetrzeć tusz z jednego oka. Nie spodziewała się, nie, wcale, nie szkodzi, ale skądże, głupstwo, tędy proszę. Nie sądziła, bałagan, naczynia nie umyte, czajnik, herbata, kawa, tak, eliksir powitań. Pociąg o czwartej rano, to raptem parę godzin. Leżeli, już ubrani, czuwając nad budzikiem.
Najgorsze były zebrania. Konferencje, zloty. Wąskie biurko pod oknem, jako stół prezydialny. Długie głośne dyskusje, obchodzenie rocznic. Dym tak gęsty, że gasną nawet papierosy. Urządzano je często pod osłoną imienin. Ewy — i całe miasto zamienia się w festyn. Lekko spóźnieni goście przyspieszają kroku. Solenizanci przyjmują życzenia. Studiował w pamięci listę uczestników, omiatając ich teraz cieniem podejrzenia.
Mylne tropy, rwące się już na pierwszym skrzyżowaniu. Alarmy, które wyją przy lekkim podmuchu. Ciężkostrawne notatki, stawały im w gardle, kiedy do drzwi stukali świadkowie Jehowy. Nerwica przeprowadzek, zmiany tożsamości, trudne do ustalenia daty urodzenia. Przypadkowe imiona przyszywanych rodziców, jabłko, które upada z dala od jabłoni.
— W momencie zatrzymania oskarżony okazał dokument (załącznik osiem, dopięty spinaczem), na nazwisko osoby zmarłej, szanowanej, która, jak można mniemać, przewraca się w grobie.
Ostatnio imieniny wyprawiali częściej, czyżby chcieli fetować także pseudonimy? W wynajętych lokalach, goście docierali już po długim kluczeniu, z więdnącym bukietem, przepraszając, spóźnieni o — któż mógł przewidzieć — dobre pół, dobrą całą, acz czarną godzinę.
— Jak wykazało śledztwo, wszyscy zatrzymani przybyli do lokalu celem zgromadzenia, nielegalnego w świetle paragrafu dwadzieścia siedem, ustęp jeden-cztery. Podane przez obronę mętne wyjaśnienia nie zasługują zupełnie na wiarę, już choćby z tego względu — dowód z kalendarza — że nikt ze zgromadzonych, nawet z bierzmowania, nie nosił potrzebnego tu imienia Eryk.
Wiele razy błyskała możliwość ucieczki. Otwarte okno, parter, w pokoju przesłuchań. Muślinowa firanka w posuniętej ciąży, od nowa zapładniana rozbuchanym wiatrem. Trawnik, ulica, tramwaj, zbawienny gąszcz sklepów. Czuł, jak mu z wolna ołowieją nogi, jakby iść z kieszeniami pełnymi kamienia. Jeszcze bardziej ciążyła śmieszność, wstyd ucieczki. Ścigające go długo, mimo że nie uciekł, rozbawione spojrzenia, rzucane w ślad za nim.