- promocja
Szkoła aniołów - ebook
Szkoła aniołów - ebook
Powieść hiszpańskiego autora bestsellerowych kryminałów, który spróbował swoich sił – i to z ogromnym sukcesem – w powieści gotyckiej.
Historia nienawiści, zemsty, zdrady i obsesji.
Klątwa? A może kara za grzechy?
Młody psychiatra Frederic Mayol po studiach w Wiedniu wraca do Barcelony, uciekając od traumy Wielkiej Wojny, która wciąż toczy się w Europie. Ma pokierować nową placówką – szpitalem, w którym są leczone chore dusze. O tym zawsze marzył.
Jest jednak pewien problem. Budynek, w którym mieści się szpital, ma w sobie coś przerażającego. Rzeźby aniołów na fasadzie, zamiast koić nerwy, straszą. Jakby wokół nich krążyły duchy głęboko skrywanej mrocznej przeszłości… Frederic dowiaduje się, że przed laty była tu szkoła dla dziewcząt z dobrych domów i doszło pożaru – tragicznego w skutkach i nie do końca wyjaśnionego. Kiedy próbuje zgłębić tę tajemnicę, natrafia na mur milczenia.
Kluczem do zrozumienia tego, co naprawdę wydarzyło się w tym miejscu, jest dziennik dyrektorki szkoły, który wpada w ręce Frederica. Ale Blanca, młoda kobieta, w której się zakochuje, z jakichś powodów nie chce, by rozgrzebywał przeszłość. Pragnienie poznania tajemnicy staje się jednak obsesją młodego lekarza. Zanurzając się w historii pełnej namiętności, nienawiści, zemsty – a także zbrodni – Frederick nawet nie przeczuwa, jak straszna może być prawda, którą odkryje.
Tajemnice ujawniane w tak idealnych dawkach, że nawet najbardziej wytrawni czytelnicy nie będą w stanie oderwać się od tej książki.
„Qué Leer“
Klimatyczna historia, ciekawe postacie i finał, którego nikt nie byłby w stanie przewidzieć.
„Library Journal“
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6775-806-2 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Barcelona, rok 1914
Nikt nie powinien znać godziny swojej śmierci, powiedział mu ksiądz w więzieniu, jakby nie sam fakt wykonania egzekucji świadczył o jej niesprawiedliwości, lecz poznanie dotyczących jej szczegółów, zanim zostanie wykonana. Dzień, godzina, miejsce. Garota. To są sprawy, które dotyczą tylko Boga, dodał; nie ciebie ani mnie, ani kata, ani sędziego. Później, kiedy ojciec Robí zdał sobie sprawę, że za kilka lat, gdy wszyscy będą podejrzewani o anarchizm i jego słowa mogłyby zostać źle zinterpretowane, dodał zrezygnowanym głosem, że niektóre postępki, ze względu na swój dewiacyjny charakter, dają podstawy, by człowiek uzurpował sobie ten boski przywilej i wymierzał karę z całą surowością. Ani przez chwilę ojciec Robí nie zwracał uwagi na jego protesty, na zapewnienia, że nie zrobił niczego niestosownego poza tym, że czerpał radość z przebywania z istotą żywą, która oddawała mu się ze skromnością, jakiej można było oczekiwać od dobrze wychowanej młodej kobiety. Wprawdzie kiedy nadszedł czas wyspowiadania się przed kapelanem, te próby oczyszczenia się już straciły na sile, tak jakby on sam przestał w nie wierzyć i uznał, że są tylko słowami bez większego sensu, wyuczoną na pamięć litanią. Jak modlitwa w kościele. Właściwie już w chwili, kiedy znalazł ciało Clarisy, wiedział, że nikt nie uwierzy jego słowom, i domyślał się, że śmierć, która jak zaraza zdeformowała rysy jego młodej kochanki, niebawem i jego weźmie w posiadanie. Obudził się o zmierzchu, po całym popołudniu cielesnych rozkoszy i po krótkim, lecz głębokim, błogim śnie. Poczuł bliskość ciała, które miłował do upojenia, i uniósł się trochę, żeby patrzeć na nią śpiącą, znaleźć spokój, jaki ogarnia człowieka, gdy obserwuje sen istoty drogiej jego sercu. Uznał, że kobieta, która kilka godzin wcześniej oddała się mu po raz pierwszy, zasługuje na podarunek, który uraduje ją po przebudzeniu tak, jak widok jej uśpionej twarzy cieszył jego. W drodze do hoteliku widział ogród pełen kwiatów, postanowił więc wyjść po cichu, zerwać całe naręcze i obsypać nimi łóżko.
Wrócił wkrótce z bukietem i obszedł łóżko, żeby położyć kwiaty na ciepłej pościeli. Zatrzymał się jednak, bo tam, gdzie jeszcze niedawno leżał, ujrzał czerwoną plamę, a po chwili zobaczył ciętą ranę na szyi Clarisy, odrażającą czerwień krwi, szeroko otwarte szkliste oczy, uwiecznione z wyrazem przerażenia i zdumienia, i ohydnego martwego ptaszka wetkniętego w usta. Rzucił kwiaty na podłogę i tam zostały – podarunek miłości, który stał się wieńcem pogrzebowym.
Uciekł oczywiście; odraza była silniejsza niż miłość. Chciał uciec od tego zastygłego ciała, które zwiastowało jego własny bliski koniec. Krył się przez wiele dni i nocy, dopóki nie schwytała go policja. Już po pierwszym ciosie wiedział, że jego wersja – choćby i najgłośniej przekonywał – nigdy nie będzie wysłuchana; ugiął się pod ciosami, kopniakami i zniewagami. Do dnia, kiedy ogłoszono wyrok i znalazł się sam w celi, gdzie czekał na egzekucję, ani przez chwilę nie myślał o przerażeniu, które będzie mu towarzyszyć w samotne noce, o cieniach błąkających się na ścianach jak czarne ptaki, szepcących groźby, naigrawających się z niego; o głosach nawiedzających gorączkowe sny, w których widział siebie idącego zdecydowanym krokiem, stającego przed katem. Czasem twarz tego człowieka wydawała mu się znajoma, niekiedy był to ktoś obcy lub poczwarny karzeł, jakich widuje się na wiejskich jarmarkach. I za każdym razem siadał i czuł, jak żelazna obręcz zaciska się mu na szyi. W takich momentach zawsze się budził, sekundę przed tym, nim kat z całej siły obróci śrubę. Leżał na pryczy, dygotał z zimna rodzącego się w trzewiach i starał się pokonać strach, przypominając sobie rady księdza. „Kiedy ogarnie cię niepokój – powiedział mu pewnego wieczoru – przywołuj w pamięci najlepsze chwile z twojego krótkiego życia”. I tak robił, a przynajmniej się starał.
Przywoływał obrazy z dzieciństwa, bitwy z kolegami na kamienie, słońce w ogrodzie w Murcji, wszystko tak niepodobne do wąskiej ulicy w Cornellà, dokąd ojciec sprowadził rodzinę dwanaście lat temu, gdy on miał tylko siedem lat. Miał wrażenie, że świat nagle się skurczył, chociaż nie mógł zaprzeczyć, że jedli lepiej, a przynajmniej bardziej regularnie. Często stawał przy oknie, wychylał przez nie niemal pół ciała i patrzył na rozciągające się przed nim pola, takie inne, a jednocześnie tak podobne do tych, które zostawił za sobą. Tkwił w tej pozycji, zawieszony nad parapetem, póki matka bez ceregieli nie wciągała go za kołnierz do środka. Później, żałując ostrej reakcji, dawała mu kromkę chleba polaną oliwą i posypaną cukrem i opowiadała historie z Murcji, które uciekały z jego dziecięcej pamięci. Nigdy tam nie wrócił, jak jego młodszy brat, który rozchorował się i matka zawiozła go do dziadków. Już wtedy myślał, że z nich dwóch – mimo że to raczej słabe zdrowie brata zadecydowało – on miał większego pecha. Wszystko by oddał, żeby uciec z tamtego nowego mieszkania, w niczym niepodobnego do domu z podwórzem, w którym spędził wczesne dzieciństwo. Nie mógł nie zauważyć, że matka długo nie wracała, a kiedy w końcu ją zobaczył, jej twarz wydała mu się ciemna, poszarzała, jakby całe światło było ukryte w oczach dziecka pozostawionego daleko pod opieką dziadków. Od tamtej chwili to ona stawała przy oknie, jej zagubiony wzrok wędrował po horyzoncie; zdawało się, że z uporem wyczekuje czyjegoś przybycia.
„Murcjanie”, mówili o nich, i rzeczywiście z czasem zaczęli przybywać inni, z tej samej wioski lub z pobliskich, krewni i znajomi, wypędzeni przez surowe warunki życia, zachęceni perspektywą lepszej przyszłości. Firma Siemens potrzebowała ludzi; to tam od czterech lat, od dnia otwarcia, pracował ojciec, a ostatnio także on, do czasu tej sprawy z Clarisą. Nie, w te przerażające noce w celi nie chciał pamiętać chwil spędzonych w fabryce. Ani Clarisy. Już nie. Bo to oznaczałoby, że w myślach widziałby ją martwą. Tak jak matkę, którą pewnego dnia znaleziono na ulicy pod otwartym oknem. „Zemdlała”, powiedzieli. Zakręciło się jej w głowie, kiedy wieszała pranie. Ale on wiedział, że aby wypaść z okna, trzeba się porządnie wychylić, i że matka celowo wspięła się na parapet i skończyła na chodniku jak rozbita doniczka.
Jedynym, co pozwalało mu nie widzieć obrazu garoty, wynurzającego się jak zjawa z kątów celi, była plaża. Morze. Zobaczył je po raz pierwszy, kiedy miał jedenaście lat, i stał oniemiały, przerażony falami wściekle bijącymi o brzeg. Nigdy nie nauczył się pływać. Rodzice bali się wody i nie pozwalali mu wchodzić dalej niż do miejsca, gdzie fale stykały się z piaskiem.
Tak, ów letni dzień nad morzem, chwila, gdy odkrył, że niebo i ziemia łączą się na odległym horyzoncie, były wspomnieniem, przy którym uparcie trwał w ciemnej celi. Zamykał oczy, aby widzieć morze, słyszeć kołyszący szum, wdychać zapach, lecz tylko po części mu się to udawało. Widział błękitną przestrzeń wody, ale z jakiegoś powodu unosiła się na niej Clarisa, pozostawiając za sobą krwawy ślad na białej pianie. Widział ryby dyszące bezradnie w wielkim wiadrze, jakich używają rybacy, króliki zabijane przez matkę w kuchni jednym uderzeniem noża, kwiaty, które więdły zaraz po tym, jak je ścinała. Śmierć niszczyła nawet dobre wspomnienia. Prześladowała go, krążyła wokół w snach i na jawie, oblegała go w czasie rozmów z księdzem, który co wieczór powtarzał mu, że powinien okazać szczerą skruchę, by zapewnić sobie miejsce w niebie. „Czy Clarisa tam będzie?”, zapytał, a ksiądz wahał się chwilę, po czym przypomniał mu, że biedna dziewczyna, umierając w tak straszny sposób, nie miała czasu na dokonanie rachunku sumienia i zapewne trafi do czyśćca, aby odkupić swoje winy.
„Nikt nie powinien znać dnia swojej śmierci”, powtórzył, chociaż w jego przypadku nie pozwolono mu o tym zapomnieć. I nadszedł ten dzień. Ksiądz pragnął mu towarzyszyć tej ostatniej nocy, a on był mu za to bardzo wdzięczny. Prosił o spotkanie z ojcem, na próżno, ale też bardzo za nim nie tęsknił. Ksiądz, może po to, żeby go czymś zająć, a może dlatego, że temat go interesował, opowiadał mu o Franciszku Ferdynandzie, następcy austriackiego tronu, parę dni temu podle zamordowanym razem z ciężarną żoną. Gazety o niczym innym nie pisały. O zbrodni i o Czarnej Ręce, serbskiej tajnej organizacji, która za nią stała. „Bóg jeden wie, co teraz będzie!”, rozpaczał ojciec Robí, a on myślał o Austrii i Serbii, miejscach, o których nigdy nie słyszał i do których nigdy nie pojedzie, bo kiedy nadejdzie świt, przyjdą po niego i zaprowadzą go na podwórze. Kat posadzi go, założy żelazny kołnierz na szyję, zacznie obracać śrubę, metal wbije się w kręgi, a on tym razem już się nie obudzi. „Czy jutro umrę?”, pytał nieustannie, szukając odpowiedzi, której nie chciał usłyszeć.
Rzeczywistość jest zawsze mniej piękna niż sny. Kiedy otworzyły się drzwi celi, od wielu godzin leżał zwinięty w kłębek na pryczy, łkając cicho jak dziecko. Ksiądz, zmęczony czuwaniem, przysnął na trochę i ocknął się, słysząc, jak wchodzą, a on zapytał: „Już?”. Odpowiedź była tak oczywista, że nikt nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Wiedział, że musi wstać, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Potrzeba było czterech strażników, żeby go unieść, a potem obezwładnić, gdyż bezsilne kończyny nagle nabrały życia, waliły pięściami, kopały w powietrzu, podczas gdy ktoś w nim chrapliwym głosem, od którego serce się krajało, wołał, że nie jest winny, że nie chce umierać. Że ją kochał i nigdy by jej nie skrzywdził. Że nie ma nawet dwudziestu lat.
Łzy mieszały się ze smarkami i śliną i nie pierwszy raz ojciec Robí pomyślał, że źle się dzieje na tym świecie; musiał sobie przypomnieć, że sam Bóg mówi o odwecie – oko za oko – chociaż te słowa brzmiały absurdalnie wobec tego chłopca o jasnych włosach, z pianą na ustach, który jakimś cudem wyrwał się z rąk strażników, padł przed nim na kolana, przywarł do jego nóg i ukrył twarz w sutannie, odciskając na niej gorące łzy i zimny pot. Po chwili ksiądz spojrzał w jego oczy i dopiero wtedy zauważył ich szaroniebieski kolor. Nie było ludzkiej siły, aby oderwać młode ciało trzymające się go jak deski ratunkowej z desperacją rozbitka na morzu, podczas gdy strażnicy czekali niecierpliwie. Mogli obezwładnić go jednym uderzeniem w kark i wywlec nieprzytomnego, ale procedury egzekucji nie dopuszczały takiej możliwości; czekali więc. Ksiądz pochylił się i szepnął mu do ucha coś, czego nie usłyszeli. Chłopak nie przestawał płakać, płakał coraz ciszej, ręce opadały mu wzdłuż ciała, jakby już nie żył. Strażnicy wykorzystali ten moment bezwładu i pociągnęli za sobą słaby i bezwolny wrak człowieka.
Ojciec Robí, idący za nimi w pewnej odległości, przemógł się, żeby nie zamknąć oczu, kiedy umęczone ciało umieszczono w końcu na krześle; było teraz wyprostowane, przytrzymane żelazną obręczą na szyi. Bezwiednie podniósł rękę do koloratki, żeby ją trochę poluzować. Gest ten nie umknął uwadze jednego ze strażników i wywołał na jego twarzy wzgardliwy uśmiech. Ksiądz spojrzał wokół siebie. Mężczyzna i kobieta w głębokiej żałobie patrzyli na tę scenę z rogu podwórza. On stał w postawie niemal na baczność, podczas gdy ona, najprawdopodobniej żona, opierała się na jego ramieniu, żeby nie upaść. Z pewnością byli to rodzice Clarisy Miravé. Ksiądz usiłował ściągnąć na siebie wzrok mężczyzny, ale tamten uporczywie wpatrywał się w garotę. Ojciec Robí znowu skierował uwagę na skazańca, bezgłośnie wysłał mu ostatnie słowa i westchnął głęboko, gotując się na finalną chwilę. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ktoś go obserwuje, więc odwrócił głowę, żeby zobaczyć kto. Wydało mu się, że to kobieta, również w czerni, ale nie dojrzał jej twarzy, ponieważ miała pochyloną głowę, jakby była zaprzątnięta własnymi myślami. Zdziwiło go, że jest zupełnie sama, oddalona od niewielkiej grupy składającej się z dyrektora więzienia, rodziców ofiary, obrońcy skazanego i kilku innych mężczyzn. Nie chciał się jej przypatrywać; czuł, że jego obowiązkiem, z szacunku dla chłopaka, który za chwilę miał zostać stracony, jest być świadomie obecnym przy tej śmierci. A jednak ciekawość kazała mu rzucić jeszcze jedno spojrzenie, przelotne, tak krótkie, że później nie potrafił powiedzieć, czy to, co zobaczył, rzeczywiście się zdarzyło, czy było niebywałym efektem napiętej atmosfery tego miejsca.
Kobieta na chwilę uniosła głowę i z jej ust wydobył się paroksyzm śmiechu, który powinien porazić wszystkich tam obecnych, a w odczuciu księdza był jak palący ból setek igieł przebijających bębenki w jego uszach. Lecz na ten ból ukłuć zaraz nałożył się inny: oczekiwany przez wszystkich metaliczny trzask i zduszony ostatni oddech mężczyzny, który tak niedawno płakał u jego stóp. Oczy księdza wypełniły się łzami, co nie zdarzyło mu się od śmierci matki, wiele lat temu. Zamrugał, by się ich pozbyć, nieco zawstydzony, lecz czuł, że ten smutek pozostanie w nim przez długi czas. Po raz pierwszy po egzekucji nie potrafił się modlić, jedynie poruszał ustami w jakiejś parodii modlitwy, z czego – wiedział doskonale – będzie musiał się wyspowiadać. I tak poruszał nimi, dopóki kat nie dokończył swego dzieła i głowa młodego chłopaka nie opadła na bok, wygięta pod nienaturalnym kątem.
Kiedy ksiądz znowu się rozejrzał zamglonymi oczami, kobieta w czerni znikła. Nie zostawiła po sobie żadnego śladu. Obecni przy egzekucji rozchodzili się szybko, bo choć bardzo pragnęli zobaczyć śmierć mordercy, woleli mieć to już za sobą i wrócić do świata żywych. Ojciec Robí podszedł do jednego ze strażników i wyraźnie poruszony, zapytał go o kobietę, której śmiech ciągle rozbrzmiewał mu w głowie, kiedy zamykał oczy.
Strażnik spojrzał na niego jak na wariata. Tak samo zareagowali kierownik więzienia, kat i adwokat nieszczęsnego więźnia, którzy jeszcze byli na placu. Nikt nie widział żadnej kobiety, nikt nie usłyszał niczego poza jękiem zabójcy, Maria Guerrera, który zakończył życie o godzinie ósmej pięć rano pierwszego lipca 1914 roku. Oby Bóg w swym miłosierdziu dał mu wieczny odpoczynek.
Zaniepokojony i wyraźnie skonsternowany przeżyciem, którego nie mógł przecież sobie wymyślić, ksiądz przeżegnał się i pozostawiony sam z ciałem zmarłego, sięgnął po jedyne znane sobie pocieszenie. Modlił się za tę umęczoną duszę, ale też modlił się za swoją. Starał się usunąć ze świadomości ową zjawę, złożyć winę na wiek czy napięcie nerwowe. Szukał, jak zawsze, wsparcia u Boga, żeby w swej niezmierzonej mądrości dał jego lękom sensowne wytłumaczenie. Ale tym razem Najwyższy odmówił pomocy i ani tego dnia, ani przez wiele kolejnych ojciec Robí nie potrafił pozbyć się wrażenia, że przez chwilę widział twarz śmierci i słyszał jej przerażający okrzyk powitania.Wstęp
Barcelona, rok 1931
Zawsze twierdziłem, że są takie historie, które powinny być opowiedziane, ludzkie dramaty, które nie mogą zaginąć w niepamięci lub niewiedzy. W czasie całego mojego życia usłyszałem ich wiele; pacjenci, nieraz przyjaciele opowiadali mi je, wiedząc, że z moich ust nikt ich nie usłyszy, i do tej pory sumiennie dotrzymywałem tej niepisanej umowy. A jednak tym razem jakiś wewnętrzny przymus nakazuje mi usiąść do pisania. Może to wiek, może świadomość nadchodzącego końca skłaniają mnie do zapisania wydarzeń, które w nie tak odległej przeszłości wzruszyły mnie i wzburzyły bardziej niż jakiekolwiek inne zdarzenie, o jakim miałem okazję usłyszeć w latach mojej praktyki lekarskiej. Bardziej nawet niż którekolwiek z opowiadań o duchach, tworzonych przecież po to, aby takie lęki budzić w czytelniku. We mnie wywołują jedynie lekki uśmiech i muszę przyznać, że słucham ich z nutką lekceważenia, niepozbawionego ironii. Są to błahe rozrywki, odwołujące się do naszych naturalnych lęków: śmierci, ciemności, zaświatów… Budzą w nas Tanatosa, jak to się teraz mówi, uosobienie śmierci, a w istocie służą do zamknięcia tych lęków w fikcyjnej przestrzeni, ograniczonej początkiem i zakończeniem opowieści. Nie mają wpływu na naszą rzeczywistość, gdyż najczęściej dzieją się w czasach dawnych, w opuszczonych starych domach lub na ponurych wzniesieniach czy wrzosowiskach, które to miejsca zjawy, istoty kapryśne i najwyraźniej niezbyt mądre, najchętniej zamieszkują, choć nic nie przeszkodziłoby im zadomawiać się w klimatach cieplejszych i nieco dogodniejszych. A poza tym istoty te najczęściej zjawiają się nieoczekiwanie przed przypadkowymi wędrowcami, równie nierozgarniętymi i nieostrożnymi, lekceważącymi ostrzeżenia lokalnych mieszkańców, którzy dobrze znają takie okolice, lub też przed bogatymi pannami nudzącymi się w swoich buduarach. Może się zdarzać, że takie historie ukazują się w snach osób łatwowiernych. Jeśli o mnie chodzi, przyznam, że odczuwam jedynie rodzaj przewrotnej przyjemności, kiedy czytam je lub kiedy ktoś mi je opowiada. Lecz kiedy tylko zamykam książkę lub opowiadający pełnym emfazy głosem zapowiada przerażający finał, cała historia ginie w mglistej magmie jej podobnych. Nigdy nie męczyły mnie złe noce, nigdy nie ogarniała mnie trwoga po przeczytaniu lub usłyszeniu takich mrocznych opowieści. Kolacja, cygaro, kieliszek brandy, sprawy zawodowe… dobrze służą stłumieniu najmniejszej oznaki strachu. A jednak już od kilku lat, kiedy tuż przed zaśnięciem gaszę światło w sypialni, nie mogę zapomnieć słów Frederica Mayola; jego opowieści, pełnej napięcia, relacjonowanej szorstkim tonem człowieka, który już zbyt wiele widział i zbyt wiele wie, czasem zniekształcanej i stanowiącej jego subiektywny i niepokojący obraz wydarzeń, jakie miały miejsce w Barcelonie przed piętnastu laty, podczas gdy okrutna wojna obracała w ruinę całą Europę. Niewyobrażalny konflikt, dla niektórych nieuchronny – ponieważ zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie się opowiadał za siłowym pomszczeniem zniewagi – i w równym stopniu przygnębiający ze względu na bezsensownie rozlaną krew. Lecz nie do mnie należy go osądzać; my, starzy, przeżyliśmy zbyt wiele, aby przyjmować za prawdę takie pojęcia jak honor, duma czy ojczyzna, i niewiele zostaje nam wiary w sprawiedliwość lub, co gorsza, w człowieczeństwo. Jedynym, czego oczekujemy i jednocześnie się obawiamy, jest spokojna starość, ukoronowana spokojną śmiercią. Nie, wojna była dla młodych, u których krew rozpala się w żyłach w równych proporcjach do odwagi, głupoty i żywiołowego pragnienia zmieniania świata. Widzę to teraz, w wieku siedemdziesięciu lat, mając wokół siebie ludzi rozemocjonowanych niedawno proklamowaną Republiką, której celem jest zmodernizowanie kraju, co zawsze popierałem, ale na aktywny udział brak mi teraz sił fizycznych. Kiedy słyszę rozmowy o laicyzacji i prawach wyborczych, kiedy jest tyle zamieszania wokół zmiany koloru flagi albo kiedy dyskusje o nowym hymnie kończą się bijatyką, rozpraszam się, moje myśli umykają w przeszłość. Nadanie spójności temu, co się kiedyś wydarzyło, wydaje mi się ciekawsze niż śledzenie zbyt zmiennej, zbyt niespokojnej teraźniejszości. Zdrowy rozsądek nigdy nie wywołał rewolucji, a w moim wieku stracić rozsądek byłoby absurdem. Dlatego – jestem o tym przekonany – my, ludzie starzy, powinniśmy słuchać i nic nie mówić, skryć się za wspomnieniami, a ważne decyzje pozostawić młodym, którzy z dużą łatwością zapominają błędne decyzje i świętują te dobre. Zresztą kto chciałby słuchać rozsądnych rad kogoś, dla kogo przyszłość może już nic nie znaczyć? Po co mieć na uwadze wyważone argumenty oparte na doświadczeniach z przeszłości, która za chwilę przepadnie? Nie, lepiej wycofać się, pozostać dyskretnie na tyłach, poświęcić się temu, co jest dla nas naprawdę ważne, i nikomu nie zawracać głowy. Tu muszę powiedzieć, że w całym moim długim życiu żadna historia nie poruszyła mnie tak bardzo jak ta, którą wam tu opowiem. Już wtedy, kiedy ją usłyszałem z ust mojego rozmówcy, spędzała mi sen z powiek, a dzisiaj, gdy przywołuję ją w pamięci, zdaję sobie sprawę, że wrażenie, jakie na mnie wywarła, nie osłabło z upływem czasu. Wręcz przeciwnie, emanujące z niej zło, absolutna amoralność, perwersyjna żądza zadawania bólu dzisiaj przygnębiają mnie bardziej niż wówczas, być może dlatego, że z wiekiem, choć roztropniejsi, stajemy się również słabsi i bardziej lękliwi. Bardziej wyczuleni na mroczne porywy ludzkich serc i na to, co nas czeka po śmierci.
Pozwólcie mi się teraz przedstawić. Nie ma potrzeby zanadto się rozwodzić, ale myślę, że powinniście wiedzieć, kim jestem. Będzie to krótka prezentacja, gdyż za chwilę zniknę i pozostawię tę historię w rękach autentycznych bohaterów. Nazywam się Sebastián Freixas i jestem doktorem medycyny ogólnej i psychiatrii. Widzicie więc, że nie skłamałem, mówiąc, iż moje życie pełne było opowieści, zajmowałem się bowiem, z dość dużym powodzeniem, leczeniem ciał i umysłów. Chorobami psychicznymi interesowałem się w trakcie niemal całego życia zawodowego i włożyłem wiele wysiłku w zrozumienie tego, co ludzie nazywają „obłędem”. Nie mam na tyle czelności, by twierdzić, że dokonałem wielkich odkryć; nie będę też z fałszywą skromnością pomniejszać własnych dokonań. Do dzisiaj ludzki umysł nadal stanowi wielką tajemnicę, mimo że zrobiono wielki krok naprzód w kwestii zrozumienia tworzących go mechanizmów. Mogę śmiało powiedzieć, że zawsze byłem skłonny patrzeć na problem z różnych punktów odniesienia, daleki byłem od wszelkiego doktrynerstwa i kiedy tylko mogłem, starałem się godnie traktować chorych psychicznie, którzy w czasach gdy pod koniec ubiegłego wieku zaczynałem praktykę lekarską, byli traktowani jak więźniowie. Wymagało to zwalczania wielu uprzedzeń i obawiam się, że nie zawsze udawało nam się to osiągnąć. Niemniej najnowsze odkrycia pozwoliły nam pójść do przodu w tej dziedzinie i przyznam bez żenady, że w dużej mierze przyczyniłem się nie tyle do wyleczenia tych nieszczęśników, ile do zadbania o ich dobro, kiedy byli zamknięci w ośrodkach, gdzie pracowałem, zwłaszcza w tym ostatnim, kierowanym przeze mnie jeszcze kilka miesięcy temu, zanim zdecydowałem wycofać się z życia zawodowego.
To w tej placówce poznałem Frederica Mayola. Albo Friedricha, jak go niektórzy nazywali. Pamiętam, że o tym właśnie rozmawialiśmy w czasie wywiadu, który z nim przeprowadzałem w ramach werbowania lekarzy do mojego zespołu psychiatrów. Nie mogę uwierzyć, że minęło piętnaście lat od owego ranka, kiedy w moim gabinecie pojawił się młody mężczyzna o wyjątkowo ciemnej karnacji. Być może dlatego, że już wiedziałem co nieco o jego pochodzeniu, zwłaszcza o austriackiej matce, spodziewałem się zobaczyć osobę o germańskich rysach, jasnowłosą. Lecz tak nie było: Mayol odziedziczył urodę po ojcu, po hiszpańskiej gałęzi rodziny – ciemne włosy, krzaczaste brwi i czarne jak węgiel oczy. Niewątpliwie bardzo przystojny, wysoki, godnej postury i o zdecydowanych ruchach. W czasie rozmowy zauważyłem, że jego rysy, na pierwszy rzut oka raczej ostre, zmieniały się, kiedy zaczynał mówić. Jego głęboki, poważny, a jednocześnie miły głos w pewien sposób łagodził surową twarz i mocną szczękę. Frederic Mayol wyrażał się spokojnie, rzeczowo, bez tego gorączkowego pośpiechu typowego dla dwudziestoparolatków. Niedawno skończył dwadzieścia siedem lat, o ile dobrze pamiętam. Wtedy też, w tej pierwszej rozmowie, próbując określić jego charakter, pomyślałem, że taka powściągliwość maskuje bardziej gorącą naturę w dyskusjach na tematy budzące autentyczne zainteresowanie. Kilka dni wcześniej w jednym z głównych periodyków branżowych ukazał się reportaż opisujący horror w zakładach dla umysłowo chorych. Artykuł niejakiego Gonzalo R. Lafory, ilustrowany mrożącymi krew w żyłach fotografiami, z drastycznymi szczegółami opisywał praktyki stosowane w naszym kraju. Zdjęcia przedstawiały mężczyzn w kaftanach bezpieczeństwa, często nagich, przykutych rękami i nogami do żelaznych łańcuchów w ciemnych, przepełnionych pomieszczeniach. Autor pisał o braku jakiegokolwiek przygotowania opiekunów, zwykłych strażników więziennych, stosujących przemoc wobec pacjentów traktowanych jak dzikie bestie, które należy poskromić pałami. Naturalnie informacje te – mimo że trochę zniekształcone i z posmakiem sensacji – wywołały wzburzenie opinii publicznej, lecz jak wiemy z doświadczenia, nie trwało ono długo. Sprawiły też, że kilku psychiatrów, z doktorami Perezem Valdesem i Tomasem Busquetem na czele, wystąpiło w obronie zawodu, przekonując, że nie wszystkie szpitale psychiatryczne tak wyglądają. W Katalonii mogliśmy się szczycić inną formą traktowania psychicznie chorych. Kiedy poruszyłem ten temat, Frederic Mayol jasno przedstawił swój punkt widzenia, potępiając takie prymitywne ośrodki i nazywając je „więzieniami dla psychicznie chorych”.
– Te odrażające miejsca powinny być zamknięte! – zawołał z żarem w głosie. – To potworne, żeby w dwudziestym wieku nadal dopuszczano się takich aktów przemocy wobec ludzi, których jedynym wykroczeniem jest choroba.
Przyznałem mu rację i zapewniłem, że jak sam za chwilę będzie mógł się przekonać, nasze urządzenia i pomieszczenia, choć może nie tak nowoczesne, jak byśmy chcieli, są jasne, przestronne i do pewnego stopnia przytulne. Możliwie najlepiej wykorzystywaliśmy otrzymywane darowizny i staraliśmy się zapewnić pacjentom względną wygodę. Nie powiedziałem mu, że w kilku przypadkach używaliśmy kaftanów bezpieczeństwa, aby opanować agresywnych pacjentów; nikt nie lubi przyznawać, że zdarzają się sytuacje wymagające niektórych środków przymusu. Potem rozmawialiśmy o jego studiach w Wiedniu, gdzie dokładnie poznał teorię psychoanalizy, która w pierwszych dziesięcioleciach dwudziestego wieku była modna w całej Europie. Wbrew moim oczekiwaniom Mayol był bardzo ostrożny w jej ocenie; przyznał, że psychoanaliza stanowi punkt zwrotny, jest nowatorska, ale nie bronił jej tak zaciekle jak żarliwi zwolennicy wszelkich nowych koncepcji. Przyznam, że bardzo mi się to podobało; już wcześniej napisałem, że zawsze byłem daleki od dogmatyzmu, i dotyczyło to również teorii, która w kilku punktach kładła wręcz obsesyjny nacisk na wpływ przeżyć z dzieciństwa i na seksualność. Czytałem prace Freuda, naturalnie; jest on niewątpliwie znanym radykalnym myślicielem, ale odnosiłem też wrażenie, że opisane głośne przypadki miały przemawiać za jego teorią, a nie odwrotnie. W każdym razie ja również sięgałem w swoich eksperymentach do hipnozy i luźnych skojarzeń; a rezultaty były równie niespójne, co obiecujące.
Długo jeszcze rozmawialiśmy o najsłynniejszych przypadkach wiedeńskiego mistrza. Ponieważ takie zakłady opieki jak nasz dysponują skromnymi środkami, chciałem mieć pewność, że angażując Mayola, nie popełnię błędu. Dlatego mówiliśmy też o jego doskonałych wynikach na studiach i o życiu w austriackiej stolicy.
– Obawiam się, że Barcelona wyda się panu niewielka po przepychu Wiednia – zauważyłem, nie dodając jednak, że znam to miasto jedynie ze słyszenia. Nigdy nie lubiłem podróżować i unikałem oddalania się na dłużej z mojego rodzinnego miasta. – Chociaż obecnie, kiedy trwa ta straszna wojna, mieszkańcy Wiednia są z pewnością narażeni na dotkliwe niedostatki.
– Gorzej mają ci, którzy biorą w niej udział – odparł Mayol. – Nikt nie jest w stanie nawet sobie tego wyobrazić. I prawdę mówiąc, zarówno cesarz, jak i kanclerz robią wiele, aby o niej nie mówiono.
Zabrzmiała w tych słowach nuta żarliwości, o czym wspomniałem już wcześniej. Jak gdyby wrota śluzy otwierały się nagle pod naporem wody i w tonie głosu, ciągle spokojnym i wyważonym, pojawiła się irytacja, a w czarnych oczach – błysk niepohamowanego gniewu.
– To, co się dzieje w okopach, jest znacznie większym szaleństwem niż sytuacja mieszkańców Wiednia. Młodzi chłopcy wpędzani do rowów, z których nikt nie wychodzi żywy, pod wodzą generałów grających nimi, jakby byli ołowianymi żołnierzykami rozmieszczanymi na mapie bitew i jednym ruchem zmiatanymi z niej, kiedy panowie dowódcy się pomylą. Oddziały dowodzone przez oficerów nieudolnych, lecz zadowolonych z siebie, i wszystko to, oczywiście, ku większej chwale rządzących, dla których najważniejsze jest chronienie zranionej dumy. Dowódcy zachowujący się jak dzieci chowane od wieków w tradycji ślepej miłości dla ojczyzny, honoru i poświęcenia, podczas gdy inni za nich umierają.
Przerwał i dotknął lewego ramienia. Już wcześniej zauważyłem, że jest nienaturalnie sztywne.
– Proszę spojrzeć, doktorze Freixas. To najlepsze, co mogło mi się przytrafić w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy. Kula mogła mnie zabić, lecz tak się nie stało, doznałem tylko kontuzji, która uratowała mi życie, bo dzięki niej nie jestem już przydatny dla wojska. Inni nie mieli tyle szczęścia. Ból, jaki jeszcze odczuwam, jest niczym w porównaniu z tym, co przeżywają tamci.
Rozumiałem tę gorzką ironię. Co cię nie zabije, to cię wzmocni, mówią. I uraz ramienia Mayola był dobrym tego przykładem.
– Któregoś dnia będzie pan musiał opowiedzieć mi o swoich przeżyciach na polu walki, doktorze Mayol. Jestem przekonany, że były niezwykłe.
Skrzywił usta w czymś, co miało być uśmiechem.
– Z pewnością – odparł. – Ale obawiam się, że uzna pan moje poglądy za takie, które nie są cenione przez ludzi o konserwatywnych poglądach.
– Ludzie o konserwatywnych poglądach nie cenią gorzkiej prawdy. Wolą używać eufemizmów, które ją będą ubarwiać, podkolorowywać i tak naprawdę zniekształcać.
– To znaczy kłamią?
Roześmiałem się.
– Cóż, to dość dosadne określenie. Myślę, że wieloletni kontakt z ludźmi o konserwatywnych poglądach skaził formę mojego wywodu, choć mam nadzieję, że nie jego treść.
Uśmiechnął się, a ja wiedziałem już, że będzie nam się dobrze współpracować i młody doktor Mayol będzie cennym nabytkiem w ośrodku, którym kierowałem. Tak jak niektórzy młodzi lekarze mają arogancję wypisaną na twarzach, czego nie znoszę, tak u niego widziałem wiarę w siebie i entuzjazm. Gdy oprowadzałem go po salach i pomieszczeniach naszego ośrodka, zadawał dociekliwe pytania i wysłuchiwał moich odpowiedzi z wielką uwagą. Przedstawiłem mu historię tego miejsca; opowiedziałem, że pierwotnie miał tu powstać luksusowy hotel, lecz w jego miejsce otwarto szkołę z internatem dla panien z dobrych rodzin. Pamiętam, że w czasie tej wizyty byliśmy świadkami nieprzyjemnego incydentu, w pewnym sensie przeczącego wszystkiemu, o czym mówiłem. Jeden z pacjentów, młody Biel Estrada, dostał ataku akurat w chwili, kiedy pokazywałem nowemu lekarzowi świetlicę. Trudny moment z wyjątkowo rzadkim nasileniem agresji i muszę przyznać, że było mi trochę wstyd. Nie chodzi o to, że zależało mi na wywołaniu dobrego wrażenia, ale nie byłem zadowolony, widząc, że pacjent, który zaatakował swojego lekarza, doktora Bescosa, musiał być siłą obezwładniony, a następnie wyprowadzony do separatki piętro wyżej. Dopóki nie zadziałały leki uspokajające, słychać było jego krzyki.
Reakcja doktora Mayola ostatecznie mnie przekonała. Nie tylko trzymał się na uboczu, pozostawiając opiekunom wykonanie swojej pracy, ale też przyznał, że niektórzy pacjenci mogą być agresywni i wówczas jedynym wyjściem jest użycie wobec nich siły. Jakże spokojne i wyważone były te słowa i jak niewiele miały wspólnego z człowiekiem, który pojawił się u mnie kilka lat później w stanie, jaki można było określić tylko w jeden sposób: absolutne delirium. Tamtego wieczoru w jego oczach już nie było blasku, a kiedy zaczął opowiadać, z rozszerzonych źrenic wyzierała czysta zgroza. Podkrążone oczy świadczyły o zmęczeniu i braku snu, wymachiwał prawą ręką, w której trzymał zeszyt z zapisaną w nim ważną częścią wydarzeń; w czarnych włosach przebłyskiwały srebrne nitki, których wcześniej z pewnością nie zauważyłem. Widziałem go wtedy po raz ostatni, a opowiedzianą przez niego historię postanowiłem teraz wam przekazać. Przytoczę również słowo w słowo treść zeszytu, który mi zostawił – dziennika niejakiej Águedy Sanmartín. To do was będzie należeć decyzja, czy chcecie dać temu wiarę, czy nie. Ale jeśli pragniecie znać moje zdanie, powiem wprost: jestem przekonany, że wszystko, co opowiedział mi Frederic Mayol, jest prawdą, chociaż przyznam, że kiedy słuchałem tej historii, miałem wrażenie, że tego biednego człowieka prześladuje rodzaj manii, za sprawą której przekształcał mało przekonujące argumenty w logiczną całość. Opowiem wam to, co wiem, i osądźcie sami. Obawiam się jednak, że wasze ewentualne pretensje mnie nie dosięgną, jeśli bowiem ktoś tę historię przeczyta, będzie to oznaczać, że porzuciłem już świat żywych, a jej główny bohater stanął oko w oko z własnymi demonami i postanowił ją upublicznić. Proszę się nie niepokoić: generalnie rzecz biorąc, cieszę się dobrym zdrowiem, lecz starość jest zdradliwa i wizja kresu – czasem nieco odległego, czasem boleśnie bliskiego – zasnuwa cieniem moje dni.
Jeszcze jedna uwaga: nieco wyżej nierozważnie pokpiwałem sobie z klasycznych opowieści o duchach, nazywając je banalnie skonstruowaną fikcją. Chcę podkreślić, że niektóre fragmenty tego, co tu opiszę, nie mają żadnego naukowego uzasadnienia i należy je potraktować jak wytwór chorego umysłu szaleńca lub mojej własnej starczej wyobraźni. Przyznaję się bez wstydu. Lecz jednocześnie są tu fakty udokumentowane: przerażające zabójstwa z pierwszych stron gazet, osądzane przed opinią publiczną. Te można sprawdzić, choć wówczas zauważycie, że oficjalne wyjaśnienia różnią się znacząco od wersji, którą przedstawiam. Ludzie często nie są gotowi zmierzyć się ze złem.
Nie będę dłużej zwlekać. Z góry przepraszam za wszelkie błędy rzeczowe, jakie mogły się wkraść na kolejnych stronach; nie przepraszam zaś za dodanie pewnych fragmentów do tego, co opowiedział mi Frederic Mayol, ponieważ zrobiłem to dla potrzeb narracji. Musicie zaufać mi bardziej, niż ja zaufałem Mayolowi. Z drugiej strony nigdy nie wierzyłem w bezstronną obserwację ludzkich zachowań; dlatego moją misją jest nie tylko wierne przekazanie tego, co wiem, ale także interpretacja tej wiedzy, próba nadania grozie jakiejś spójności. Umieszczam się zatem na drugim planie narracji; zajmę miejsce Boga, który być może nie istnieje, a jeśli naprawdę gdzieś przebywa, postanowił trzymać się z daleka od zła rządzącego światem, który sam stworzył. Bo zapewniam was, że w tej historii zajrzymy w najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy, zgłębimy najgorsze potworności popełnione przez istoty dręczone nienawiścią i pragnieniem zemsty.
Zarówno żywe, jak i zmarłe.