Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnica Białych Płaszczy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 sierpnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tajemnica Białych Płaszczy - ebook

Rok 1761. Młody Nicolas Le Floch opuszcza rodzinną Bretanię i dzięki wstawiennictwu protektora zaciąga się na służbę u pana de Sartine’a – szefa policji odpowiedzialnego za prowadzenie tajnych misji na zlecenie samego króla, Ludwika XV.

Młody śledczy bardzo szybko zdaje sobie sprawę, że paryskim półświatkiem rządzą hazard, rozpusta i kradzież, a on sam będzie musiał stawić czoła najgorszym okrucieństwom i brutalnym spiskom. W niedługim czasie Nicolasowi powierzone zostanie dochodzenie w sprawie tajemniczego morderstwa przy ulicy Białych Płaszczy. By rozwiązać zagadkę, Le Floch będzie musiał ujawnić zepsucie toczące najwyższe kręgi władzy.

Parot wprowadza czytelnika w świat mrocznego, osiemnastowiecznego Paryża u schyłku ancien regime’u, w którym przeplatają się kryminalne śledztwa i polityczne intrygi. Nicolas Le Floch z każdym krokiem udowadnia, że jest godnym następcą – a w zasadzie prekursorem – Sherlocka Holmesa i Julesa Maigreta.

Jean-François Parot – francuski dyplomata, specjalista zajmujący się historią XVIII wieku. Przez lata był szefem konsulatu w Sajgonie, pracował również w Ambasadzie Francji w Tunezji i pełnił funkcję ambasadora w Gwinei Bissau. Mieszka w Bretanii. Pisarską sławę przyniósł mu cykl kryminałów historycznych o przygodach Nicolasa le Flocha, młodego śledczego. Na podstawie powieści nakręcono serial pod tytułem Nicolas Le Floch.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-021-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WYSTĘPUJĄ

NICOLAS LE FLOCH – prowadzący śledztwo zlecone przez szefa policji Paryża

KANONIK FRANÇOIS LE FLOCH – opiekun Nicolasa Le Flocha

JOSÉPHINE PELVEN – gosposia kanonika Le Flocha

MARQUIS LOUIS DE RANREUIL – ojciec chrzestny Nicolasa Le Flocha

ISABELLE DE RANREUIL – córka markiza

PAN DE SARTINE – szef policji Paryża

PAN DE LA BORDE – pierwszy kamerdyner króla

GUILLAUME LARDIN – komisarz policji

PIERRE BOURDEAU – inspektor policji

LOUISE LARDIN – druga żona komisarza Lardina

MARIE LARDIN – córka z pierwszego małżeństwa komisarza Lardina

CATHERINE GAUSS – kucharka państwa Lardin, dawniej prowadziła kantynę

HENRI DESCART – lekarz

GUILLAUME SEMACGUS – chirurg wojskowy służący w marynarce wojennej

SAINT-LOUIS – dawny czarny niewolnik, służący Semacgusa

AWA – partnerka Saint-Louisa, kucharka Semacgusa

PIERRE PIGNEAU – kleryk

AIMÉ DE NOBLECOURT – dawny prokurator

OJCIEC GRÉGOIRE – aptekarz klasztoru karmelitów bosych

PAULETA – właścicielka domu uciech

SATINA – prostytutka

BRICART – były żołnierz

RAPACE – były rzeźnik

STARA ÉMILIE – była prostytutka, handlarka zupą

MISTRZ VACHON – krawiec

KOMISARZ CAMUSOT – szef wydziału policji do spraw hazardu

MAUVAL – poplecznik komisarza Camusot

WUJEK MARIE – woźny w Châtelet

TIREPOT – informator

CHARLES HENRI SANSON – kat

RABOUINE – informator policjiPROLOG

Prudens futuri temporis exitum

Caliginosa nocte premit Deus…

„Bóg roztropnie skrywa wszystko,

co ma nadejść w mrokach nocy…”

Horacy¹

Wpiątkową noc 2 lutego 1761 roku drogą prowadzącą z la Courtille do la Vilette mozolnie toczył się wóz. Dzień był ponury, a gdy zapadł zmrok, ciężkie chmury nagle się rozerwały, zsyłając deszcz i zamieć. Gdyby komuś przyszła do głowy mało prawdopodobna myśl, żeby nadzorować tę drogę, dostrzegłby ciągnięty przez wychudzonego konia wóz. Na koźle siedziało dwóch wpatrujących się w mrok mężczyzn w pelerynach, których poły do połowy oświetlał blask kiepskiej latarni. Koń ślizgał się po namokniętej powierzchni i co dziesięć sążni stawał. Dwie beczki wstrząsane nierównościami kolein uderzały głucho o siebie.

Ostatnie domy przedmieść zniknęły, a wraz z nimi nieliczne światła. Deszcz ustał, a zza dwóch obłoków wyszedł księżyc, rzucając wątłe promienie na pogrążoną w nieogarnionych masach mgły wieś. Po obu stronach drogi wznosiły się teraz porośnięte jeżynami wzgórza. Koń od jakiegoś już czasu pochylał rytmicznie głowę i nerwowo pociągał za wodze. W zimnym powietrzu nocy unosił się lepki zapach, którego mdła natarczywość wkrótce miała ustąpić miejsca potwornemu fetorowi. Dwa cienie narzuciły sobie płaszcze na twarze. Koń zatrzymał się, wydał z siebie zduszone rżenie i szeroko rozwierał nozdrza, starając się zidentyfikować odrażającą falę. Ponaglany uderzeniami bicza, odmawiał ruszenia z miejsca.

– Mam wrażenie, że ta chabeta nam zdechnie! – krzyknął niejaki Rapace. – Na pewno czuje mięso. Złaź, Bricart, weź ją za uzdę i wyciągnij nas stąd!

– Widziałem już coś takiego pod Bassignano w 1745, gdy służyłem w Royal Dauphin wraz z ojcem Chevertem. Zwierzęta, które ciągnęły działa, nie chciały iść dalej z powodu trupów. To było we wrześniu, było ciepło i muchy…

– Daj spokój, znamy twoje kampanie. Odwróć bydlakowi pysk i pospiesz się. Patrz, jaki krnąbrny! – wykrzyknął mężczyzna, uderzając dwukrotnie w kościsty zad.

Bricart burknął i skoczył na dół. Dotknął ziemi i zapadł się w nią tak, że aż musiał obiema rękami wyciągnąć z błota drewniany kołek, którym kończyła się jego prawa noga. Podszedł do rozszalałego zwierzęcia, które po raz ostatni próbowało okazać sprzeciw. Chwycił za uzdę, ale koń rozpaczliwym gestem machnął głową, uderzając mężczyznę w bark. Ten padł jak długi, znów wypluwając z siebie wiadro potwornych przekleństw.

– Za nic nie chce ruszyć. Trzeba będzie tutaj rozładować. Nie jesteśmy chyba daleko.

– Przez to błoto nie mogę ci pomóc; ta pieprzona noga mi nawala.

– Ściągnę beczki i potoczymy je dalej do rowu – powiedział Rapace. – Raz-dwa i będzie po wszystkim. Trzymaj konia, pójdę rozpoznać teren.

– Nie zostawiaj mnie – jęknął Bricart – nie podoba mi się to miejsce. To prawda, że tutaj wieszano trupy?

Masował chorą nogę.

– Patrzcie go, i to były żołnierz! Będziesz gadał, jak skończymy! Pójdziemy do knajpy u Marty. Stawiam butelkę guinguet, a do tego ulicznicę, jeśli ci w duszy zagra! Twój dziadek jeszcze się nie urodził, kiedy tutaj już nie wieszano. Teraz leży tu padlina z miasta i okolic. Dawniej padłe zwierzęta ćwiartowano w Javel, a teraz w Montfoucon. Nie czujesz smrodu? Latem, gdy idzie na burzę, to w samym Paryżu wierci w nosie aż do Tuileries!

– To prawda, tak śmierdzi, że czuję, jakby coś tu było – wymamrotał Bricart.

– Zamknij się. To szczury, kruki i kocury tłuste aż strach. Cała ta swołocz wyrywa sobie ścierwo. Nawet nędzarze przychodzą tutaj wykroić sobie coś, co mogą włożyć do garnka. Na samą myśl robi mi się sucho w gardle. Gdzie schowałeś dzbanek? Ach, tu jest.

Rapace pociągnął kilka długich łyków, zanim podał dzbanek Bricartowi, który łapczywie wypił do dna. Nagle usłyszeli kilka ostrych pisków.

– O choroba, szczury! Dość gadania, bierz latarnię i zostań przy mnie, poświecisz mi. Ja biorę siekierę i bicz: możemy je spotkać, nie mówiąc o tym, że przewidujemy coś rozbijać…

Mężczyźni poszli ostrożnie w stronę budynków, które właśnie ukazały się w blasku latarni.

– Nie nazywam się Rapace, jeśli to nie jest miejsce ćwiartowania padłych zwierząt i zbiorników na łój. Rowy z wapnem są trochę dalej. Zgniłe mięso wysokie jak wały, ciągnie się na całe sążnie, słowo daję.

Kilka kroków dalej jakiś przycupnięty za zwierzęcym truchłem cień, zaalarmowany światełkiem latarni, w chwili gdy usłyszał rżenie konia i przekleństwa mężczyzn, przerwał pracę, którą był zajęty. Zadrżał, w pierwszym momencie pomyślawszy, że to ludzie ze straży. Na rozkaz króla i szefa policji patrole chodziły coraz częściej, chcąc wyłapać dręczonych głodem nieszczęśników, którzy walczyli ze ścierwojadami o kilka kęsów z uczty.

Przykucnięta zjawa okazała się starą kobietą w łachmanach. Znała lepsze czasy i dawno, dawno temu, w okresie swej świetności, była zapraszana na kolacje do Regenta. Młodość minęła, a piękna Émilie popadła w najpodlejszą z możliwych form prostytucji – w portach, na rogatkach, ale nawet to nie trwało długo.

Chora, zeszpecona, sprzedawała z kociołka na kółkach wstrętną zupę przyrządzaną z czego się da, głównie z kawałków wykradzionych w Montfaucon, ryzykując zepsucie swojego biznesu i zarażenie miasta i przedmieścia. Widziała, jak obaj mężczyźni wyładowali beczki, przetoczyli je, a następnie wylali zawartość na ziemię. Tłumiąc walenie serca, przez które nie mogła usłyszeć, o czym mówiono w centrum krzątaniny, której znaczenia nie śmiała rozumieć, stara Émilie wytrzeszczała oczy, żeby zidentyfikować dwa mroczne kształty – czerwone, jak jej się wydawało – leżące teraz blisko budynku ze zbiornikami na łój. Niestety, światło latarni było słabe, a fale zamieci przygaszały ogień.

Starą, która nie zdawała sobie sprawy z tego, co widziała, nawet nie śmiała sobie niczego wyobrazić, sparaliżowaną nieokreślonym strachem spotęgowanym nierozumieniem haniebnego, jak przeczuwała, spektaklu, dręczyła jednak ciekawość.

Teraz jeden z dwóch mężczyzn rozkładał na ziemi coś, co przypominało ubranie. Krzesano ogień i wytrysnęło światło, krótkie i wyraźne. Potem było słychać suchy trzask. Kobieta wtopiła się jeszcze bardziej w ścierwo, którego gryzących wyziewów nawet nie czuła. Z wstrzymywanym oddechem, dławiona nieznanym przerażeniem, ze zmrożoną w żyłach krwią, nic więcej nie dostrzegała poza coraz większym blaskiem. Wreszcie, tracąc przytomność, osunęła się na ziemię.

Wokół dawnej katowskiej szubienicy znów nastała cisza. Słychać było oddalający się wóz, unoszący ze sobą stłumione echo słów. Zapanowała ciemność i szalejący pośród burzy wicher. To, co pozostało na ziemi, zaczynało powoli żyć własnym życiem. Wydawało się falować, jakby pożerane od wewnątrz. Słychać było krótkie piski. Ruszyły walki. Jeszcze przed świtem, tuż przed nadejściem stada psów, przyfrunęły wielkie, przebudzone kruki…

1. Wszędzie tam, gdzie nie zaznaczono inaczej, przekład własny z francuskiego. Wszystkie przypisy dolne pochodzą od tłumaczy.II. Guérande

Passion da Vener

Mari dar Zardon

Interramant d’ar Zul

Dar baradoz hec’h ei zur.

W piątek konanie

W sobotę śmierć

W niedzielę pogrzeb

Do raju pójdzie na pewno

Porzekadło z Dolnej Bretanii

Środa, 22 stycznia 1761 roku

L oara okazała się łagodna aż do Angers. Deszcz zmieszany ze śniegiem nie ustawał, i przez noc, którą spędził w Tours, poziom rzeki stale się podnosił. Czasami w prześwicie mgły wyłaniało się szare i martwe miasto widmo. Niewidzialne brzegi znikały. Kiedy barka dobijała do Angers, porwały ją przeciwne wiry. Uderzyła w filar mostu, zakręciła się kilka razy wokół własnej osi i nieprzydatna, rozbita, osiadła na mieliźnie. Załoga i pasażerowie musieli się przedostać na brzeg w płaskodennej łodzi.

Gdy Nicolas pokrzepił się już gorącym winem w oberży dla marynarzy, zaczął wypytywać o możliwości dotarcia do Nantes. Od wejścia na pokład minęło wiele dni. Czy zdąży do Guérande na czas, żeby zobaczyć swojego opiekuna? Z przerażeniem szacował nowe opóźnienie, zwłaszcza że istniało ryzyko, iż może się ono jeszcze zwiększyć. Rzeka stawała się coraz mniej żeglowna nawet dla towarowych berlinek, toteż jak na razie żaden statek nie odważył się zapuścić w dół rzeki. Zrezygnował też z oczekiwania na dyliżans pocztowy.

Nicolas ufał swoim umiejętnościom jeździeckim, więc zdecydował się zdobyć wierzchowca i wyruszyć w podróż co koń wyskoczy, zwłaszcza że udało mu się nieco zaoszczędzić dzięki gaży wypłacanej przez Lardina. Od celu podróży dzieliło Nicolasa czterdzieści mil – zamierzał jechać najprostszą drogą z Angers do Guérande. Czuł się na siłach stawić czoła bandytom, musiał się również liczyć z atakami watah wygłodniałych wilków, które o tej porze roku błąkały się w poszukiwaniu łupu. Nic jednak nie było w stanie powstrzymać jego pragnienia, żeby dotrzeć jak najszybciej na miejsce. Wybrał więc konia, za którego zapłacił horrendalną cenę – poczmajster się wahał, nie chciał przy tej pogodzie narażać swoich podopiecznych – i ruszył z kopyta, gdy tylko przekroczył mury miasta.

Tego samego wieczoru spał w Ancenis, a następnego dnia zapuścił się w głąb kraju. Dotarł bez trudu do opactwa Saint-Gildas-des-Marais, gdzie mnisi przyjęli go z ciekawością, szczęśliwi, że czeka ich niespodziewana rozrywka. Tuż obok budynków wilki rozszarpywały zaciekle jakieś ścierwo, w ogóle nie zwracając na niego uwagi.

O świcie dotarł do lasu Bretesche. Jego ojciec chrzestny, przyjaciel państwa Boisgelin, każdej jesieni polował w nim na dziki. Z daleka widoczne były tylko podstawy wież zamku. Zbliżał się do znanych krajobrazów.

Przez noc wiatr się wzmógł, zamieniając się w burzę, jak często zdarzało się w tej okolicy. Wichura wyła tak, że Nicolas niemal ogłuchł. Jego wierzchowiec był utrudzony. Nasycona wodą droga wzdłuż torfowisk była usłana zerwanymi gałęziami. Chmury sunęły tak nisko, że zdawało się, że szczyty wielkich sosen je rozrywają.

Czasami furia żywiołów nagle ustępowała. Wszystko wówczas nieruchomiało i powracała cisza, aż było słychać ostry krzyk wielkich morskich ptaków, które, wygnane z wybrzeża, szybowały nad ziemią.

Nawałnica nie zwlekała jednak z ponownym atakiem. Po ziemi sunęły strzępy białej piany, ścigały się ze sobą, zatrzymywały, a następnie zaczynały się wyprzedzać. Niektóre skupiały się w gęstwinie lub w zagłębieniach pni, niczym morski śnieg. Inne ślizgały się po powierzchni jeszcze zamarzniętych bagien. Fale, teraz oddalone o kilka mil, zostawiły na kamienistym brzegu białą, żółto połyskującą pianę, którą nawałnica rozrywała, rozczłonkowywała, zmniejszając wagę resztek i unosiła je z ziemi. Nicolas poczuł na wargach ślad słonej wody oceanu.

Naraz zza kępy drzew ukazało się stare, średniowieczne miasto. Unosiło się pośrodku bagien niczym wyspa oderwana od otaczających je białych i czarnych ziem. Nicolas popędził konia i galopem przekroczył pas murów.

Wjechał do Guérande przez bramę Sainte-Anne. Miasto wyglądało, jakby opuścili je wszyscy mieszkańcy; stukot kopyt o stare kamienie odbijał się echem po ulicach.

Zatrzymał się na placu Vieux-Marché przy granitowym domu, przywiązał wierzchowca do pierścienia przy murze i na trzęsących się nogach wszedł do środka. Zderzył się z Fine, która usłyszawszy hałas, pospieszyła, żeby go przywitać.

– Ach, to pan, Nicolasie! Dzięki, mój Boże!

Uścisnęła go, płacząc. Stara pomarszczona twarz pod białym czepcem, w którą zawsze się wtulał, powierzając jej swoje dziecięce smutki, była napięta, kości policzkowe miały barwę fioletowawą.

– Jezusie, Maryjo i święty Józefie, wielkie nieszczęście! Nasz dobry pan źle się poczuł w wieczór bożonarodzeniowy podczas mszy. Dwa dni potem zaziębił się, idąc zapalić wieczną lampkę. Od tamtej pory jest gorzej i gorzej, do tego doszła podagra, która, jak powiedział doktor, się nasiliła. No i już po nim. Stracił rozum. Wczoraj przyjął sakramenty.

Spojrzenie Nicolasa padło na kufer. Leżały tam płaszcz, kapelusz i laska jego opiekuna. Na widok dobrze znanych przedmiotów poczuł, jak gardło ściska mu żal.

– Fine, chodźmy go zobaczyć – rzekł zduszonym głosem.

Gdy wysoki kawaler wchodził po schodach, mała i drobna Fine obejmowała go w pasie. Pokój kanonika pozostawał w mroku, oświetlony tylko płomieniem kominka. Leżał nieruchomo, miał rwący i świszczący oddech, obie dłonie zaciśnięte u góry pościeli. Nicolas rzucił się na kolana i wyszeptał:

– Mój ojcze, jestem tu. Słyszycie mnie? Jestem tu.

Zawsze używał tego sformułowania, gdy zwracał się do swojego opiekuna. Bo w istocie ten umierający człowiek był jego ojcem. To on go przyjął, zajął się nim i we wszystkich okolicznościach niezmiennie objawiał mu swe wielkie uczucie.

Zrozpaczony Nicolas zdał sobie właśnie sprawę z miłości, jaką zawsze darzył kanonika, a także z tego, że nigdy o tym nie mówił i może już nigdy nie mieć okazji, żeby mu o tym powiedzieć. Słyszał jeszcze jego cichy głos, zwracający się do niego: „Pan, moje oczko w głowie”.

Nicolas ujął dłoń starca i pocałował ją. Zostali tak na dłuższą chwilę.

Gdy wybiła czwarta, kanonik otworzył oczy. W kąciku oka pojawiła się łza i popłynęła przez wychudzony policzek. Jego usta poruszyły się, usiłował coś powiedzieć, lecz zamiast tego wydał długie westchnienie i umarł. Ręka Nicolasa prowadzona ręką Fine zamknęła mu oczy. Twarz miał spokojną.

Wierna gosposia wzięła sprawy w swoje ręce, wykazując przy tym pewnego rodzaju zawzięty upór. Zgodnie ze zwyczajem jej rodzinnej Cornouaille, z której pochodził również kanonik, wykonała znak krzyża nad głową zmarłego, następnie otworzyła szeroko wielkie okno, żeby pomóc duszy wyzwolić się z ciała. Po czym zapaliła gromnicę u wezgłowia łóżka i wysłała służącą, żeby zawiadomiła kapitułę i żonę chorążego, ekspertkę od tych ceremonii. Gdy przybyła, zadzwonił dzwon kolegiaty. Obydwie kobiety zajęły się toaletą zmarłego, ułożyły dłonie wnętrzem do siebie i związały je szkaplerzem. W nogach łóżka ustawiono krzesło, na którym położono talerz ze święconą wodą i gałązkę bukszpanu.

* * *

Dla Nicolasa kolejne godziny zdawały się nie mieć końca. Zlodowaciały, nie miał pojęcia, co dzieje się wokół niego. Musiał odpowiadać na pozdrowienia wszystkich, którzy wchodzili do izby żałobnej. U wezgłowia zmarłego wymieniali się księża i zakonnice odmawiający litanię za zmarłych. Wedle zwyczaju Fine serwowała naleśniki i cydr odwiedzającym, którzy stali w wielkiej izbie i rozmawiali ściszonymi głosami.

Markiz przybył jako jeden z pierwszych, bez Isabelle. Jej nieobecność wzburzyła uczucia Nicolasa, kiedy zobaczył swojego ojca chrzestnego. Wyniosły ton markiza z trudem skrywał żal po stracie starego przyjaciela a wraz z nim ich trzydziestoletniej zażyłości. W pośpiechu ledwie znalazł czas, żeby powiedzieć Nicolasowi, że pan de Sartine pisał mu, iż jest z niego zadowolony. Umówili się, że po pogrzebie, który miał się odbyć w niedzielę, młody człowiek uda się do Ranreuil.

W miarę jak godziny mijały jedna po drugiej, Nicolas obserwował zmiany na twarzy zmarłego. Woskowa cera pierwszych godzin coraz bardziej wpadała w kolor miedzi, a potem w czerń, obwisłe ciało leżącego rzeźbił teraz ołowiany profil. W takiej chwili, w konfrontacji z rozpadającym się ciałem, cała czułość umykała, to bowiem, co leżało przed Nicolasem, nie mogło być już jego opiekunem. Musiał zapanować nad sobą, żeby oddalić to wrażenie, które jednak ogarniało go wielokrotnie, aż do momentu złożenia kanonika do trumny w sobotę rano.

* * *

W niedzielę było ładnie i chłodno. Po południu trumna została odprowadzona na noszach do niedalekiej kolegiaty. Nicolas na próżno wypatrywał Isabelle w tłumie, który się tam zgromadził.

Zamknięty w sobie, machinalnie wtórował śpiewom i modlitwom. Wpatrywał się w witraż nad głównym ołtarzem, przedstawiający cuda dokonane przez świętego Aubina, patrona sanktuarium. Wielki ostrołuk ze szkła i z kamienia, w którym dominowały błękity, stopniowo tracił swój blask, w miarę jak podnosił się zimowy cień. Słońce znikło. Rankiem jaśniało w przemianie wschodu, w środku dnia rozbłysło w chwale, a teraz chyliło się ku zachodowi.

Nicolas pomyślał, że każdy człowiek powinien w ten sposób przejść przez cykle swojego życia. Jego wzrok spoczął na trumnie przykrytej czarnym suknem ozdobionym srebrnymi płomykami, które delikatnie migotały w chybotliwym blasku gromnic stojących na katafalku. Znów poczuł, jak przytłaczają go żal i samotność.

Teraz cały kościół tonął w mroku. Granit, jak to się zdarza zimą, pocił się od wewnątrz. Para wodna wydzielana przez ciemne mury mieszała się z dymem kadzidła i gromnic. Dies irae wybuchło jak pozbawiony nadziei koniec. Na chwilę, w oczekiwaniu na ostateczne złożenie do grobu, biedne szczątki położono w krypcie, niedaleko bliźniaczej rzeźby nagrobnej Tristana de Carné i jego żony.

Nicolas pomyślał, że dokładnie w tym miejscu został podrzucony i wkrótce miną dwadzieścia dwa lata, odkąd kanonik Le Floch znalazł go i przygarnął. Myśl, że jego opiekun wrócił do ziemi właśnie w tym miejscu, była dla niego tajemniczą pociechą.

* * *

Poniedziałek był ponury, i Nicolas poczuł skutki zmęczenia i żałoby. Nie zdecydował się na złożenie wizyty markizowi, który pod koniec pogrzebu ponownie wyraził pragnienie, żeby go ujrzeć.

Fine, zapomniawszy o swoim własnym cierpieniu, nie wiedziała, czym zająć myśli młodego człowieka. Na próżno przyrządzała mu dania, które tak lubił w dzieciństwie, nie chciał ich tknąć, zadowalając się kawałkiem chleba. Część dnia spędził, włócząc się po bagnach z oczami utkwionymi w linię morza, które bielało na horyzoncie. Pragnienie wyjazdu i zapomnienia całkowicie nim zawładnęło. Zapędził się aż do miasta Batz, wspinając się, jak robił to zawsze z Isabelle, na szczyt dzwonnicy kościoła. Odcięty od świata, stojąc ponad mokradłami i oceanem, poczuł się lepiej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: