- W empik go
Tajemnica długiego i krótkiego życia - ebook
Tajemnica długiego i krótkiego życia - ebook
„Tajemnica długiego i krótkiego życia” to zbiór ośmiu opowiadań noszących tytuły: „Dzieje Niewiadomego Doży”, „Potworek”, „Bajka o bajce”, „Zegarmistrz”, „Tryumf śmierci”, „Tajemnica długiego i krótkiego życia”, „Wesoły marszałek” i „Pogańska ofiara” autorstwa zapomnianego dziś pisarza i poety Bogusława Adamowicza (1870-1944), zafascynowanego twórczością amerykańskiego mistrza opowieści grozy, jakim był Edgar Allan Poe. Opowiadania Adamowicza można ulokować na pograniczu baśni i horroru, okraszonych odrobiną historii i erotyki. Utwory Adamowicza – pełne wieloznaczności nie ma prawd oczywistych, jest za to wieloznaczność i metafizyczność. Dzięki temu niektóre z nich są aktualne także i dziś.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-723-8 |
Rozmiar pliku: | 298 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Diego del Astro nie figuruje w historyi. A był to jeden z najdzielniejszych dożów Wenecyi i gdyby nie przedwczesna śmierć, a raczej nagłe zniknięcie tego wielkiego człowieka, z pewnością rządy jego odbiłyby się pomyślnie na dalszych losach Rzeczypospolitej.
Wielki władca poprostu wypadł z dziejów. Podobne »wypadki« przeoczenia zdarzają się kronikarzom.
I dzieje mają swego szatana, który ukrywa i plącze, mają swe czarnoksięstwa i figle, trudne do wytłumaczenia...
Dużym rozgłosem cieszył się w owym czasie w Wenecyi pewien artysta, którego sztuka malarska szczególne miała znaczenie w życiu Diegi. Był to człowiek młody, lubiany powszechnie i pełen nadzwyczajnych zdolności.
Przepowiadano mu świetną, równą Tycyanowskiej przyszłość. Podziwiano z zapałem jego niezwykłe, pełne werwy portrety, które malował zdumiewająco szybko. Obok świetnego talentu słynął z urody i ujmujących zalet charakteru. Obsypywany złotem, rozrzucał je bez troski o jutro, używał życia w pełni z całą lekkomyślnością promiennych natur, o których mówimy, że pod szczęśliwą rodzą się gwiazdą.
Lecz w samym początku tak pomyślnie otwierającej się karyery, znikł nagle z oczu. Podobno wyjechał za granicę. Mówiono jednak głucho, że jest ciągle w mieście, że zamyka się w pracowni i niedopuszczając do siebie nikogo, oddaje się jakimś tajemniczym badaniom....
Po kilkoletniej nieobecności, któregoś dnia malarz zjawił się znowu w Wenecyi. Przypadło to na czas uroczystego objęcia rządów przez Diegę.
Wszystkich uderzyły natychmiast wielkie zmiany, zaszłe w artyście. Nie był to już, jak przedtem lekkomyślny młodzieniec, lecz człowiek zamknięty w sobie i skupiony i – jak dawniej uprzejmy i wesoły – tak teraz oschły i ponurego ducha. W surowych rysach jego twarzy pożółkłej i nad wiek postarzałej, błąkał się wyraz szyderstwa, w oczach kryła się zawiść i nieszczerość, a nad wszystkiem dominowało piętno skoncentrowanej woli i nienasyconej żądzy wielkości.
Gdy dowiedziano się o powrocie głośnego malarza, liczni ciekawi zaczęli odwiedzać pracownię i mistrz znowu malował portrety.
Ale przy pierwszych pracach, duża już, wyrobiona sława artysty, zaczęła się wahać i rozdwajać. Nie wszystkim teraz trafiały do przekonania jego obrazy. Jedni chwalili je więcej niż uprzednio; lecz inni szydzili z jego sztuki. Ci utrzymywali, że talent zmarnował, że straciwszy zdolność bystrego przenikania subtelnych różnic w charakterach ludzi, pragnie wyzyskać dawny rozgłos, że stał się już tylko szarlatanem, umiejącym sprytnie wmawiać. A ponieważ sama istota sztuki opiera się, jak mniema ogół, na czemś tak nieuchwytnem, że przejrzeć i odczuć to mogą tylko wyjątkowe umysły, łatwo więc chytremu wyzyskiwaczowi udawało się obałamucać niektóre słabsze i bierniejsze głowy.
Istotnie portrety jego, mimo zadziwiającej swady technicznej, nie posiadały już właściwych sobie dawniej zalet podobieństwa. Nie były już to wizerunki wierne; i gorzej jeszcze, – bo przedstawiały jakby całkiem inne twarze. Ktoś spojrzawszy na świeżo ukończone, mające wyobrażać jego własną postać dzieło, dziwnego doznawał uczucia zawodu i niespodzianki, gdy zamiast siebie ujrzał na płótnie jakieś obce indywiduum, jakąś osobę w jego ubraniu, lecz z rysów i wyrazu tak od niego daleką, jak Kleon od Peryklesa, lub Tersytes od Aleksandra Wielkiego. Następowało mimowolne wzruszenie ramion i niepewność, co z tym utworem znakomitego mistrza począć?....
Trudno było nie posądzić artysty o niewłaściwy żart lub o niezupełne zdrowie umysłu... Skądinąd zresztą, jako dzieło sztuki, obraz był niezaprzeczenie świetnym. Kończyło się na tem, że przyjmowano portret.
Po pewnym jednak czasie zaczynano nabierać przychylniejszego o portrecie zdania. Zaczynano dopatrywać się w nim pewnych rysów prawdziwych, właściwego wyrazu i w końcu nie można było obrazowi nie przyznać uderzającej wierności z oryginałem. Następował podziw dla artysty. To już, mówiono, nie jest tylko wyborna podobizna tej osoby, – to jest ta sama osoba żywa, jakby utrwalona w lustrze i oprawiona w ramy.
Tak w oczach ludzkich nabierał stopniowo portret żądanej treści i prawdy.
Osobliwość tę kładziono na karb niezwykłej głębi geniuszu, odsłaniającej się dopiero przy bardzo poważnem i długotrwałem wnikaniu w istotę dzieła i jego rodzaj.
Ci zaś, co nie mieli sposobności, by stwierdzić tę właściwość, zostawali przy swem pierwotnem, niepochlebnem dla malarza zdaniu.
II.
Wśród sporu, który wobec tak sprzecznych opinij wszczął się pomiędzy paru znawcami czy nieznawcami sztuki na temat dziwnych obrazów, przyszła komuś szczęśliwa myśl zaniesienia jednego z nich do Tycyana.
O Tycyanie mówiono, że ma w duszy słońce, którego tęczami i złotem zaprawia farby swej palety. Ciekawym był jasnowidczy sąd tego geniusza. Tycyan spochmurniał na widok przyniesionego obrazu i znać w nim było pewne zakłopotanie i niepokój, gdy mówił:
– Pocoście mi pokazali ten portret?... Nie mogę nie uznać talentu malarza, lecz nie mogę i wyrazić dlań uznania... Obecna dążność jego w sztuce jest tak różną od mojej, od tego wspólnego nam wszystkim mistrzom śmiertelnym usiłowania: naśladować realnie widome zjawiska, upraszczając je i przetwarzając zgodnie z naturą ducha i oka naszego, w celu wydobycia na jaw tego, co w życiu jest głębokiem i ukrytem, a przez to samo istotnem i nieśmiertelnem. Lecz tutaj widzę, że artysta inne, być może dalej idące, lecz tajemnicze postawił sobie zadanie, którego istoty ja przeniknąć nie mogę, a której – wolałbym nawet nie przenikać...
Być może, tkwi w tem jakiś geniusz straszliwy; lecz jabym nie chciał takiego posiadać...
Tu mistrz zamyślił się dłużej i po chwili wahania dodał:
– Jest jednak jakaś zastanawiająca w tym portrecie władza. Nie zauważyłem nigdy w sobie właściwej ludziom nerwowym skłonności do przejmowania się cudzemi wyrazami twarzy. Przeciwnie, dominowałem zwykle nad innymi własnym, sam posiadając pewien dar narzucania... Lecz teraz oto, gdy się dłużej wpatruję w tę twarz tak obcą dla mnie i tak kontrastowo od mojej różną, doznaję wrażenia, jakgdyby rysy me, wbrew mej woli, układały się w wyraz ten oto, który mam przed sobą na płótnie...
Tu odwrócił się mistrz, spojrzał w zwierciadło i, ściągnąwszy brwi, niecierpliwym ruchem odsunął obraz. Poczem skierował rozmowę na inny temat.
Była istotnie tajemnica w dziwnym talencie malarza. Portrety jego, wychodząc z pod pędzla zupełnie niepodobnymi, stawały się z czasem podobnymi nad wyraz. Można było przypuścić rzecz niesłychaną, że portret na skutek jakiejś wczarowanej w płótno nadnaturalnej mocy, z biegiem czasu, poza udziałem już pracy artysty, przekształcał się zwolna, zastosowując do rysów żyjącego wzoru, aż stawał się niezaprzeczenie wiernym...
W istocie jednak zachodziło coś jeszcze bardziej zdumiewającego. To nie portret się zmieniał, zbliżając do rysów oryginału, to zmieniał się żywy oryginał; człowiek, którego on miał być kopią, bezwiednie i mimowolnie sam upodabniał się portretowi. Zmiana ta zachodziła tak stopniowo, choć szybko, że ani sam przekształcający się człowiek, ani nikt z otoczenia, nie mógł spostrzedz dziwnego przeobrażenia. Do tego, nie wiedzieć jakiemu przypisać to wpływowi, zarówno on sam, jak i wszyscy inni, tracili jednocześnie pamięć uprzednich rysów jego twarzy.
O ile były portrety przez innych robione mistrzów, to te nie mogły świadczyć na niekorzyść malarza, gdyż chociaż przedtem uchodziły za dobre, teraz po przeinaczeniu się wzoru uważano je za chybione.
Nikomu więc nie przyszło i na myśl, by tego rodzaju wpływ na życie mieć mogła naśladownicza sztuka malarska.
Jeżeli czasem, po długiem rozstaniu, któryś znajomy lub krewny spotkał tak zmienionego człowieka, to, uderzony niespodzianką, wykrzykiwał przy powitaniu:
– Ależ mój drogi przyjacielu, lub – bracie kochany!... Oczom się wierzyć nie chce!... Że tak już teraz wyglądasz!... Jak to bóg czasu nas nielitościwie zmienia!...
Byłażby w pędzlu artysty jakaś pokrewna magii czasu władza, układająca oblicza ludzkie podług stałych i nieodmiennych schematów, których ostatecznym szczeblem i wyrazem jest nicość kościotrupa? Być może; lecz była w nim jeszcze inna groźniejsza, szybkością i efektem działania urągająca nawet Chronosowi siłą.
Twarze osób lubianych malował piękniejszemi, niż były, skutkiem czego piękniały one w naturze. Malując nielubianych, czynił ich brzydszymi. A stopień szpetoty, jaki im nadawał, był miarą antypatyi lub złego humoru mistrza. Wrogom wydłużał nosy, obniżał czoła, wysadzał szczęki zwierzęco, przerabiając ich z złośliwością całą na żywe, chodzące po ziemi karykatury. A wszystkie te zmiany zachodziły zwykle w przeciągu paru tygodni w tak tajemniczy i niedostrzegalny sposób, że człowiek, który dzięki złej woli malarza dostał garb lub stracił oko, był przekonany, jak i wszyscy, co go znali, że jest ułomnym od urodzenia.
Jeszcze dziwniejszem było to, że nikt ze skarykaturowanych przezeń ludzi nie odrzucił szyderczego portretu. Każdy stawał wobec niego, jak człowiek bez charakteru, nie mogący się zdobyć na czyn nieprzyjemny, lecz naturalny i słuszny, przyjmował portret, ulegając nieodpartemu wpływowi tego, jak mówiono, wyzyskiwacza i szarlatana lub straszliwego maga.
Zdawałoby się, że ów wielki, jedyny w swoim rodzaju talent, w połączeniu z potężnym suggestyjnym wpływem samej osoby artysty, musiałby przykuć uwagę świata daleko bardziej i jeszcze na dłużej, niż się to dzieje z dziełami najznakomitszych mistrzów. W rzeczywistości było inaczej. Na razie, sztuka jego uderzała, wprawiała w zdumienie i podziw. Lecz dziwnie prędko zaczynały ucichać zachwyty gorących wielbicieli i ustawały wzbudzone przez przeciwników spory. Każdy obraz z chwilą, gdy z nim się pogodzono i przyznano mu wysoką cechę genialności, przestawał już zajmować, robił się obojętnym dla świata, jak gdyby na tem uznaniu kończyła się jego rola, jak gdyby już wykonał całe swoje zadanie – i zmartwiał.
A razem z tem i osobistość twórcy samego przestawała budzić zajęcie. Nie lubiano już go powszechnie, unikano i nawet zaczynano bać się...
Życie prowadził zamknięte. Me używał już dziś rozkoszy swobodnej wesołości młodych, lecz nurzał się w wyuzdanych orgiach, trawiony żądzą demonicznych zbrodni. O pracowni jego opowiadano rzeczy straszne. Tam z pod podłogi rozlegały się czasem jęki. Mówiono, że piękne kobiety, które udało mu się do siebie zwabić, poprzepadały bez wieści... Ale nikomu nie przyszło na myśl poszukiwać w jego domu zaginionych ofiar...
III.
Jednym z najzaciętszych przeciwników malarza był Diego. Doża nienawidził tego...........II. POTWOREK
I.
W pewnem zacnem i dobranem małżeństwie stało się wielkie nieszczęście. Urodziło się nad wyraz brzydkie dziecko. Straszydło w rodzaju tych maszkar, co wyłażą z bagien wśród lasów i wytrzeszczonemi oczyma wodzą dookoła... Coś pośredniego pomiędzy jaszczurką, kameleonem a nietoperzem, – co jeśli nawet przypominało istotę ludzką, to chyba przez ogólną małpiość budowy i ruchów.
Trudno pojąć, jak w porządnej rodzinie mogło się zdarzyć coś podobnego, tembardziej, że byli to wcale dobrze wychowani ludzie, ojciec rozumny i wytworny człowiek, a matka nawet słynęła z urody.
Mały, ohydny, odrażający potwór, z garbem na piersi i plecach, o nóżkach cienkich, ze zrośniętemi nakształt żabiej łapki stopami, o rękach długich niezgrabnych, przyczem prawa posiadała więcej, niż lewa czegoś w rodzaju palców. Najobrzydliwszą była niemożliwie ogromna, na cienkiej szyjce głowa, łysa, bez uszu, w zamian których sterczały dwie szeroko odstające płetwy. Nos przypominał ostry, zaokrąglający się ptasi dziób, i był również twardy, rogowy. Do tego dziwne jakieś i straszne, osadzone jak u pająka oczy, dziwnego koloru i wyrazu, patrzące z pod bezbrwistego czoła w sposób, w jaki żadne stworzenie ziemskie niepatrzy...
Było coś we wzroku tym, co wzbudzało wstręt i obawę, a zarazem zgrozę i litość, – to wszystko czego tak strasznie nie lubią ludzie.
Taki płód łona, gdy pokazano matce, rozchorowała się biedna na nowo. Nie było końca skargom, łzom i ubolewaniom. I jakże można takie dziecko kochać!... Ojciec zastanawiał się nawet, czyby nie należało je utopić, jak niepotrzebne kociątko – ale któżby się zdobył na wykonanie podobnego zamiaru?
Skurczyli się więc we wstydzie nieszczęśliwi rodzice i postanowili otoczyć syna jak najgorliwszą pieczołowitością, w nadziei, że przez staranne wychowanie uda im się go może »odpotworzyć« z biegiem czasu...
Mijały jednak tygodnie, utrapienie rodziców rosło, a nic nieusprawiedliwiało ich błogiej nadziei. Dzieciak brzydł coraz bardziej.
Pocieszali się już tylko myślą, że syn wynagrodzi brzydotę jakąś przynajmniej niezwykłą inteligencyą, albo zaletami charakteru. Gdzie tam! Był on przedewszystkiem fizycznie nad wyraz nieudolnym. W wieku, gdy dzieci już nieźle chodzą i mówią, potworek ledwo umiał utrzymać się w swojem dziecinnem krzesełku, a niebył w stanie wymówić nawet najłatwiejszego pod słońcem słowa (które jest: »pa«...). Naprawdę. Wydawał jakieś dźwięki nieartykułowane, nic z brzmieniem głosu ludzkiego wspólnego mieć niemogące. Ledwo umiał jeść i załatwiać inne, również niezbędne obowiązki. Mógł zresztą długo niejadać i nie sypiał wcale.
Nie umiał nawet drzemać!
Dziwaczny był to rodzaj kreatury jakiejś, niewidzianej jeszcze na świecie..............III. BAJKA O BAJCE
I.
W krainie śniegów na dalekiej północy, gdzie przez długie miesiące panują mrok i chłody, gdzie ziemia jest najdalszą od słońca a najbliższą gwiazdy polarnej, leżało miasto Jurt.
Było to miasto ubogie, lecz ludne, jak inne miasta innych krajów, a wyglądało samotnie na głuchem śnieżnem pustkowiu.
Długim szeregiem ciągnęły się dymne jurty, podobne do wojennych namiotów, sylwetkami jednostajnemi odbijając ponuro na białej płaszczyźnie i na szarem zasmuconem mgłami niebie.
Mieszkańcy Jurt byli to ludzie prości i ubodzy, więcej milczący niż gadatliwi; ubierali się szaro, a zamiast koni wprzęgali do sanek psy i renifery.
Co pewien czas Eskimosi (tak nazywano ten naród) rozjeżdżali się w różne strony za poszukiwaniem żywności, i wówczas w mieście ich panowała cisza. Za to gdy powracali, z ukazaniem się na tle czerwonem nieba krzaczastych rogów pierwszego renifera, budziło się miasto całe. Wówczas gwarem powitań i radosnych okrzyków, ciemnemi postaciami ubranych w futra ludzi i dobrych zwierząt – zaczynało się roić dookoła Jurt i biło zewsząd życie, rzeźkość i wesołość.
Ale najlepiej w jurtach czas spędzano, gdy po wieczerzy, wkoło rozłożonego ogniska, rozsiadywały się gromadki domowników zażywających wczasu po trudach, marząc, pomrukując wesoło i opowiadając przeróżne dziwne, niestworzone dzieje.
Dziwne, niestworzone dzieje – były to wieści z Bajki. A że kraj Jurt, o którym mowa, był jednem z królestw najbliżej z nią sąsiadujących, przeto najłatwiej tam, najprędzej i najswobodniej zalatywały echa z czarodziejskich ustroni, zachowujące całą świeżość i woń ogrodów Bajki: Mroźny wiatr niemiał jeszcze czasu pozwiewać ich nieziemskiego tchnienia. Echa te zapadając w serca ludzkie, odzywały w nich wielokrotnie i grały, i powtarzane przez usta budziły w duszach coraz to słodsze marzenia.
Nigdzie może na świecie nie słyszano tylu i tak przedziwnych opowieści, ile krążyło ich tu w dusznych jurtach, razem z kłębiącym się dymem ogniska. Nigdzie też nie słuchano ich w takiem zamyśleniu poważnem i w takiem głębokiem skupieniu.
Był jeden człowiek, który najpilniej i najuważniej słuchał tych opowiadań. Był to syn króla Jurt. Królewiczowi tak podobało się to, co słyszał o tajemniczem królestwie i co sam o niem dosnuwał w marzeniach, że wkrótce przestało mu wystarczać już tylko słuchanie o przecudnych, dziejących się w Bajce rzeczach, on zaczął także tęsknić do samej Bajki, pragnąc na żywe oczy cuda jej oglądać.
Marzył: jakby to się tam dostać do tej dziwnej krainy; jakby tam wejść i zamieszkać. Nareszcie zdobywszy się na śmiałe postanowienie, przedsięwziął tajemniczą podróż....
– Pojadę – rzekł do siebie, i zaprzągłszy do sanek dwa najpiękniejsze ze stajni królewskiej renifery, pożegnał się z najbliższymi, mówiąc, że wybiera się w daleką drogę i może nie prędko wróci, wsiadł w sanie, okryty bogatemi futrami – i pojechał...
Znanym był z tego, że nieraz urządzał tajemnicze wyprawy, trwające długo i wracał czasem z obfitą zdobyczą a czasem z pustemi sankami, nigdy nie mówiąc skąd wraca. I teraz go nie pytano dokąd jedzie. Sędziwy król tylko domyślając się, że o jakąś niezwykłą tym razem idzie podróż, tkliwiej go żegnał i błogosławił na drogę.
Królewicz jechał do Bajki...
Lecz chociaż wiedział, że się znajduje w bliskości czarodziejskiego kraju...........IV. ZEGARMISTRZ
I.
Mieszkańcy wielkiego miasta nad jeziorem, przechodząc główną ulicą, mogli codziennie oglądać w oknie znanego zakładu zegarmistrzowskiego pochyloną nad kantorkiem inteligentną twarz człowieka w latach podeszłych, przypatrującego się jakimś niezmiernie drobnym przedmiotom.
Był to we własnej osobie główny reprezentant firmy, a zarazem jej właściciel, pracujący ustawicznie nad udoskonaleniem swych wyrobów.
Wysoce uczony, rzadki wynalazca i niestrudzony pracownik ten, doprowadzić zdołał mechanizm zegarowy do wielkiej doskonałości. Zegarki jego firmy słynęły szeroko po świecie i wszędzie uważane były za najlepsze, za wybornie chodzące, przytem wcale niedrogie, i z tą ważną zaletą, że nie wymagały zbyt częstego nakręcania: nakręcone raz, chodziły długo same, i czasem głośno wybijały godziny...
Mieszkańcy miasta nad jeziorem cieszyli się bardzo ze swego zegarmistrza i z doskonałych zegarków, podług których regulowali z łatwością swe codzienne sprawy, każdą swą czynność zastosowując do właściwej pory – i stąd w całem ich mieście panował wzorowy ład i porządek.
Wszystko więc szło jak najlepiej, aż do chwili, gdy stało się wielkie nieszczęście.
Któregoś dnia, ktoś, widocznie jakiś waryat, stanąwszy na samym środku rynku, ni stąd ni zowąd, krzyknął:
»Zegarki chodzą fatalnie!«
Obecni mimowoli sięgnęli do kieszeni i spojrzawszy na chronometry, ze zdziwieniem spostrzegli, że to była prawda; zegarki chodziły tak źle, jak tylko można sobie wyobrazić.
Wiadomość ta wzburzyła całe miasto. I każdy, kto tylko miał zegarek, pospieszył zanieść go do naprawy.
Mistrz przyjmował zegarki, rozbierał je, badał, przeczyszczał i włożywszy znów do kopert, oddawał właścicielom, zaręczając, że już teraz: »wszystko pójdzie dobrze!«
Jednakże nic nie poszło dobrze. Zegarki coraz gorzej zaczynały chodzić, coraz to kapryśniej i nienaturalniej, coraz to w fantastyczniejszy sposób.
Poprostu rozum straciły.
Nie byłoby jeszcze wielkiego nieszczęścia, gdyby kończyło się tylko na tem, że u jednych była pierwsza godzina w tym samym czasie, gdy u innych piąta i nawet późniejsza, lub, że u jednych wskazówki posuwały się raz szybciej – to znów wolniej, wtedy, gdy u innych wciąż się cofały, lub stały ciągle na miejscu.
Lecz ta niedokładność w godzinach zaczęła dotkliwie odbijać się na sprawach całej ludności. Z powodu ciągłego mylenia się w czasie dochodziło do coraz przykrzejszych nieporozumień.
A najstraszniejsze rzeczy działy się z wielkimi zegarami – z urzędowym...................V. TRYUMF ŚMIERCI
Był pewien dziwny, chociaż prosty człowiek, który nie kochał ludzi.
Mieszkał samotnie, w starym zamku nieopodal cmentarza. Co robił, nikt nie wiedział, bo nikt nie przestąpił progu jego domu. Wiedziano tylko, że każdej nocy do rana w najwyższem oknie jednej z wież ponurego zamku paliła się lampa, której światło przez ludzi z miasta, z powodu oddalenia, mogło być wzięte za gwiazdę.
Człowiek ten nie marzył nigdy o miłości, i nigdy nie zatrzymał wzroku dłużej na żadnej dziewicy, chociażby tak pięknej, że swoją urodą ściągała spojrzenia nawet starców.
Aż spotkał wreszcie jedną – najpiękniejszą.... Lecz było to w dniu, gdy na niej już spoczął wzrok aniołów...
Wtedy ją ujrzał poraz pierwszy w życiu; a była otoczona wielotysięcznym tłumem, i oczy wszystkich patrzyły na nią – na jej twarz białą i blado uśmiechającą się do błękitów; zaś dookoła płonęły pochodnie, chociaż był dzień i świeciło słońce.
Ujrzawszy ją zadrżał – poraz pierwszy w życiu przejęty wielkiem wzruszeniem. I długo stał................VI. TAJEMNICA DŁUGIEGO I KRÓTKIEGO ŻYCIA
I.
Spory szmat lądu i morza zajmowało nieporównane imperyum wielkiego Li-Czyng-Ki-Jamy.
Było to jedno z najznakomiciej urządzonych i najznakomiciej rządzonych na świecie mocarstw.
Wszyscy poddani tam słynęli z rozsądku i zdrowych przekonań politycznych; wszyscy byli jednakowego wzrostu średniego, i wszyscy tak do siebie podobni, jak jedna kropla wody do drugiej.
Bowiem imperyum to było wysoce oświeconym krajem.
Byli tam dygnitarze, byli uczeni i filozofowie, byli bankierzy, kupcy, dozorcy więzienni, profesorowie wszechnic, aptekarze, książęta krwi i różni inni utytułowani... Byli tam, z konieczności zresztą, i ludzie zwyczajni, indywidua ciemne i bez znaczenia, czyli właściwy plebs, inaczej mówiąc: pospólstwo, motłoch, albo hołota.
Tych ostatnich jednakże uszczęśliwiała oświeconość przodujących w kraju ekscelencyi, z których każdy im większą posiadał naukę, tem wyższą piastował godność, a im wyższą piastował godność, w tem dłuższych wypadało mu pogrążać..................VII. WESOŁY MARSZAŁEK.
I.
Przygoda, którą opowiem, miała miejsce na Litwie około r. 1880, gdy po ukończeniu szkół odbywałem w wojsku obowiązkowe lata mustry. Siedziałem z oficerami w skromnem kasynie, w miasteczku B – e powiatu Borysowskiego, gdzie pułk nasz stał garnizonem. Było to w środku zimy podczas ostrych marszów. Skończyliśmy ledwo obiad, a już ciemniało na dworze. Rozmowa, zwykle nudna w obecności zwierzchników, tym razem się ożywiła. Ktoś zaczął się rozwodzić na temat spirytyzmu.
Byłem podówczas bardzo młody, na rzeczy się nie znałem, ale kategorycznie nie wierzyłem w duchy. Nie mogłem się nie unieść, słuchając śmiesznych bajań, i wytaczałem raz po raz ciężkie kolubryny mojej młodzieńczej trzeźwości racjonalistycznej. W najwymowniejszem miejscu przerwał mi stary pułkownik.
– Słuszność po pańskiej stronie, rzekł. Mieczysławie Stanisławowiczu. Wszystkie historje o duchach.............VIII. POGAŃSKA OFIARA.
Nieopodal Wąsowy, nad rzeką Żmyrą leżała wieś Michnyczanka, a nieco dalej Kałabuza. Obie te wioski o jednakowo bielonych chałupach, krytych słomą, unikających możliwie cienia drzew i zieloności sadów, z jednakowo błotnistą ulicą, która wzdłuż chat biegła, a stanowiła właściwie najgorszy kawałek traktu, były podobne do siebie, jak dwie rodzone siostry.
A obie były ładne na swoisty sposób. Były dosyć ludne i gwarne, a dodajmy nawiasem, że nawet dosyć szczęśliwe.
Działo się bowiem to za owych jeszcze niezłych czasów dawnej Rzeczypospolitej, gdy ciężary pańszczyzny nie były tak potworne, jak tego chcą koniecznie nasi „przyjaciele”. Tem bardziej że znana magnatka już była podówczas układała plan uwłaszczenia chłopów i pisała statut, ażeby, darząc lud wolnością, obdarzyć go jednocześnie i prawem.
Do każdej z obu wiosek przylegały pola, dosyć średnio uprawne, dalej szły łąki i bagna................