- W empik go
Tajemnica Wilczych Moczarów - ebook
Tajemnica Wilczych Moczarów - ebook
Powieść dla młodych detektywów! Z ładowni statku pocztowego „Czapla”, kursującego po rzece Smętnej, skradziono cenną przesyłkę zagraniczną dla kościoła parafialnego w Mokrem. Zuchwałego przestępstwa dokonał jeden z marynarzy. Tropy urwały się na niedostępnych moczarach strzeżonych przez wilczą watahę. Stefek Powieliński, młody detektyw, ma obecnie ferie zimowe. Wujek Poldek wzywa go do siebie na Puszczykowy Mszar, powierzając zadanie detektywistyczne. KOLEJNA PRZYGODA STEFKA POWIELIŃSKIEGO!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-178-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nadal nie wiem, czy zostać w przyszłości pisarzem, czy raczej detektywem. Jedno i drugie ma swe zalety. Co prawda ksiądz prefekt, który w naszej szkole w Z. uczy religii, twierdzi z troską, że pisarstwo to tylko igraszki wyobraźni, jakże szkodliwe dla duszy; z kolei jako detektyw miałbym co rusz do czynienia z elementem przestępczym (a kto z kim przestaje, takim się staje). Podejrzewam, że ksiądz prefekt, mówiąc to, realizuje jakiś swój własny plan, który powziął w stosunku do mnie — mianowicie chciałby, żebym w przyszłości został księdzem. Powodem tego jest być może to, że mam zawsze na świadectwie „zachowanie wzorowe”, co podobno świadczy o zaletach charakteru. Ale wracając do mojego dylematu — widzę przecież, że literatura i detektywistyczność (że się tak wyrażę) dadzą się pogodzić, gdy pisać będę powieści kryminalne. Aby nie folgować wyobraźni, postanowiłem sobie, że nie będę wychodził poza to, co przytrafia mi się osobiście, w czym uczestniczę. Jak dotychczas bowiem to nie ja szukałem przygód, lecz one zdawały się szukać mnie. No i w końcu mam już za sobą pierwszą książkę detektywistyczną. „Zagadka Puszczykowego Mszaru” wciąż daje się widzieć w witrynie księgarskiej mojego wydawcy, a na okładce widnieje moje nazwisko: Stefek Powieliński. Napisałem to-to (taki sobie drobiazg) w czasie minionych wakacji, które spędziłem u wujka Poldka na kresach wschodnich. Rozwiązałem wówczas w ciągu kilku pierwszych dni pobytu zagadkę kradzieży dyplomu uznania przyznanego przez Ministra Spraw Wewnętrznych tamtejszemu posterunkowi Policji Państwowej. Przy okazji uzdrowiłem miejscowe stosunki międzyludzkie, przyczyniając się do tego, że w tamtej okolicy znów zapanowała atmosfera wzajemnego szacunku i zaufania. A że do końca pobytu zostało mi wtedy jeszcze sporo czasu, wolną chwilą spisałem tamtą moją przygodę, tak że po powrocie do Z. mogłem od razu wysłać manuskrypt do warszawskiego wydawnictwa prowadzonego przez redaktora M., czy by tego nie wydał. Zaraz się zgodził, a w liście nazwał mnie „Szanownym Panem Stefanem”. Bardzo to było miłe. Wtedy właśnie zacząłem się wahać pomiędzy karierą literata i detektywa.
Teraz już zima. Śnieg pokrył nasz jabłonkowy sad, zasypał ścieżkę i przykrył gałęzie. Także blat stołu, przy którym za dni lata czytałem „Łowców wilków” Curwooda, i ława pod jabłonką, na której wtedy siedziałem, przykryte są bielą śniegu. Strasznie tu u nas w Z. monotonnie. Na szczęście codzienny kierat obowiązku szkolnego został na czas ferii zimowych zawieszony. W ostatnim dniu zajęć lekcyjnych pan Dyrektor zgromadził nas w świetlicy i życząc wszystkim udanych ferii, wskazał na portret pana prezydenta Mościckiego. „– Mam nadzieję, że nie zawiedziecie naszego dobroczyńcy”. Ksiądz prefekt poprosił ze swej strony, by „ten biały śnieg nieustannie przypominał nam, że i dusze nasze powinny pozostać nieskalane jak i on”. A wieczorem owego dnia lokaj Antoni przyniósł mi na srebrnej tacy list wujka Poldka. Zapraszał mnie wujek na całe ferie do siebie, na Puszczykowy Mszar, który teraz „jest białą, skutą lodem nieruchomą połacią, rozciągającą się niczym pustynia, aż ku nadrzecznemu bagiennemu obszarowi leśnemu, gdzie ma swe legowiska wataha wilcza”.
Mszar, który jest pozbawiony drzew, tylko gdzieniegdzie karłowate brzózki, obrębiony jest od północy gęstniejącym lasem, położonym na bagnach, które zwą tu Wilczymi Moczarami. Pamiętam, że w lecie chodziłem tam z Hanulą, córką przewoźnika Fiodora, moją rówieśnicą, która trochę mi nawet pomogła w tamtej pierwszej sprawie detektywistycznej. Pamiętam, że gdy za mszarem woda bagienna poczęła bulgotać nam pod stopami, Hanula poprowadziła mnie do „wilczych leży” po grobli ziemnej, bo innej drogi tam nie ma. „Wilcze leże” (wolałem jednak mówić „wilcze legowiska”, bo u nas w Z. nie używa się słowa „leże”) — no więc „wilcze legowiska” położone były na niewielkim wzgórku torfiastej ziemi. W gaju, który tam wyrósł, brał początek zwarty obszar leśny ciągnący się hen, aż do Prypeci, może nawet do Pińska. Hanula uprzedzała mnie, że nie muszę się bać wilków. Na widok człowieka uchodzą one przezornie, usuwając się z widoku, póki nie minie zagrożenie. Takoż i się stało. Zobaczywszy nas wtedy, wataha licząca może ze dwadzieścia wilków uniosła głowy i powstawszy z zajmowanych barłogów, ruszyła truchtem za swym przywódcą, zostawiając nas samych. Szczerze powiem, że była taka chwila, żem zwątpił. Tyle się przecież słyszało o napaściach wilczych. Wyjaśniła mi Hanula, że musiałyby zajść różne okoliczności, a szczególnie brak naturalnego wilczego pożywienia, by wilki zaatakowały. Wtedy, w lecie, nie brakowało im łosiów, saren i jeleni.
Kiedy nikt nas wówczas nie mógł już widzieć, gdy na Wilczych Moczarach byliśmy całkiem sami, pozostawiłem ślady naszej tam bytności, wykrawając na korze kilku drzew znak tajemny w kształcie serca, który miał przypominać o naszej przyjaźni. W wyciętych sercach znalazły się pierwsze litery naszych imion i jeszcze WM, co musi pozostać niewyjaśnione tutaj aż do chwili sposobnej.
Zacytowałem wtedy Hanuli:
Kiedy umrę, kiedy skonam,
Kiedy już nie będzie mnie,
Niech to serce ci przypomni,
Że był ktoś, kto nawet trochę polubił cię!
Myślę, że nie wszystko zrozumiała, ale intuicją musiała przecież wyczuć, że są to „słowa przyjaźni”. Zresztą nie wiem. Podobno u Rusinów „lubić” znaczy coś innego. „– Chto trochi tebe polubiw?” — zapytała wówczas, a ja potwierdziłem, że tak, że „trochę polubił cię”.
Pisał wujek w liście, że wzywa mnie stanowczo do pilnego stawienia się na Puszczykowym Mszarze. Jest bowiem sprawa do rozwiązania, a wiele wskazuje na to, że miejscowi policjanci nie mają żadnej koncepcji, która by poskutkowała złapaniem złodzieja i odnalezieniem rzeczy zrabowanych. Podejrzewają Bogu ducha winnego batiuszkę, czyli popa.
Otóż jesienią, w swym cotygodniowym rejsie do Mokrego, gdy statek pocztowy „Czapla” mijał drewniany pomost postawiony na końcu grobli ziemnej wiodącej przez bagna, jeden z marynarzy wyskoczył przez reling, unosząc ze sobą zapieczętowany worek przesyłkowy, co stwierdzono wkrótce potem. Nikt tego momentu nie zauważył, więc nie było natychmiastowego pościgu. Tupot nóg na pomoście zaciekawił tego i owego z marynarzy, ale za późno. W oddali zdążyli zobaczyć tylko oddalającą się sylwetkę swego kolegi z workiem na plecach. Wkrótce zniknął za drzewami.
Śledztwo policyjne wykazało, że marynarz pozostawił na pomoście i na grobli wyraźne ślady swej ucieczki. Jednak tam, gdzie grobla nieco wznosiła się i teren nie był już grząski, śladów nie dało się odczytać. W tamtym dniu wujek Poldek słyszał kilka strzałów, jakby pistoletowych, dochodzących z Wilczych Moczarów. Mówili chłopi miejscowi, że znaleziono tam dziewięć zastrzelonych wilków. Również Hanula i Wasylek opowiadali, że wydobyli tam wtedy z bagna jakiegoś nieszczęśnika z pistoletem, który najpierw uciekał przed wilkami (widocznie wyczuły złego człowieka), ostrzeliwując się ostro i skutecznie, a potem zaczął tonąć w moczarze, niemal u stóp Hanuli i Wasylka. Wydobyty z topieli, skierował lufę pistoletu na Hanulę i nacisnął spust. Coś w pistolecie trzasnęło tylko, nie było już naboju. Tamten człowiek wydawał się być tym faktem zaskoczony, ale roześmiał się zaraz i powiedział: „– To tylko taki straszak psychologiczny, nie masz się czego bać, głupia”. Z opisu Hanuli wujek wywnioskował, a komendant potwierdził, że ten pistolet to niemiecki Luger, czyli inaczej Parabellum, dziewięciostrzałowy. Na koniec złoczyńca kazał Hanuli i Wasylkowi przyrzec, że nikomu nie powiedzą, iż go spotkali, bo to tajemnica państwowa, za naruszenie której grozi „gleba, ciemna mogiła”. Jest on bowiem — tak powiedział — agentem tajnej służby i podąża śladem szpiegów bolszewickich, którzy nachodzą nasze granice. „Oczywiście Hanula i Wasylek przyrzekli, co tam chciał, po czym zaraz przyszli z tym do mnie, a ja zawiadomiłem posterunek policji w Mokrem” — pisał wujek Poldek.
Przedmiotem kradzieży były złote paramenty liturgiczne (kielichy, pateny, relikwiarze i inne takie), które Polacy z Kanady ufundowali dla parafii katolickiej w Mokrem, czyli dla parafii, do której należy też teraz wujek Poldek. Było to w płóciennym worku, zapieczętowanym lakową pieczęcią i opatrzonym etykietą o treści: „Dar Polonii kanadyjskiej. Nie może być przedmiotem sprzedaży”. Ponieważ o tym darze rozpisywały się gazety w Pińsku i Łucku, więc złodziej mógł poczuć „gorączkę złota”, a mając to pod ręką, w ładowni statku, na którym służył, skorzystał z okazji. Gdzie ukrył łup? Bo Hanula i Wasylek są pewni, że gdy go wydobyli z bagna (a był już zanurzony po szyję), nie miał przy sobie żadnego worka, ani nie wyglądał na takiego co to przed chwilą stracił w bagnie złoty skarb.
Cóż ty Stefciu na to? — zapytywał wujek i pisał dalej, że tegoroczna zima sypie śniegiem i wieje mrozem. Mam przyjechać jak najszybciej, bo wkrótce wszystkie drogi zasypie, zawieje, może też koleje staną. Smętna i Czerotnica całkiem są skute lodem. Czółnem nie przejedziesz. Również statek pocztowy „Czapla” na czas zimy zawiesił rejsy. Komunikacja odbywa się saniami zaprzężonymi w dwa albo i trzy konie. Zaopatrzenia dostarcza wujkowi przewoźnik Fiodor, ojciec Hanuli i Wasylka. Również doktor Bielecki korzysta teraz z jego usług, gdy jedzie do chorego. Jeszcze ze dwa miesiące lody będą trzymać.
Coś dziwnego stało się z watahą wilczą. Oszalały czy co? Podchodzą pod zagrody, były też u wujka, chciały zagryźć kurę, którą sobie wujek sprawił, by mieć jajka na śniadanie i nie czuć się samotnie. Musiał tę kurę zabrać do domu. Chodzi sobie teraz bidula po pięterku i gdacze w korytarzu. Ale przynajmniej ciepło tam ma, bo kurnik to już teraz istny wygwizdów. Podeszły też wilki pod samo Mokre, atakując obory i chlewy. Chłopi wyskoczyli wtedy z zagród z czym kto mógł, co się pod rękę nawinęło — z widłami, z grabiami, z cepami, z batami — i udało się przepędzić watahę. Ale czy na długo to wystarczy? Uradzono na zebraniu gromadzkim, żeby wygnać wilki ogniem. Mówiło się na zebraniu: Niech idą gdzieś dalej, a nas niech zostawią w spokoju. To przeganianie ogniem to taki miejscowy sposób, podobno skuteczny.
Pisał dalej wujek, że wtedy jesienią, zaraz po opisanych wypadkach, przynieśli mu chłopi zabitego wilka, jednego z tych dziewięciu, które zastrzelił złoczyńca. Pozostałe były już nadjedzone przez wilczych pobratymców. Wiedzieli, że wujek wypycha zwierzęta, więc niech sobie i wilka wypcha, jeśli chce (a pewnie, że wujek chciał). Jest bowiem wujek preparatorem zwierząt i zaopatruje pracownie biologiczne uniwersytetów polskich i zagranicznych, a także współpracuje z Muzeum Przyrodniczym Dzieduszyckich ze Lwowa. Jego wypchane okazy charakteryzują się, jak napisano raz w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”, „niepowtarzalną dynamiką, dającą złudzenie ruchu, a drapieżniki, które wyszły spod ręki pana Leopolda, mają w oczach ów szczególny błysk drapieżności, przez co wyglądają jak żywe”.
List wujkowy dał mi wystarczającą podstawę do snucia pierwszych domysłów i ułożenia kolejności pierwszych rozdziałów książki, która z tej nowej przygody być może powstanie. Jeśli to ja będę owym mężem opatrznościowym, który odnajdzie zrabowany dar Polonii kanadyjskiej i zwróci go prawowitym właścicielom, czyli parafii katolickiej w Mokrem, to nie powinienem rozpraszać sił i środków. Z wujkowego opisu, zapewne dość skrótowego, pomijającego istotne dla sprawy okoliczności, wynikało jednak niezbicie, że powinienem skupić się na ukrytym skarbie (tak w myślach, ze względu na jego złotą zawartość, nazwałem ów ukradziony worek). Ku temu celowi powinny prowadzić moje m e t o d y c z n e czynności detektywistyczne. Wiele wskazywało na to, że złodziej póki co opuścił teren, na którym go poszukiwano, i przycupnął gdzieś w ukryciu, może w jakimś wielkim zatłoczonym mieście, by w stosownym momencie wydobyć zdobycz z ukrycia! Ale nikt nie mógł przewidzieć, kiedy to nastąpi.
Zauważyłem, że w liście wujka Poldka czegoś jednak brak. Dla pewności przebiegłem oczyma po wujkowym piśmie po raz kolejny, czy nie przeoczyłem tego, co by mnie uspokoiło, ale niestety prawda ukryta pomiędzy wierszami jeszcze raz ukazała mi się z przerażającą wyrazistością. Zdałem sobie sprawę, że wujek Poldek nie jest w pełni świadom grożącego niebezpieczeństwa! Było ono całkiem realne i czaiło się gdzieś w cieniu, gotowe usunąć wszystko i wszystkich, którzy stanęliby mu na drodze…
W tym miejscu przerwałem na chwilę swe rozważania. Przyszło mi bowiem na myśl, że gdybym był pisarzem, nie wyjaśniałbym wszystkiego od razu, tylko pozwoliłbym czytelnikom albo innym młodym detektywom na własną próbę rozwiązania zagadki. Jeśli zdecyduję się na napisanie książki o tej tu przygodzie, w tym miejscu będą wiedzieli czytelnicy tyle co i ja wiem, i z tego samego materiału niech wyciągają wnioski.
Ale w tym momencie ja już wiedziałem tyle, że włos zjeżył mi się na głowie. Nie mogłem zwlekać z wyjazdem. Sprawa była g a r d ł o w a, a wiele wskazywało na to, że jestem na razie jedynym, który zdaje sobie z tego sprawę.
Wiedziałem już, że nie obejdzie się bez broni. Na Puszczykowym Mszarze czekała na mnie moja mała wiatrówka, którą otrzymałem w lecie od wujka w prezencie, na razie tylko do celów szkoleniowych, zanim zdam egzamin łowiecki. W myślach widziałem już dla niej zastosowanie. Będę miał też ze sobą korkowiec. Głośny huk starczy za dwóch, jak to mówią. Broni nigdy nie za wiele. Poza tym wezmę zwykłe detektywistyczne wyposażenie, z którym się w czasie wakacji nie rozstaję, choć nie wszystko i nie zawsze się przydaje.
I wierzcie mi: szykując się na krwawą walkę, bynajmniej nie w wilkach upatrywałem głównego wroga.II. Rady redaktora M.
Swoje rzeczy upchałem w plecaku. Pięć egzemplarzy autorskich „Zagadki Puszczykowego Mszaru”, które miałem porozdawać na miejscu, porządnie zawinąłem i włożyłem do walizeczki. Niestety, oprócz plecaka musiałem też wziąć walizeczkę, bowiem Mama uważa, że wujkowi Poldkowi będą potrzebne przeróżne rzeczy. Tacy pustelnicy jak on niczego nie mają, powiedziała. Ja z kolei uważam, że tylko wujek ma wszystko, co potrzebne — i jemu, i mnie. „– Nawet kurę ma!” — powiedziałem. Moje książki przeznaczone były, po jednej dla: wujka Poldka, doktora Bieleckiego, pana magistra Zabiełły, którzy też w tamtej książce występują, dla kapitana Bęc–Kowalskiego, który nawet napisał Posłowie do „Zagadki”, no i jeden egzemplarz dla Hanuli, która jest tam główną postacią kobiecą pozytywną. Będą chcieli, to nawet mogę im napisać dedykację, każdemu inną. A jeśli nie będą chcieli, to też napiszę. I jeszcze jeden egzemplarz okazowy, na wszelki wypadek. Tato dołożył mi do walizeczki ciężaru, wkładając dwie butelki koniaku „Napoleon”.
— Na takie siarczyste mrozy nie ma nic bardziej rozgrzewającego niż lampka koniaczku. Przypomnij sobie, mój synu, psy bernardyny z baryłeczkami przywiązanymi do szyi. Wiedzą ludzie doświadczeni, czego potrzeba zmarzniętym. Masz to dać mojemu bratu — (wujek Poldek jest bratem Taty, więc to właściwie mój stryjek, ale w naszej rodzinie młode pokolenie nazywało go od zawsze wujkiem). — Ty nie pij! Chyba nie muszę powtarzać?
— Gdyby było bardzo zimno, to niech ci wujo zrobi barszczu czerwonego ukraińskiego. Koniecznie z majerankiem! — wtrąciła się Mama. — To rozgrzewa jeszcze bardziej niż koniak. Pij małymi łykami, żeby nie poparzyć języka i podniebienia, bo byś miał potem zły humor przez kilka dni.
Dopilnowała Mama, żebym ubrał się najcieplej jak można.
— No przecież jadę na Kresy, a nie na Sybir!
— Dla wyżu syberyjskiego, przez który naszły nas te arktyczne mrozy, nie ma granic. Chociaż nie wywożą nas już na Sybir, to Syberia wciąż za nami tęskni i nas nachodzi.
To było wczoraj. Dzisiaj około południa zawiózł mnie lokaj Antoni, który jest zarazem kierowcą naszego fiata 508, do Warszawy na dworzec. Kupił dla mnie bilet do Mokrego z przesiadką w mieście powiatowym S. To Tato nalegał, żeby to raczej Antoni kupił ten bilet, bo mi się pewnie wszystko poplącze, co mam po nim.
— Te formuły przy kasie są takie trudne do spamiętania.
W pełni się z nim zgodziłem, mając w pamięci wcześniejsze moje kupowania biletów. Więc teraz tylko stałem przy walizeczce, przysłuchując się jak Antoni monotonnie, lecz jednak bezbłędnie recytuje panience z okienka kasowego:
— Jeden zniżkowy — ulgowy — szkolny — na pośpieszny do S. — przy oknie — dla niepalących — druga klasa — potem z S. do Mokrego — kolejką wąskotorową — też ulgowy — szkolny — wagon trzecia klasa — bo tam nie ma innych. I to by było wszystko.
Ciekaw byłem, co by zrobił, gdyby kasjerka powiedziała: „– Słucham? Co pan tam mamrocze?”. Ale nie powiedziała, więc nie miałem tej satysfakcji.
Pociąg miałem mieć późnym popołudniem, ale już po zmroku, bo słońce zachodzi w zimie wcześnie, a tego dnia wcale słońca nie było. Po niebie przetaczała się szara, prawie granatowa chmura śniegowa, zasypując Warszawę.
Antoni podwiózł mnie jeszcze do wydawnictwa pana M., które wydało „Zagadkę Puszczykowego Mszaru”. Miałem tam zapytać o stan sprzedaży i jakieś rady na przyszłość. Czy jeszcze coś mi tam wydrukują? Przykazałem Antoniemu, żeby został na ten czas w samochodzie i nie oddalał się. Miał mnie bowiem wsadzić osobiście do pociągu, a ja nie znałem Warszawy na tyle, by samemu trafić na dworzec.
Na parterze budynku Wydawnictwa mieściła się księgarnia firmowa. Przed rozległą szklaną witryną wystawową stała dziewczyna w wieku gimnazjalnym, gorączkowo szukając czegoś na wystawie i przyciskając jakąś książeczkę do serca. („Czyżby to »Zagadka Puszczykowego Mszaru«? ” — przyszło mi na myśl. — Pewnie czeka na kolejny tom”). Ale nie, kolor okładki jej ukochanej książeczki był inny niż kolor mojego dzieła, które też na tej witrynie stało i zapraszało do kupna, wabiąc okładką.
Redaktor M. przywitał się ze mną serdecznie i wylewnie. Widzieliśmy się dopiero po raz drugi w życiu, ale już za pierwszym razem wywróżył mi świetlaną przyszłość literacką. Kiedy powiedziałem wtedy, że waham się pomiędzy karierą pisarską a detektywistyczną, radził, żeby te dwie ciągoty zjednoczyć, co zaowocuje pisarstwem książek kryminalnych.
Teraz też miał dla mnie kilka dobrych rad.
Ale najpierw, na moje pytanie jak idzie sprzedaż, odpowiedział, że „nawet–nawet, jak na takie coś, ale oczywiście cudów nie oczekujmy, na wszystko przyjdzie czas, najpierw trzeba sobie wyrobić nazwisko, a potem zobaczymy”.
Szczerze powiem, że niewiele z tego zrozumiałem, ale zabrzmiało bardzo profesjonalnie.
Posadził mnie w głębokim fotelu w głębi pokoju redakcyjnego.
— Pamiętaj, żebyś zawsze miał w domu, a najlepiej w swoim gabinecie — gdy już dorobisz się gabinetu — taki fotel. Jak najgłębszy z zagłówkiem, najlepiej wyłożony pluszem. W takim fotelu wymyślisz najciekawsze historie. Ale najlepiej opisuj własne przeżycia. Kiedy wyczujesz, że gdzieś chowa się przygoda, ruszaj w te pędy na jej spotkanie.
Dobrze mi było w tym fotelu. Skrojony na dorosłego człowieka, przerastał mój rozmiar i zapadłem weń głęboko jak w gorące źródło lecznicze. Redaktor M. spacerował po swym mrocznym gabinecie. Zmarszczone czoło świadczyło o nadzwyczajnej pracy umysłu. Wiedział, że mam mało czasu (pociąg czekać nie będzie), a chciał — tak wywnioskowałem z dotychczasowych jego wypowiedzi — uzbroić mnie w narzędzia pisarskie, ukazać tajniki warsztatu. Na jego biurku paliła się lampa, z tych, jakie w moim domu nazywa się „nocną lampą”, a w biurach „lampą biurkową”. Snop światła spod pomarańczowego płóciennego abażuru padał na blat biurka, gdzie przybierał kształt koła, pozostawiając wszystko inne w cieniu. Zrozumiałe, że Redaktor pracuje w obrębie tego świetlistego kręgu, że jego rozproszona myśl znajduje tu skupienie, nie trwoniąc nic z bogactwa natchnienia. Postanowiłem to zastosować we własnej pracy literackiej.
— Miej ze sobą zawsze brulion i ołówek albo wieczne pióro.
— Mam, mam, oczywiście, już się w to uzbroiłem. Lecz jeszcze nie wiem, czym brulion zostanie zapełniony. Jednakże m a c h i n a już ruszyła.
— Jaka „machina”?
— Pierwsze poruszenie przygód.
— Rozumiem. Coś tajemniczego, zagadkowego? Jakieś wyzwanie intelektualne dla mistrza dedukcji?
— Chciałbym oczywiście, by można wszystkie zagadki rozwiązać nie ruszając się z fotela, mając do „czarnej roboty” jakichś pomocników, ale sprawa, dla której wujek Poldek wezwał mnie na Puszczykowy Mszar wygląda bardziej na przygodę niż na zagadkę. W każdym razie tkwi w tym jakaś tajemnica.
— Zobaczymy. Tytuł to sprawa wtórna. Nie mam nic przeciw temu, żeby zamiast „zagadki” była teraz „tajemnica”, ale jeśli wyjdzie ci coś jeszcze innego, to się nie krępuj. Jeśli to będzie równie dobre jak „Zagadka Puszczykowego Mszaru”, to oczywiście wydrukuję. Ale nie zapomnij, że talent to raz, a rzeczywistość godna opisania to dwa. Potrzebny też jeszcze warsztat. Nie wszyscy mają intuicję pisarską, która sama jedna zwykle powinna wystarczyć.
Nie za bardzo go zrozumiałem.
— U nas za domem lokaj Antoni ma w szopie warsztat. Czasem naprawia tam jakąś część z naszego fiata 508. Ma imadło, tokarkę, różne takie, nawet nie znam jeszcze wszystkich nazw, jakieś holajzy czy coś. Chodzi panu o to, żebym miał maszynę do pisania i biurko, czy o co? Bo mówił pan najpierw o brulionie i ołówku albo wiecznym piórze.
— To są rzeczy wtórne. Co kto lubi. Na przykład Mark Twain — znasz?
— No pewnie. „Przygody Tomka Sawyera” i „Huckleberry Finn”.
— …Właśnie. Pisał na maszynie do pisania, a było to jeszcze w XIX wieku. Był jednym z pierwszych, którzy posługiwali się tym wynalazkiem. Ale już nasza Zofia Kossak pisze na luźnych kartkach albo w brulionie, zapisując strony ołówkiem lub piórem. Dopiero potem przepisuje na maszynie. Czytałeś oczywiście „Krzyżowców”?
— Trochę. Troszeczkę.
— Aha, czyli nie czytałeś.
„Skąd, u licha, mógł się dowiedzieć?” — zastanawiałem się. Bo rzeczywiście jeszcze nie czytałem. Na półce w pokoju rodziców leżały grube tomiszcza, prawie jak cegły, których objętość nie zachęcała do czytania. Rodzice przeczytali, ja zostawiłem sobie na później, preferując Curwooda.
Trochę się zawstydziłem, gdy tak bez żadnych dociekań uznał moją odpowiedź za nieprawdę. Półmrok gabinetu ukrył rumieniec.
Redaktor M. chodził po gabinecie to w lewo, to w prawo, od ściany do ściany. Na tle światła lampy biurkowej zdawał się być wycinanką z czarnego papieru, jaką można sobie zamówić w nadmorskim kurorcie. Zastanawiał się najwyraźniej, w jaką wiedzę tajemną zdąży mnie wtajemniczyć przed wyjazdem.
Za oknem też zapalono latarnie uliczne. Kwadrat okna jakby ożył. Dotychczas panował tam głęboki cień. Raz że niebo było spowite grubą śniegową chmurą, dwa że po drugiej stronie ulicy stała wysoka kamienica, nie dopuszczając tu nawet odrobiny dziennego światła. Teraz w blasku latarni, która płonęła zaraz za szybą, zobaczyłem grube wirujące płatki śniegu. Gdy zmrużyłem oczy, blask światła przybrał postać podobną do dmuchawca, zanim się weń dmuchnie.
— Ważne, byś kontrastował atmosferę. Gdy jeden rozdział jest dynamiczny lub wstrząsający, to drugi niech będzie wyciszony.
Nie mogłem się z tym zgodzić.
— Ale przecież życie jest takie jakie jest. Nie jest jak warkocz, w którym pasma przeplatają się na przemian — (byłem bardzo zadowolony z tego porównania do warkocza). — Przecież gdy przygoda rozwija się, to nie powiem przestępcy, żeby spoczął, usiadł, powspominał, a do działania przystąpił dopiero w kolejnym rozdziale, bo ten tutaj musi być spokojny i wyciszony, zgodnie z regułami.
— Widzę, że umiesz też filozofować jak jaki teoretyk literatury. Ale uwierz mi na słowo. Słusznie zauważyłeś, że życie jest takie jakie jest. I tempo przygody też jest takie lub siakie. Gdy jesteś naocznym świadkiem lub uczestnikiem, musisz się dostosować do rzeczywistości, a właściwie do jej tempa. Gdy jednak przyjdzie to opisać, nic cię już nie goni. Usiądź w fotelu, przemyśl wszystko z różnych stron. Twój umysł posiada niezawodny filtr, przez który odsiejesz sprawy poboczne i nieistotne, a nadasz blask, wagę i kolor sprawom zasadniczym. Książka jest wspólnym dziełem rzeczywistości i twojej osobistej refleksji o tej rzeczywistości. Fakty zaistniałe plus talent równa się dzieło literackie.
Trochę się zmieszałem, bo to „Fakty zaistniałe plus talent równa się dzieło literackie”, czyli Fakty + Talent = Dzieło Literackie, czyli w skócie F + T = DL, przypomniało mi zaraz jak w lecie chodziłem z Hanulą po gajach obrębiających Puszczykowy Mszar i na kilku drzewach wyciąłem serce z literami S + H = WM, na pamiątkę naszej p r z y j a ź n i, czyli na potwierdzenie, że się k o l e g u j e m y, i że zawsze możemy na siebie liczyć.
Redaktor podszedł do okna. Niemal przyłożył nos do szyby, na której osiadło już nieco płatków. Spojrzał w dół.
— A ta ciągle stoi!
— Mówi pan o tej dziewczynie przed witryną księgarni? Stała już jak wchodziłem.
— Przychodzi codziennie i wypatruje nowego tomiku Kazimierza Wierzyńskiego. Dałem ogłoszenie do „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, że tomik ukaże się „na dniach”. Więc obawia się, że jeśli nie dopilnuje, to jej to wykupią nim się zorientuje. A ta książeczka, którą tak przyciska do serca to pierwszy tomik tego poety „Wiosna i wino”. Znasz coś Wierzyńskiego?
Chciałem powiedzieć, że „c o ś tam pewnie znam”, ale przypomniałem sobie, że już raz mnie przyłapał, więc tylko bąknąłem:
— Nie przypominam sobie, żebym miał przyjemność.
Wtedy wyrecytował:
Szumi w mej głowie, jak w zielonym boru,
Przez włosy radość wielka mi się dymi,
Jam niebieskiego cały jest koloru,
Wypiwszy niebo jak puchar olbrzymi.
Nawet mi się spodobało. Wyczuł to, więc pofolgował sobie, rzucając kolejny wiersz:
Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną,
Na klombach mych myśli sadzone za młodu…
Potem redaktor M. pouczył mnie jeszcze o konieczności stosowania efektownych zakończeń, puent i innych ozdobników, by tekst przynależał bez wątpliwości do literatury, a nie do czczej rozrywki.
I wiele innych pożytecznych rad mi udzielił, ale nie wyliczam ich wszystkich, gdyż zbyt wiele wody upłynęłoby w Dnieprze, nim bym skończył ich wyliczenie i opisanie. Ważne, by były wdrożone w praktykę pisarską.
Jeśli chodzi o poezję, to powiedział, że owszem, można się nią parać, gdy poczuje się iskrę Bożą, ale pieniędzy z tego nie będzie. Pieniądze są z literatury kryminalnej, takiej jak „Zagadka Puszczykowego Mszaru”. Co powiedziawszy, wyjął z szuflady biurka plik banknotów, widocznie już przeliczonych, do tego kilka monet, i wypłacił mi rzetelnie należne 22 złote polskie i jeszcze 20 groszy, stosownie do wyników dotychczasowej sprzedaży, oraz dodatkowe 15 złotych na poczet wydatków związanych z nową sprawą i nową książką.
— Gdyby koszty wzrosły, to telegrafuj po pieniądze!
To rozumiem!
Gdy wychodziłem, ma się rozumieć uszczęśliwiony tym pierwszym u c z c i w y m zarobkiem i nadzieją na dalsze profity z działalności literackiej, tamtej gimnazjalistki już nie było. „Zagadka Puszczykowego Mszaru” wciąż stała na witrynie wystawy. Kolorowa okładka zachęcała do kupna. Płatki śniegu wirowały mi przed oczyma. Nie tajały na bruku ulicy, bowiem mróz trzymał i nie puszczał. Gdzieś blisko musiała być główna ulica, bo słychać było zgrzyt kół tramwajowych na zakrętach, klaksony automobilów, nawoływania — może przekupniów, może sprzedawców wieczornych wydań gazet. Nie znałem Warszawy, nie wiedziałem gdzie jestem i jak trafić na dworzec kolejowy. Ale Antoni, który wciąż czekał w fiacie — wiedział. Miał przykazane wsadzić mnie do pociągu i wyekspediować w kierunku wschodnim. Zobaczywszy, że się zbliżam, otworzył boczne drzwi.
Wkrótce potem przekazywał mi ostatnie polecenia rodziców.
— Niech panicz pamięta, żeby zachowywać się g o d n i e i nie przynieść wstydu rodzinie. Noblesse oblige. W tamtejsze porachunki i ciemne sprawki niech się panicz nie miesza. Niech się panicz ciepło ubiera i będzie we wszystkim posłuszny panu Leopoldowi. A jeśli chodzi o kontakty z tamtejszym towarzystwem rówieśniczym, to lepiej zachować umiar i zbytnio się nie spoufalać. Noblesse oblige — powtórzył. I podsumował: — Chyba niczego nie zapomniałem z tego, co szanowni Państwo kazali powtórzyć. Do widzenia, paniczu Stefanie!
Lokomotywa zagwizdała na odjazd. Buchnęły kłęby z komina. W ciemność posypały się iskry. Spod kół z sykiem wydostała się para, omiatając zawiadowcę. Wtedy zawiadowca krzyknął na opieszałych.
Stałem w otwartym oknie korytarza, pełen złych przeczuć.
— Żegnaj, Antoni — powiedziałem.
Tam, dokąd jechałem, można się było spodziewać wszystkiego.
W przedziale zająłem swoje miejsce przy oknie, Pozostałe miejsca były wszystkie zajęte przez obcych mi ludzi. Mrok za oknem, jednostajny stukot kół — działało to usypiająco. Starsza pani z naprzeciwka poprosiła marynarza Flotylli Pińskiej, by wyłączył lampkę nad drzwiami. Ciemność ogarnęła też wnętrze przedziału. Wpatrywałem się w zaokienną ciemność i czułem jak pogłębia się we mnie zatroskanie i poczucie wielkiej odpowiedzialności. Nie miałem jeszcze wielu punktów zaczepienia. Nie wiedziałem, gdzie leży punkt ciężkości: czy chodzić tu będzie bardziej o znalezienie skradzionego skarbu, czy o rozwiązanie zagadki dziwnego zachowania wilków. A może jedno z drugim jakoś jest powiązane?
Gdzieś z głębin mej świadomości napływały pierwsze przesłanki do wnioskowania dedukcyjnego. Gdy pociąg zatrzymał się w Siedlcach, światła dworcowe zdawały się rozświetlać też dotychczasowe mroki mego umysłu. A kiedy po upływie kolejnych godzin pociąg przejechał przez most na Bugu i zatrzymał się w rzęsiście oświetlonym Brześciu, miałem już o wiele jaśniejszy pogląd na sprawę.
Marynarz Flotylli Pińskiej wysiadł w Brześciu. Miał tu czekać na pociąg w kierunku Pińska („Na Pińsk”, jak się wyraził). Nasz pociąg skręcał nieco na południe, w kierunku Kowla, który był następnym dużym miastem, i dopiero stamtąd miał skierować się już wprost na wschód. Pozostali pasażerowie wciąż zajmowali swe miejsca.
Z opowieści Hanuli, jak mi napisał wujek w liście, wynikało, że człowiek wyciągnięty przez nią i przez Wasylka z bagiennej topieli przestraszył ją, udając, że strzela z pistoletu, ale nie było tam żadnego naboju. Z jej opisu wynikało, że był to pistolet Luger, zwany inaczej Parabellum, niemiecki, 9-strzałowy. Jeśli chłopi znaleźli wkrótce potem szczątki dziewięciu zastrzelonych wilków, znaczyło to, że do ich zabicia złoczyńca (nie mógł to być nikt inny!) zużył wszystkie dziewięć naboi, a że sytuacja była szybka, dramatyczna i rozpaczliwa, z pewnością nie liczył oddanych strzałów. Dlatego brak kolejnego naboju w magazynku, naboju, który chciał przeznaczyć na zabicie Hanuli, był dla niego zaskoczeniem. Próbował to pokryć żartem, że to niby tylko „taki straszak psychologiczny”. Hanula najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia. Zarówno ona, jak i jej brat Wasylek, byli świadkami w sprawie. Tylko oni widzieli go twarzą w twarz, zanim zaszył się gdzieś, może na prowincji, może w dużym mieście, by powrócić w stosownym momencie. Świadkowie byli dla niego z pewnością niewygodni. Kto wie, czy przed wyjęciem skarbu z kryjówki nie pozbędzie się ich.
Zrozumiałem, że ten, któremu muszę stawić czoła, to człowiek bez sumienia, gotów do zabójstwa, nieprzyjaciel młodzieży.
O Wasylka mniejsze miałem niepokoje. Jakoś tak mi był obojętny, jak jakaś tylko zawada na drodze, kula u nogi, piąte koło u wozu, ale postanowiłem uratować Hanulę, wierną towarzyszkę moich przechadzek w lipcu i sierpniu zeszłego roku. Jeśli przy okazji uda się też uratować Wasylka, to jego szczęście, którego nie będę go pozbawiał.
Gdy ostatnie latarnie Brześcia zostały za nami, wciąż rozmyślałem o niebezpieczeństwie.
Koła pociągu stukały miarowo na złączeniach szyn, kołysząc do snu. Starsza pani z naprzeciwka, która powiedziała mi: „– Dobranoc, kawalerze”, już teraz spała. W ciemnościach nocy pociąg wdzierał się w ośnieżoną pustynię skutej mrozem i lodem bagiennej krainy. Na granicy snu i jawy zdawało mi się, że słyszę przeciągłe wycie przewodnika wilczej watahy. Ale to był tylko buczek lokomotywy, pozdrowienie dla dróżnika, który stał przed progiem swej budki z chorągiewką w ręce.III. W poczekalni dworcowej
Ostry gwizd lokomotywy wyrwał mnie o poranku ze snu. Byłem w przedziale sam, wszyscy pasażerowie musieli wysiąść po drodze. Jak przez mgłę pamiętałem, że w nocy na jakiejś dużej stacji (może to był Kowel, może co innego) wysiadała ta starsza pani z naprzeciwka. Potrząsała mnie za ramię, mówiąc: „– Nie śpij kawalerze, bo cię okradną! Teraz już będziesz jechał sam!”. Pamiętam tylko, że trochę mnie rozśmieszyła, bo przecież to ja jestem pogromcą złodziei, a nie złodzieje pogromcami mnie. Co było dalej, nie pamiętam, ale teraz to sobie przypomniałem i aż podskoczyłem. Na siatkowej półeczce pod sufitem moje bagaże spoczywały nadal, najwyraźniej nienaruszone. Odetchnąłem i spojrzałem za okno. Wstawał już blady świt. Bezlistne gałęzie drzew liściastych oblepione były białym puchem szadzi. Najwyraźniej mróz trzyma mocno.
Pociąg wytracał prędkość, wjeżdżał pomiędzy jakieś zabudowania. Zbliżaliśmy się do stacji. Czy możliwe, żeby to już była stacja S.?
Tak było w istocie, co potwierdził głośny okrzyk konduktora:
— Stacja S.! Wysiadać i wsiadać! Drzwi zamykać!
Szybko wszedłem z butami na siedzenie, żeby zdjąć z plecionej półki plecak i walizeczkę. Wdziałem moje palto, owinąłem szyję szalikiem, a głowę przykryłem futrzaną uszanką.
— Zaraz! — zawołałem. — Jeszcze ja!
Wysiadło tu kilkanaście osób. Kilku Żydów w chałatach, kilka wiejskich bab z koszami. Kiedy wysiadałem tu w lecie, panował harmider. Pamiętam klatki z kurami i królikami, stojące pod zegarem peronowym. Teraz mróz wygnał stąd zwykłe życie. Wszyscy wysiadający byli mi obcy, szybko przeszli w otwarte drzwi dworca. Dwoje pasażerów było najwyraźniej nie stąd, schludne ubiory zdradzały miejskie pochodzenie. Rozglądali się, jakby bezradnie. Jakaś pani w średnim wieku, dość korpulentna, na głowie nie czapka, lecz kapelusik ze sztucznym kwiatem; wyglądała na angielską lady, tak była dystyngowana i pełna godności. I jakiś rudzielec około trzydziestki, bez czapki, tylko z wełnianymi nausznikami; ruda czupryna zdawała się płonąć, gdy wiatr rozwiewał bujne włosy. Stał przy pokaźnym kufrze z napisem „Maestro Cagliostro — Mistrz Czarnej Magii — Znikające Przedmioty!”. No pewnie, że mnie to zaciekawiło. Już tragarz dopchał do niego swój wózek i razem wtaszczyli kufer na platformę wózka. Tragarz skierował wózek ku drzwiom dworca, dystyngowana pani ruszyła za nimi, a i ja tam chciałem się ogrzać. Za plecami usłyszałem jak para buchnęła z komina lokomotywy i stuknęły bufory. Pociąg odjeżdżał dalej, ku granicy z Sowietami.
Drzwi dworcowe trzeba było szybko za sobą zamykać, bo zimno wpadało do środka i osoby czekające na następny pociąg głośno się tego domagały. Ale za to w środku ciepło aż miło. W kącie stał wielki piec kaflowy, od którego buchało gorącem. Stali tam jacyś biedacy bez rękawic, grzejąc sobie ręce. Wszystkie ławki w pobliżu pieca były już zajęte. Ale to tylko zdołałem ustalić w szybkim, pobieżnym rzucie oka, gdyż inny obrazek przykuł moją uwagę. Ujrzałem pana Magistra Zabiełłę, kierownika Domu Ludowego w Mokrem, którego poznałem w czasie zeszłorocznych wakacji letnich. Witał wylewnie tego rudego magika.
— Witam Szanownego Mistrza! Obawiałem się już, że Mistrz nie przyjedzie. Wszystkie bilety już wyprzedane. Zgodnie z umową, kilka dni na aklimatyzację i na próby. Zaraz, zapomniałem, jak nazwisko Mistrza?
— Cagliostro — przedstawił się magik.
Domyśliłem się, że będzie miał występ w Domu Ludowym. Magister Zabiełło konsekwentnie, jak widać, realizował swój program oświatowy i misję cywilizowania zagubionej wśród moczarów miejscowości.
Wreszcie jego wzrok padł na moją skromną osobę. Zamrugał oczami.
— Zaraz, zaraz, czy mnie oczy nie mylą? Toż to Stefcio Powieliński!
Rudzielec obejrzał się zaciekawiony. Ale ujrzawszy mnie, ciekawość zniknęła z jego twarzy. Spodziewał się kogoś ważnego, znanego na tym terenie. Poradziłbym mu, żeby nie sądził z pozorów. Dla magistra Zabiełły rzeczywiście byłem kimś ważnym i znanym na tym terenie. Dla innych też. No, może nie tutaj w S., ale w Mokrem na pewno.
— Utalentowany młody detektyw! — kontynuował pan Zabiełło. — I do tego pisarz! Jak szybko i sprawnie rozwiązał zagadkę skradzionego dyplomu! Ale co tam, później będziemy wspominać. Witaj chłopcze!
Jak to miło, że mnie zapamiętał i pochwalił przy ludziach.
— Mam dla pana Magistra egzemplarz książki, w której opisałem zeszłoroczną przygodę kryminalną: „Zagadka Puszczykowego Mszaru”. O panu też tam jest.
Sądziłem, że ucieszy się, ale zamiast tego zaniepokoił się.
— Ale chyba nic złego o mnie? Wiesz przecież, że zawsze byłem ci życzliwy.
— Wszystko dobrze. Dokładnie tak jak w tym brulionie, który już pan w zeszłym roku czytał. Będzie pan zadowolony.
Dystyngowana korpulentna dama, owa lady, która stała przy nas, przyglądając się powitaniom, zdecydowała się odezwać:
— Bardzo panów przepraszam. Jestem Henryka Zielińska, dziennikarka. Jadę do Mokrego z wizytą rekonesansową, rozeznać możliwości w zakresie założenia gazety codziennej lub przynajmniej tygodnika lokalnego. Rozumieją panowie: czy pismo znajdzie tam czytelników i czy znajdzie się jakaś siedziba dla redakcji. Jestem tu zupełnie obca i przyznam się, że odczuwam pewne zagubienie. Lecz widzę, że mam do czynienia z dżentelmenami. Czy mogłabym przyłączyć się do męskiego towarzystwa panów?
— Ależ oczywiście — skłonił się magister Zabiełło. — Moja godność Tadeusz Zabiełło, rodem z Poniewieża, jednak obecnie w Mokrem; kieruję tam Domem Ludowym, placówką postępu i cywilizacji. A to mój gość: wybitny artysta, mistrz czarnej magii Maestro Cagliostro, dobrze mówię?, który przybył do nas, by nieco ożywić zatęchłą i nieruchawą okolicę. A to Stefek Powieliński, młody detektyw, a zarazem młody literat, zapewne na ferie zimowe do wujka Leopolda?
— Tak, do wujka Poldka, na Puszczykowy Mszar.
Pani Henryka Zielińska zdjęła rękawiczkę i podała mi dłoń do pocałowania. To znaczy może nie mi osobiście, ale tak ogólnie, a że ja byłem najbliżej i że właśnie mnie pan Magister przedstawił, więc pierwszy pochwyciłem wyciągniętą dłoń, usłyszawszy, że lady wypowiada formułę: „– Bardzo mi przyjemnie”.
— Mnie również jest bardzo przyjemnie — podniosłem jej dłoń do ust i ucałowałem z głośnym szarmanckim cmoknięciem, i jeszcze stuknąłem elegancko obcasami, jak stukają oficerowie. Niech widzą miejscowi, że Polacy to rycerski naród.
A obaj panowie poszli za moim przykładem i uczynili kolejno to samo.
Złożyliśmy nasze bagaże na ławach, najbliżej pieca jak tylko się jeszcze dało, bo nikt nam nie ustąpił, a nawet miałem wrażenie, że nie wzbudziliśmy sympatii. Kufer magika pozostał na wózku, tragarz odszedł na zaplecze, ale zaraz miał wrócić.
Pozostawiono mnie na straży bagaży, bo już miałem bilet kupiony w Warszawie aż do Mokrego, a moi towarzysze stanęli w niedużej kolejce, niedaleko zresztą od naszej ławy. Słyszałem stąd jak magister Zabiełło wyjaśnia pani Henryce i magikowi, że bilety do Mokrego trzeba zakupić tutaj, bo wąskotorówka nie ma własnego dworca, właściwie to nie ma tam nawet peronu, ot zwykła łąka, a teraz to już zresztą tylko ośnieżony wygwizdów.
— Wyjdziemy tam na pół godziny przed odjazdem pociągu, bez nas nie odjedzie. Tak to wszystko jest skoordynowane, żeby pasażerowie przesiadający się zdążyli kupić bilety i dojść do wąskotorówki. Konduktor też z nami pójdzie, poprowadzi. Są tam tylko dwa wagony, oba ogrzewane teraz piecykiem węglowym.
Bilety były dużymi kartkami papieru, ręcznie wypełnianymi przez kasjerkę, zaopatrzonymi w pieczątkę. Magister Zabiełło zgiął swój bilet na czworo i schował do kieszeni. Pani Henryka i magik poszli za jego przykładem. Kasjerka zachęciła ich, by jeszcze usiedli.
— Jak przyjdzie czas iść, to konduktor wyjdzie z kantorka i państwa zaprowadzi. Na ten czas nikt inny nie będzie do Mokrego jechał. Bez konduktora i bez was pociąg nie odjedzie, bo po co?
Usiedliśmy. Pani Henryka i magister Zabiełło głośno co rusz trąbili w chusteczki do nosa. Oboje mieli potężny katar, jakby się zmówili. W całej poczekalni stanowiliśmy wyróżniające się c y w i l i z o w a n e towarzystwo, miejskiego pochodzenia. Reszta pochodziła z tutejszej głębokiej prowincji, posługując się rusińskim narzeczem. Patrzono na nas ciekawie, z początku niechętnie, ale gdy Maestro Cagliostro zaczął się popisywać robieniem sztuczek magicznych, kwitowano jego wyczyny okrzykami uznania. Umorusane i obsmarkane dzieci w liczbie kilkorga obstąpiły nas z roześmianymi buziami. Maestro, który okazał się bardzo dowcipnym i przystępnym człowiekiem, najpierw sprawił, że zniknął zegarek pani Henryki, a potem zegarek pana Zabiełły. Zaraz wszakże odnalazły się na nadgarstkach właścicieli, z tym, że zegarek pani Henryki na nadgarstku pana Zabiełły i vice versa. Oboje byli zdumieni, a dzieciaki klaskały i śmiały się z „jaśniepaństwa”. Oczywiście pani Henryka i Magister Zabiełło, stwierdziwszy zamianę zegarków, zaraz sobie nawzajem zwrócili swe prawowite własności.
— Oj, kawalarz z pana, panie Cagliostro! — piszczała przez nos pani Henryka.
Miałem nadzieję, że do mnie się magik nie przyczepi, ale nagle stwierdziłem, że w kieszeni mego palta brak pistoletu–korkowca. Wystraszyłem się, że może zapomniałem zabrać z domu, ale nie: Cagliostro wyciągnął zaraz ten korkowiec z mojego ucha, choć przysiągłbym, że wcześniej go w moim uchu nie było, bo chyba bym czuł. Na szczęście nie poczułem się ośmieszony, więc humor nadal mi dopisywał, a gdy magister Zabiełło opowiedział głośno o moim zeszłorocznym sukcesie detektywistycznym, to również ten i ów z ludu tutejszego, do którego słowa te dotarły, spojrzał z podziwem. Znano tu tę historię, bowiem Dyplom Uznania, który był w tamtej sprawie przedmiotem kradzieży, a który dzięki własnej mojej unikalnej metodzie śledczej odnalazłem, trafił po odnalezieniu właśnie do S., do tutejszego Muzeum Regionalnego.
Z kontorka za kasami wyszedł konduktor, ale nie poznałbyś, że to konduktor, bowiem cały okutany był w futra: i palto, i czapa, i jednopalczaste rękawice, tylko torba z napisem PKP świadczyła o jego tu roli.
— Zbieramy się! — krzyknął do nas, po czym odwrócił się w stronę drzwi, z których wyszedł i wywołał tragarza, wołając go po imieniu, a było to imię Danyło.
Zerwaliśmy się na równe nogi, zbierając z ławy co nasze.
Już po chwili posuwaliśmy się gęsiego główną ulicą miasta powiatowego S., podążając za wózkiem tragarza Danyły, który otwierał pochód, i za konduktorem, który szedł zaraz za tragarzem. Za konduktorem szedł magik, za magikiem pani Henryka, za nią magister Zabiełło, a na końcu moja skromna osoba.
Z ciemnoszarego, prawie granatowego nieba waliły w nas grube płaty śniegu, które wiatr w gwałtownych, choć krótkich porywach zawiewał nam w twarze. Czułem te płaty na policzkach. Odlatywały w kolejnym porywie dalej lub przylepiały się do moich policzków, nie tając. Jeszcze nie zadymka, lecz z pewnością miało się to skończyć właśnie zadymką.
Widoczność bardzo była ograniczona. Właściwie to widziałem tylko plecy magistra Zabiełły, a pani Henryka to zaledwie majaczyła niewyraźnie przed magistrem. Jakiż kłopot mieli z tym katarem! Co rusz musieli ściągać rękawice, sięgać po chusteczki do nosa i siąkać z głośnym trąbieniem, potem chować chusteczki, wdziewać rękawice. Płaty śniegu stawały się coraz większe, niemal zalepiały mi oczy. Szedłem jednak dzielnie naprzód, posuwając się za panią Henryką i Magistrem.
Płatki śniegu stawały się coraz grubsze i cięższe, a kiedy zalepiały mi oczy, musiałem przecierać powieki. O, znów mnie wielki płat śniegu uderzył w twarz, oślepiając. Kiedy usiłowałem zetrzeć śnieg z oczu, stwierdziłem jednak, że to wcale nie śnieg, a jakiś papier. Niezdarnie, bo jednopalczasta rękawica nie pozwalała na pewny chwyt, zdołałem to jednak przytrzymać nim wiatr popędzi to dalej.
Kartka złożona na czworo. Nawet nie rozkładałem. Domyśliłem się, że to bilet. Musiał wyfrunąć magistrowi Zabielle z kieszeni, kiedy wyciągał przed chwilą chusteczkę do nosa. Chciałem go zawołać, nawet otworzyłem usta, ale poryw wiatru zaparł mi dech i chlusnął w gardło grubymi płatami śniegu. Więc tylko przyspieszyłem kroku i wsunąłem mu bilet do lewej kieszeni kożucha. To stamtąd wyjmował chusteczkę. Jeśli znów mu wyfrunie, to trudno, trzeba było sobie pilnować. Ja swojego biletu pilnuję.
Wkrótce skończyły się ostatnie drewniane zabudowania miasta powiatowego S. W lecie były kolorowe i strzeżone ostrokołem malw, teraz widoczne jak przez mgłę, w tej gęstej, kłębiącej się kurzawie. Brnąc w głębokim śniegu, posuwaliśmy się powoli naprzód.