- W empik go
Tajemnice Krakowa - ebook
Tajemnice Krakowa - ebook
Mistrz komedii Michał Bałucki zabiera czytelników w podróż do XIX-wiecznego Krakowa. Doskonale obrazuje rzeczywistość ówczesnych mieszczan, ich relacje społeczne i wszystko to, czym żyło miasto u stóp Wawelu. Nie brakuje plotek, zdrad i spraw kryminalnych. Cięte pióro Bałuckiego nie szczędzi nikogo. Dostaje się zarówno przestępcom, jak i literatom. Opisom barwnej społeczności towarzyszą odniesienia do topografii Krakowa.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-4428-5 |
Rozmiar pliku: | 236 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szynk i salon.
Był wieczór zimowy i mroźny, śnieg skrzypiał i piszczał pod nogami przechodniów, którzy otuleni i skuleni szybko przechodzili przez ulice, puszczając z ust jak z lokomotywy kłęby zmrożonej pary. Pomimo to na głównej ulicy żydowskiego przedmieścia było gwarno i ludno, bo to i niedziela i karnawał; więc chęć zabawy dużo ludzi napędziła tu z miasta to do sklepów po sprawunki, to do szynków i kawiarni podejrzanych, kryjących się w zaułkach i bocznych uliczkach: w niektórych odzywały się piszczące katarynki i widać było przez zamarzłe szyby ruszające się cienie głów ludzkich.
Przed jednym z takich szynków zatrzymał się jakiś obdarty człowiek, i uchyliwszy drzwi wsadził do środka kudłatą, rozczochraną głowę, nakrytą kipiącą czapką z połową urwanego daszka; rozglądał się czas jakiś wśród hałaśliwego tłumu zgromadzonych, a zobaczywszy pod oknem błyszczące kasko policjanta, chciał się cofnąć, ale w tej chwili wchodzący za nim wysoki drągal, popchnął go tak silnie, iż nagle znalazł się w kole tańczących par, które go potrącały i popychały to w jednę, to w drugą stronę. Kudłaty usiłował co rychlej wydostać się z pomiędzy szturchańców: nie wrócił jednakże już ku drzwiom, w pobliżu których stał właśnie policjant, ale przecisnął się przez tłum ku piecowi, gdzie było najzaciszniej i najciemniej. Na ławie pod piecem siedziało dwóch mężczyzn nie bardzo miłej powierzchowności i szeptało coś między sobą. Za zbliżeniem się nieznajomego urwali szepty i spojrzeli nań podejrzliwie i z niezadowoleniem; kudłaty jednak zdawał się nie zważać na to. Stanął tuż przed drzwiczkami pieca i wystawiwszy naprzód skostniałe ręce, zapatrzył się w płomyki ognia i grzał się. Mróz, co mu pobielił kudłatą brodę i gęste wąsy, zdradzał, że dłuższy czas musiał przebyć na zimnie, przeciw któremu liche ubranie wcale go nie zabezpieczało. Miał na sobie czarny wytarty surdut z poobrywanemi guzikami, kawałek zabrudzonego szala związany pod szyją w duży węzeł, spodnie letnie w kratkę, pod któremi żadnego cieplejszego ubrania domyśleć się nie było można; szczątki wreszcie obuwia, owinięte słomą i poprzywiązywane do nóg sznurkami, sprawiały wrażenie, jak gdyby człowiek ten posuwał się na dwóch słomianych kulach.
Dwaj z pod pieca zmierzyli przychodnia od stóp do głów. Nie zdziwił ich wcale kostjum jego, kłócący się z mrozem i porą roku; w szynkowej atmosferze, przepełnionej zapachem brudu i gorzałki, podobne kostjumy i kreatury są dość zwyczajną rzeczą i nie rażą oczów potwornością swoich kształtów. Tylko zbyt bliskie sąsiedztwo obcego było im widać nie na rękę, bo porozumieli się spojrzeniami, jakby go się pozbyć. W tej chwili ów drągal, który kudłatego wepchnął do szynkowni, zbliżył się do nich. Na widok nowo przybyłego ożywiły się posępne ich twarze i prawie razem szepnęli:
— No?!
— Nie _klawo_ (nie dobrze), odrzekł drągal złodziejskim szwargotem. — Przechrzta w _bąku_ (w kryminale).
— Od kiedy?
— Od wczoraj. Miał tu przysłać dworskiego, co zna _obrządek_ (miejscowość), bo tam służył. Miał być w czarnym surducie i jasnych spodniach i mieć znak od niego. Nie był tu jeszcze?
Dwaj siedzący złodzieje równocześnie spojrzeli na grzejącego się przed piecem.
— Chybaby ten. Nie patrzy na fryca.
— To _poszewrajcie_ (pogadajcie) z nim.
Już zabierali się do rozpoczęcia z nim rozmowy, gdy naraz jeden z nich mruknął: _chatrak!_ (rewizor) i w tejże chwili twarze wszystkich trzech przybrały obojętny wyraz gnuśnego milczenia, a ostrzegający przymknął nawet oczy, udając śpiącego.
Rewizora, który wśród tłumu bystro się rozpatrywał i szukał kogoś oczami, nie oszukał sztuczny spokój. Zbliżył się w tę stronę i choć drągal stał tyłem odwrócony, uderzył go po ramieniu i rzekł tonem napozór grzecznym, ale stanowczym:
— A co, drągalu, może przejdziemy się?
Drągal udał zdziwionego, obejrzał się z flegmą, zdjął czapkę i spytał z głupowatą miną.
— Gdzie, panie inspektorze?
— Do _kwaczu_ (aresztu), mój przyjacielu.
— Za co? Ja teraz za zarobkiem chodzę. Noszę wodę u Abramka.
— No, to pewnie jakaś pomyłka — rzekł inspektor nieco drwiąco — wytłomaczysz się i puszczą cię.
— Ależ panie inspektorze, ja...
— Bez grymasów — zakończył surowo inspektor, marszcząc brwi — wiesz, że tego nie lubię. Zbieraj się.
Drągal nasadził czapkę, rzucił ukradkiem znaczące spojrzenie siedzącym pod piecem, którzy przez cały czas rozmowy zachowali zupełną obojętność, i poszedł za urzędnikiem.
— A to go _schatrzyl_ (schwytał) — odezwał się jeden z nich — rudy, — po wyjściu inspektora.
— Ale za co też?
— Pewnie go przechrzta _okapował_ (wydał).
— Przechrzta nie taki. Tu o inną _buchankę_ (złodziejstwo) idzie. Drągal szewruje często na własną rękę.
— I udaje mu się zawsze. Ale teraz _manele_ (kajdany) go nie miną.
— Ale patrzno, jak to ten _drwal_ (włóczęga) przed chatrakiem _zachamował_ się (schował się) za piec. Musi to być _sztymp_ (złodziej, co już siedział w kozie) pewnie.
— A jeżeli to ten, co go przechrzta wysłał; wtedy i bez drągala moglibyśmy _kapować na grandę_ (iść na wielkie złodziejstwo lub rabunek), bo kto wie czy nam się uda drugi raz dobrać do tego _łomaństwa_ (srebro).
— To szewraj z nim.
Rudy podniósł się z siedzenia, przeciągnął się, ziewnął, przeszedł się kilka razy po szynkowni i kołując podszedł powoli do kudłatego, który tymczasem wysunął się z kryjówki z zapieca.
— _Siewrany?_ (zmówiony — stowarzyszony) spytał rudy, zaczepiwszy kudłatego kiwnięciem głowy.
Kudłaty popatrzył nań z podełba i zmięszał się.
— No, siewrany czy nie? ofuknął tamten.
— Siewrany, — powtórzył machinalnie kudłaty.
Rudy pociągnął go do szynkfasu.
— Daj tam pani wódki.
Wziął kieliszek i napił się do kudłatego.
Ten nie dał się długo prosić, schwycił kieliszek, przechylił duszkiem i splunął.
— Klawa _hara_ (wódka) — prawda?
— Klawa, tylko jej niewiele. Takie kieliszki powinniby na sznurkach wiązać, żeby ich człek nie połknął razem z harą.
— To szelma _andrus_ (złodziej) z ciebie, chcesz się _zchirzyć_ (spić się) przed robotą.
I palnął go silnie w ramię. Kudłaty cofnął się przed tą oznaką życzliwości, a cofając się nadeptał na nogę jakiejś dewotce w podszarzanej salopie, która również częstowała się anyżówką ze swoim towarzyszem wyglądającym z miny na ekslokaja.
— A bodajeś z piekła nie wyjrzał — wrzasnęła — a czy ślepy, czy co! — a to szelma niezgraba! na sam nagniotek mi wlazł!
— Milcz babo, bo w mordę zamaluję, — wtrącił rudy, stając w obronie swego towarzysza.
Dewotka rzuciła mu spojrzenie wściekłe, jadowite. Już, już miała wybuchnąć.
— Dajcie pokój, kumo — uspokajał ją ekslokaj. Pijcie lepiej.
— Nie mogę już, jak was kocham.
— No, jeszcze kubeczek, jeden kubuś tylko.
— Nie, nie mogę, ksiądz Gaudenty miał dziś taką śliczną naukę o wstrzemięźliwości!
— Ba! a sam pewnie spił się potem.
— Bezbożnik z was, kumie.
— Jakto bezbożnik? Alboż to sam Pan Jezus nie mnożył wina w Kanie Galelejskiém? Toć przecie nie do ampułek, jeno na ludzkie rozweselenie.
Baba się uśmiechnęła i wyszczerzyła do kumotra dwa żółte zęby.
— A bodaj was kumie — rzekła biorąc kieliszek — jak wy to składnie mówicie, że trudno się oprzeć pokusie. No, wasze zdrowie.
— Pijcie z Bogiem.
Przysunął się bliżej i dodał zniżonym głosem:
— Więc powiadacie, że dziewczyna się wzdraga?
— Mowi, że ją wychował, że się do niego przywiązała.
— Ależ on bezbożnik, kacerz. Duszę jej zgubi.
— Mówiłam jej to wszystko, dziewucha płacze, ale od niego odejść nie chce.
— Djabla sprawa. Trzebaby wyperswadować, że to tylko na krótko, dopóki się ojciec nie nawróci, nie pójdzie do spowiedzi. Ksiądz Modest wyraźnie obiecał, że Flawjusza wyklnie publicznie, jeżeli będzie takie zgorszenie dawał ludziom.
Na imię Flawjusza Kudłaty obejrzał się, zmierzył okiem ekslokaja i dewotkę i przysunąwszy się nieznacznie do nich, zaczął z całą bacznością podsłuchiwać.
— Nie byłaby ona taka twarda — ciągnęła dalej dewotka — gdyby nie to, że tam u nich bywa jakiś pan Feliks.
— Kochanek pewnie.
— Tak mi się zdaje. Boi się więc, że gdy opuści dom, to i jego widywać nie będzie.
Ekslokaj poskrobał się po głowie.
— Głupia robota. Trzeba się poradzić ks. Modesta, co tu dalej robić.
— Co tam słuchasz babskiej paplaniny, — odezwał się rudy do kudłatego, widząc jak ten z zajęciem podsłuchiwał rozmowy sąsiadów—tu o ważniejszych rzeczach trzeba nam myśleć. Chodź pod piec, tam nikt nie będzie _bałuchować_ (podsłuchiwać) i pociągnął za sobą kudłatego, który czy to dla wódki, czy też może dla podsłuchiwanej rozmowy, nie zbyt chętnie oddalał się od szynkfasu.
Kiedy zasiedli na dawnem miejscu przy piecu, rudy zwrócił się do kudłatego i spytał go:
— A co? prędko będzie można iść?
— Gdzie?
— No, nie udawaj franta. Wiemy że cię przechrzta przysłał.
Kudłaty spojrzał wielkiemi oczami na mówiącego i zdawał się nic nie rozumieć. Rudy nasrożył się i z zaciśniętą pięścią podniósł się z ławy — wtem podszedł ku niemu ekslokaj i spytał prędko:
— Wyście rudy?
— Albo co?
— Przechrzta mnie posłał. Na dowód dał ten _majcher._
Tu wydobył z kieszeni i pokazał czerwony składany kozik.
Rudy rzucił okiem na nożyk, spojrzał na ekslokaja, potem na kudłatego i uderzył się pięścią w czoło.
— A tom się _ochędożył_ (oszukał)! toć ja tego _kapusia_ (zdrajcę) wziął za was. Toś ty taki szewrany ? — co ? — zawołał odwracając się z wyciągnigtym kułakiem do kudłatego, który nie wiedząc jeszcze o co chodzi, cofnął się z przestrachu.
— _Dziacz spas_ (daj pokój) — odezwał się towarzysz rudego, siedzący dotychczas w milczeniu — jeszcze nas _pokapuje_ (zdenuncjuje).
— Niedoczekanie jego — pierwéj go stłukę na kwaśne jabłko.
— O co idzie? — odezwał się kudłaty, zrozumiawszy nakoniec z kim ma do czynienia. Pomyłka z waszéj strony, ja temu nie winien. Wyjęzyczyliście się przedemną, nie wiedząc kto jestem.
— Djabli cię wiedzieli, żeś ty nie andrus, kiedy tak patrzysz na niego.
— Mógłbym nim być od biedy, jeżeli mi dacie robotę. A nie, to kłaniam. A bać się nic macie czego; ja nie policjan.
To rzekłszy, usunął się na bok z widoczną urazą.
Duma i ambicja wszędzie mają swoich wyznawców.
Złodzieje tymczasem odbyli po cichu krótką naradę.
— Gdzie drągal? spytał ekslokaj.
— W kwaczu.
— To źle, we trzech nie damy rady. Jeden musi _zabywać klawy szmyr_ (stać pod oknem), drugi _generałem szabrować_ (wytrychem otwierać) a do _buchanki_ (kradzieży) dwóch przynajmniej potrzeba.
— A choćby tego kudłacza wziąść — zaproponował znowu ów milczący towarzysz.
— _I zfacjendować_ (podzielić się) z nim? wtrącił z niechęcią rudy.
— Lada _szymlem_ (srebrna moneta) lub _motylem_ (pieniądz papierowy) gębę mu się zatknie i będzie milczał. A jakbyś chciał _dziaezyć forsę_ (przekupić), toby więcéj kosztowało, a może jeszcze niezdało się na djabła.
— Jakże myślicie wy — jakże wam ta?
— Przezywają mnie Kłykiem, odparł ekslokaj.
— Więc cóż Kłyku mówicie na tego _karabaniarza_ (łgarz), wziąść go czy nie?
Kłyk popatrzył uważnie na kudłacza siedzącego pod ścianą i rzekł:
— Zdaje się uczciwym człowiekiem, patrzy coś na naszego.
Po téj naradzie rudy przystąpił do kudłacza i uderzywszy go w ramię, spytał:
— A co? pójdziesz z nami?
— Jeżeli na coś grubego, to i owszem, bo ja na drobiazgi się nie łakomię.
— _Klawo!_ dobry z ciebie będzie _andrus._ Swój swego pozna.
— No, _kimka_ (noc) już dobra, _łysy_ (księżyc) wdział czapkę, czas do roboty — rzekł Kłyk.
— A możeby _hary_ przedtem, bo tam mróz tęgi — zauważył Kudłacz.
— Dobrze, tylko nie na raz wychodźmy, bo tam _pająk_ (policjant) stoi pod oknem i bystro _lipuje kapowidłami_ (pilnuje oczami). Ty, dodał, zwracając się do Kudłacza — _poknajesz_ (pójdziesz) z Kłykiem. Zejdziemy się na _zapustku_ (plantacje).
Według téj umowy Kudłacz z Kłykiem palnęli po półkwaterku i wyszli.
W milczeniu przeszli Kaźmierz, most, Stradom. Kiedy stanęli pod Zamkiem, Kudłacz odezwał się:
— Nie tamtędy. Nie cierpię ulicy Kanonnéj, bo na niéj i z _pająkiem_ spotkać się można i _bąk_ i _kwacz_ psują mi humor, szczególniej gdy idę na robotę. Obejdźmy lepiéj koło kastelu.
Skierowali się więc ku Wiśle i poszli drogą prowadzącą koło wysokich murów Zamku.
— Czy znasz tych _hawruków_ (państwo), których będziemy podbierać? spytał Kłyk przysuwając się do Kudłacza.
— Nie, ja tu obcy. Dziś przyszedłem do miasta.
— A wiedziałeś, że koło kwaczu idzie droga na zapustek? Widzisz maniaczu, jaki z ciebie lis.
Kudłacz zmięszał się nieco tą podchwytką, ale prędko wywinął się z kłopotu, tłomacząc Kłykowi, że dawniéj mieszkał dłuższy czas w Krakowie.
— To musisz znać hrabiego N. ?
— Nie.
— Prawda, on dopiero od trzech lat tu mieszka. Służyłem u nich. Szelmy wpakowali mnie do bąka za głupie kilkaset _motyli,_ które ściągnąłem z _tryla._
— Co to tryl?
— Zapomniałem, że mówię z frycem. I ja tak wtedy nie rozumiałem i tryl po głupiemu woreczkiem nazywałem, ale w bąku wyedukowałem się na dobre, i to był początek mojéj karjery. Dziś u tego hawruka, co mnie oddał do terminu, będę zdawał egzamin na jego _niedźwiadkach_ (kufrach), w których sporo _tomańców_ i _marchewek,_ czyli po waszemu srebra i dukatów. Cicho, patrol idzie.
— Schowajmy się.
— Głupiś. Andrus chowa się przed patrolą wtedy, gdy chce żeby go złapano.
— Cóż zrobimy?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.