Tajemnice zamku Udolpho - ebook
Tajemnice zamku Udolpho - ebook
Fizyczna i psychiczna groza: odległe, zrujnowane zamki, pozornie nadprzyrodzone wydarzenia, ponury, intrygujący czarny charakter i prześladowana bohaterka – oto Tajemnice zamku Udolpho (1794), czwartej i najpopularniejszej książki angielskiej pisarki Ann Radcliffe, prekursorki powieści gotyckiej. Akcja rozgrywa się w 1584 roku w południowej Francji i północnych Włoszech, przedstawia losy Emilii St. Aubert, młodej Francuzki osieroconej po śmierci ojca. Dziewczyna zostaje uwięziona przez włoskiego bandytę Signora Montoni w ponurym zamczysku Udolpho.
Przerażenie budzą nie tylko kat bohaterki i – wydawałoby się – nadnaturalne zjawiska, ale przede wszystkim groźba rozpadu osobowości bohaterki. Dzięki nowatorskim rozwiązaniom, fabule z pogranicza snu i jawy oraz halucynacyjnemu przedstawieniu stanów psychiki postaci, powieść od ponad dwóch wieków poraża czytelników.
Tajemnice zamku Udolpho są jedną z najważniejszych powieści w dziejach literatury europejskiej. Twórczość Radcliffe wywarła znaczący wpływ na większość pisarstwa spod znaku gotyckiej grozy w XVIII i XIX wieku, w tym Horace’go Walpole’a i Edgara Allana Poego. Inspiracje czerpali z niej Jane Austen, Charlotte Brontë, Charles Dickens, Daphne du Maurier, Mary Shelley, Zygmunt Krasiński, Anna Mostowska i wielu innych.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-775-4 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
…dom jest przecie miejscem
Miłości, wesołości, pokoju, dostatku,
Gdzie, wzajem się wspierając, godni przyjaciele
I drodzy krewni w szczęśliwości żyją¹.
Na uroczych brzegach Garonny, w prowincji Gaskonii, stał w roku 1584 chateau² pana St. Aubert. Z okien chateau widać było sielskie krajobrazy Guyenny i Gaskonii, ciągnące się wzdłuż rzeki i urozmaicone bujnymi lasami, winnicami i plantacjami oliwek. Ku południowi widok zamykały majestatyczne Pireneje, których szczyty – to spowite w chmurach, to znów ukazujące w pełni swe straszliwe kształty, raz widoczne, a raz zasłonięte, w miarę jak przeciągały poszarpane mgły – były miejscami nagie i lśniły w błękicie, a gdzie indziej jeżyły się lasami ponurej sosny, które opadały w dół, aż do ich podnóży. Z tymi groźnymi przepaściami kontrastowała łagodna zieleń pastwisk i lasów biegnących skrajem, i oko, zmierzywszy strome skały w górze, z rozkoszą spoczywało na rozrzuconych wśród niej stadach bydła i owiec i prostych chatach wieśniaczych. Ku północy i wschodowi ciągnęły się, ginąc w mglistej dali równiny Guyenny i Langwedocji, od zachodu Gaskonię obrzeżały wody Zatoki Biskajskiej.
Pan St. Aubert bardzo lubił spacerować z żoną i córką brzegami Garonny i nasłuchiwać muzyki jej fal. Znał on życie nie tylko od strony tej sielskiej prostoty, bywał bowiem w wesołym i gwarnym świecie, ale pochlebny obraz ludzkości, jaki nakreślił sobie w duchu za młodu, skorygowały aż nazbyt boleśnie późniejsze doświadczenia. Jednakże pośród tych zmiennych poglądów na życie zachował zasady niewzruszone i niezmrożoną życzliwość, toteż wycofał się z gwarnego życia „z politowaniem bardziej niż gniewnie”³ i przeniósł na łono przyrody, aby tam zażywać czystych rozkoszy literatury oraz uprawiać cnoty rodzinne.
Pochodził z młodszej gałęzi znakomitego rodu i planowano, że uzupełni braki majątkowe jakimś świetnym związkiem albo sukcesem w zawiłej karierze urzędniczej. Ale St. Aubert miał zbyt subtelne poczucie honoru, by spełnić tę drugą nadzieję, i nazbyt mało fałszywej ambicji, żeby poświęcać to, co nazywał szczęściem, dla zdobycia bogactw. Po śmierci ojca poślubił bardzo miłą kobietę, równą mu urodzeniem i nieprzewyższającą go majątkowo. Hojność czy też ekstrawagancje świętej pamięci St. Auberta tak bardzo powikłały jego sprawy, że syn uznał za konieczne pozbyć się części rodzinnych włości i kilka lat po ślubie sprzedał ją panu Quesnel, bratu swej żony, a sam przeniósł się do niewielkiego folwarku w Gaskonii.
Do tego miejsca był przywiązany od dzieciństwa. Często robił tu wyprawy jako chłopiec, a późniejsze wydarzenia nie zatarły w jego sercu miłego uczucia, jakie wywoływała w nim uprzejmość siwowłosego wieśniaka, który zarządzał folwarkiem, i wspomnienia smakowitych owoców i śmietanki. Zielone łąki, po których tak często hasał, ciesząc się zdrowiem i młodzieńczą swobodą – lasy, w których odświeżającym cieniu po raz pierwszy popadł w melancholijną zadumę, jaka później miała się stać jedną z silniejszych cech jego charakteru – dzikie ścieżki górskie, rzeka, na której falach pływał, oraz dalekie równiny, które w jego ówczesnym mniemaniu były niezmierzone – wszystko to zawsze wspominał z uniesieniem i tęsknotą. W końcu odseparował się od świata i zamieszkał tam, realizując wieloletnie pragnienia.
Dom, który tam stał wówczas, był przeznaczony do użytkowania tylko latem i zaciekawiał obcych swą schludną prostotą lub pięknem otoczenia, wymagał jednak poważnej rozbudowy, by móc się stać wygodną rezydencją. St. Aubert czuł swoiste przywiązanie do każdej cząstki budowli, którą pamiętał jeszcze z lat dziecinnych, i nie zniósłby, gdyby z niej usunięto choćby jeden kamień, toteż nowy budynek, przystosowany do stylu dawnego, utworzył wraz z nim prostą i elegancką rezydencję. Smak pani St. Aubert przejawił się w wewnętrznym wyposażeniu chateau, gdzie w meblach i nielicznych ornamentach dawało się zauważyć tę samą czystą prostotę, która charakteryzowała zwyczaje mieszkańców.
Biblioteka zajmowała zachodnią stronę chateau i była wzbogacona kolekcją najlepszych książek w językach starożytnych i nowożytnych. Pokój ten wychodził na lasek rosnący na szczycie łagodnego stoku, który opadał ku rzece, i wysokie drzewa napełniały pomieszczenie melancholijnym i przyjemnym cieniem, a z okien, pod rozpostartymi szeroko gałęziami, widać było pogodny i urozmaicony krajobraz, obrzeżony z lewa śmiałymi urwiskami Pirenejów. Do biblioteki przylegała oranżeria wypełniona rzadkimi i pięknymi roślinami, gdyż jedną z ulubionych rozrywek St. Auberta były studia botaniczne i często spędzał całe dnie wśród pobliskich gór, które stanowiły istny raj dla przyrodnika. Czasami towarzyszyła mu w tych niedalekich wycieczkach pani St. Aubert, a często córka. Z koszykiem wiklinowym na rośliny, a drugim z wiktuałami, jakich próżno by szukać w pasterskim szałasie, wędrowali wówczas wśród romantycznej i wspaniałej scenerii, gdzie żadne uroki skromniejszych tworów Natury nie przeszkadzały im oglądać jej zdumiewających dzieł. Kiedy zmęczyli się włóczęgą po skałach dostępnych tylko takim jak oni zapaleńcom i gdzie niczyje nogi, prócz koziczych, nie deptały roślinności, wówczas wyszukiwali jedną z zielonych kotlinek, które tak pięknie zdobią łono tych gór, i tam, w cieniu modrzewia lub cedru, spożywali skromny posiłek osłodzony wodą z chłodnego strumienia ślizgającego się po murawie oraz zapachem dzikich kwiatów i aromatycznych ziół obrzeżających skały i przemieszanych z trawą.
Po wschodniej stronie oranżerii był pokój z widokiem na równiny Langwedocji, który Emilia zwała swoim, a gdzie mieściły się jej książki, rysunki, instrumenty muzyczne i kilka ulubionych ptaków i roślin. Tutaj zwykle wprawiała się w sztukach pięknych, którym oddawała się tylko dlatego, że odpowiadały jej zamiłowaniom, gdyż wrodzony talent, wspomagany pouczeniami pani i pana St. Aubert, uczynił ją wcześnie biegłą owych sztuk znawczynią. Okna tego pokoju były szczególnie ładne – sięgały podłogi i wychodziły na trawnik otaczający dom. Stąd, między kępami migdałów, palm, jesionów i mirtu, wzrok biegł ku dalekiemu krajobrazowi, przez który wiła się wstęga Garonny.
Często wieczorami widywało się mieszkańców tego łagodnego klimatu, którzy po ukończeniu dziennej pracy tańczyli grupkami na brzegach rzeki. Skoczne melodie, wymyślne figury ich tańców, gustowny i pełen fantazji sposób noszenia się dziewcząt w ich prostych strojach – wszystko to składało się na prawdziwie francuski charakter tej sceny.
Front chateau, który znajdując się od południa, zwrócony był ku górom w całej ich okazałości, zajmowała prosta sień i dwa wspaniałe salony. Na pierwszym piętrze, dom bowiem nie miał drugiego, mieściły się same sypialnie z wyjątkiem pomieszczenia, które miało drzwi prowadzące na balkon i było zwykle używane jako pokój śniadaniowy.
Na otaczającym chateau terenie St. Aubert poczynił nader gustowne ulepszenia⁴, jednakże był tak bardzo przywiązany do obiektów, które pamiętał z czasów chłopięcych, że często poświęcał dobry smak na rzecz sentymentów. Stały więc tam dwa stare modrzewie, które ocieniały dom i zasłaniały widok – St. Aubert mawiał czasem, że chybaby się rozpłakał, gdyby te drzewa ścięto. Oprócz modrzewi rósł tam zasadzony ręką St. Auberta zagajnik bukowy, sosnowy i jarzębinowy. Na wyniosłym tarasie utworzonym przez wysoki brzeg rzeki znajdowała się plantacja cytryn, pomarańczy i drzew palmowych, a ich owoce w chłodne wieczory wydawały z siebie rozkoszną woń. Z drzewami tymi było przemieszane kilka sztuk innych gatunków. Tutaj, w obszernym cieniu platana, który rozpościerał swój majestatyczny baldachim ku rzece, St. Aubert bardzo lubił siadywać w piękne letnie wieczory z żoną i dziećmi, patrząc spod listowia na zachodzące słońce, póki cienie zmierzchu nie stopiły jego barw w jedną stonowaną szarość. Tutaj też lubił czytać i rozmawiać z panią St. Aubert lub bawić się z dziećmi, poddając się wpływowi tych słodkich uczuć, które nieodmiennie towarzyszą prostocie i naturze. Często z oczyma pełnymi łez radości mawiał, że chwile te były dla niego o wiele przyjemniejsze niż jakiekolwiek spędzone w błyskotliwej i gwarnej scenerii tak poszukiwanej przez świat. Serce miał zaspokojone – nie pragnął, co bardzo rzadko można o kimś powiedzieć, niczego więcej ponad to, co miał, świadomość, że postępuje słusznie, nadawała jego obejściu taką pogodę, jakiej nic innego nie mogłoby dać człowiekowi o jego poglądach moralnych, a która pogłębiała jego wrażliwość na wszelkie doznawane dobro.
Najgłębszy zmrok nie wypędzał go spod umiłowanego platana. Ogromnie lubił tę godzinę ciszy, kiedy ostatnie blaski światła zanikają, a w przestworzach jedna po drugiej zaczynają mrugać gwiazdy i odbijają się w ciemnym zwierciadle wód. Ta pora bardziej niż wszystkie inne napełnia umysł czułą zadumą i skłania ku wzniosłej kontemplacji. Trwał tam, gdy księżyc przesiewał przez listowie swój miękki blask, i często właśnie tam mu nakrywano do wiejskiej kolacji złożonej z jagód ze śmietanką. A wtedy w nocnej ciszy rozlegała się pieśń słowika, tchnąca słodyczą i budząca melancholię.
Pierwsze zakłócenie szczęścia, jakiego zaznał St. Aubert, odkąd odseparował się od świata, spowodowała śmierć dwóch synów. Odeszli w wieku, kiedy dziecięca prostota jest tak fascynująca; i choć ze względu na rozpacz żony St. Aubert ukrywał swe cierpienie i usiłował je znosić z filozoficznym spokojem, żadna filozofia nie mogła go uczynić niewzruszonym wobec takiej straty. Teraz pozostała mu ze wszystkich dzieci tylko córka, i kiedy patrzył z trwożną czułością na jej kształtujący się charakter, usiłował niestrudzenie przeciwdziałać tym cechom usposobienia, które mogłyby później zmącić jej szczęście. Przejawiała ona w swoich wczesnych latach niepospolitą delikatność ducha, ciepłe uczucia i gotowość spełniania dobrych uczynków, ale obok tych zalet dało się w niej zauważyć nazbyt subtelną wrażliwość, aby mogła zachować trwały spokój. W miarę jak rosła, wrażliwość ta nadała jej wyraz zadumy i zrodziła delikatność, co dodało wdzięku urodzie i uczyniło z niej osobę bardzo interesującą dla ludzi o zbliżonym usposobieniu. Ale St. Aubert zbyt był rozsądny, aby przywiązywać większą wagę do uroku niż cnoty, i nazbyt bystry, by nie wiedzieć, że ów urok jest niebezpieczny dla właścicielki, i żeby go uznać za dobrodziejstwo. St. Aubert usiłował więc wzmocnić jej ducha, wyrobić w niej nawyk panowania nad sobą, nauczyć ją odrzucać pierwsze impulsy uczuć i patrzeć z chłodną badawczością na rozczarowania, jakie czasem jej umyślnie stwarzał. Kiedy pouczał ją, że ma się opierać pierwszym wrażeniom i osiągnąć ową równowagę ducha, która jest jedyną cechą, jaka może zrównoważyć namiętności i uniezależnić nas, o ile to pozostaje zgodne z naturą, od wpływu okoliczności, wówczas sam sobie udzielał lekcji hartu ducha, często bowiem musiał patrzeć z pozorną obojętnością na łzy i rozterkę, na jakie sam ją przez swą ostrożność naraził.
Zewnętrznie Emilia przypominała matkę; posiadała tę samą elegancję kształtów, tę samą delikatność rysów i takie same niebieskie oczy pełne tkliwej słodyczy. Ale oprócz urody właśnie ten zmieniający się wyraz jej twarzy, gdy konwersacja budziła w niej wznioślejsze uczucia, opromieniał ją tak ujmującym wdziękiem.
Te subtelne odcienie niebaczni pominą,
A w zakażonym kręgu świata giną⁵.
St. Aubert dbał skrupulatnie o kształcenie jej umysłu. Postarał się, by miała ogólne pojęcie o naukach przyrodniczych, i zapoznał dokładnie ze wszystkimi dziedzinami literatury pięknej. Nauczył ją łaciny i angielskiego głównie po to, by mogła zrozumieć wzniosłość najlepszej poezji pisanej w tych językach⁶. Odkryła w sobie wcześnie zamiłowanie do dzieł geniuszu, a zasadą St. Auberta, zgodną z jego skłonnościami, było zawsze popierać wszelkie niewinne środki wiodące do szczęścia.
– Umysł wykształcony – mawiał – stanowi najlepsze zabezpieczenie przed zakażeniem szaleństwem i występkiem. Umysł próżny zawsze szuka ulgi i gotów jest popaść w grzech, uciec od ospałości nieróbstwa. Napełnij go ideami, naucz przyjemności myślenia, a pokusy otaczającego świata znajdą przeciwstawienie w satysfakcji płynącej ze świata wewnętrznego. Myśl i wykształcenie są konieczne dla szczęścia zarówno w życiu na wsi, jak i w mieście; w pierwszym przypadku zapobiegają nieprzyjemnym uczuciom indolencji i stwarzają wzniosłą przyjemność w upodobaniu tego, co piękne i wspaniałe, w drugim – czynią z rozrywek rzecz mniej niezbędną i w konsekwencji mniej interesującą.
Jedną z najwcześniejszych przyjemności Emilii były wędrówki wśród piękna przyrody, nie gustowała jednak w łagodnych i barwnych krajobrazach, bardziej lubiła dzikie leśne ścieżki u podnóża góry, a jeszcze bardziej górskie kotlinki, gdzie cisza i wspaniałość samotności napełniały jej serce nabożną czcią i wznosiły myśl ku Bogu nieba i ziemi. W takich miejscach często przebywała sama, porwana ich melancholijnym urokiem⁷, póki ostatnie blaski dnia nie spełzły na zachodzie, a wieczornej ciszy nie przerwał samotny dzwonek owcy i dochodzące z dala szczekanie psa. Wówczas ciemność leśna, szelest liści poruszanych chwilami przez wiatr, nietoperz szybujący w mroku, światła chat, raz widoczne, to znów niknące – wszystko to pobudzało jej umysł i napełniało entuzjazmem⁸ i poezją.
Najbardziej lubiła spacery do domku rybackiego, który należał do St. Auberta i stał w lesistej dolince nad brzegiem rzeczki spływającej z Pirenejów, co najpierw pieniła się wśród skał, a potem wiła się spokojnie wśród cieni, które odzwierciedlały jej wody. Ponad lasami osłaniającymi tę dolinkę wznosiły się wyniosłe szczyty Pirenejów, często ukazując się wyraźnie przez przesieki w dole. Czasem widać było tylko strzaskane lico skały zwieńczone dzikimi krzakami albo szałas umieszczony na szczycie urwiska, w cieniu ciemnych cyprysów lub chwiejącego się jesionu. Wynurzająca się z głębokich zakamarków leśnych dolinka otwierała się ku odległemu krajobrazowi, gdzie bujne łąki i winne zbocza Gaskonii stopniowo opadały ku równinom, a dalej, na brzegach wijącej się wstęgi Garonny, lasy, sioła i wille o zatartych odległością konturach zlewały się w oczach w jedną barwną, harmonijną plamę.
Było to również ulubione miejsce St. Auberta, gdzie często zwykł się chronić z żoną, córką i książkami przed skwarem południa albo przychodził o wieczorze, aby powitać cichy zmierzch i słuchać pieśni słowiczej. Czasem też przychodził z własną muzyką i budził czarodziejskie echa czułymi dźwiękami swojego oboju, a często i głos Emilii czerpał słodycz z fal, na których unosił się drżąco.
Właśnie podczas jednej ze swoich wycieczek do domku rybackiego Emilia zauważyła następujące wersy spisane ołówkiem na części drewnianej okładziny:
SONET
Ołówku! Swego pana bądź wierny westchnieniom
I opowiedz Bogini tego świata czarów,
Gdy znów krok lekki zwróci w leśny parów,
Skąd jego czułe troski i skąd łzy w spojrzeniu.
Nakreśl kształt jej i oczy w duszy oświetleniu,
I słodki wyraz zadumanej twarzy,
Rozbłyskający uśmiech, wdzięk, co się w niej jarzy –
Ten portret głos kochanka zdradzi ci w milczeniu,
Powie, co czuje serce, co wyrzekłby język:
Wszak, ach! niecałe serce smutek objąć zdoła!
Często z jedwabnych liści kwiatuszka pochodzi
Trucizna, co przecina wszelkie z życiem więzy!
Lecz któż, co widzi ten uśmiech anioła,
Zląkłby się jego czaru, pomyślał, że zwodzi!⁹
Wiersze nie były nikomu zadedykowane, więc Emilia nie mogła ich odnieść do siebie, choć ona to niewątpliwie była nimfą owych cieni. Przetasowała w myśli niewielki krąg swoich znajomych, ale w nikim nie mogła się dopatrzyć adresatki sonetu, musiała więc trwać w niepewności; niepewności, która byłaby znacznie boleśniejsza dla kogoś o próżnym umyśle niż dla niej. Brak czasu nie pozwalał jej bowiem, aby wydarzenie to, jakkolwiek błahe, przerodziło się przez częste wspominanie w rzecz doniosłą. Odrobina próżności, jaką wywołało (ponieważ niepewność, która broniła jej mniemać, iż była natchnieniem sonetu, wzbraniała również odrzucić tę możliwość), przeminęła i Emilia wkrótce zapomniała o tym incydencie, zatopiona w książkach, nauce, wśród prac charytatywnych.
Niedługo potem przelękła się niedyspozycją ojca zaatakowanego gorączką, która acz nie została uznana za niebezpieczną, poważnie nadwątliła jego siły. Pani St. Aubert i Emilia otaczały go bezustanną tkliwością, on jednak wracał do zdrowia bardzo powoli, a tymczasem zaniemogła pani St. Aubert.
Pierwszym miejscem, jakie odwiedził, kiedy czuł się już dość dobrze, aby móc wyjść na powietrze, był jego ulubiony domek rybacki. Posłano tam kosz z prowiantem, książkami i lutnią Emilii, gdyż sprzęt rybacki na nic by mu się nie przydał, bo pan St. Aubert nigdy nie znajdował przyjemności w torturowaniu i niszczeniu żywych stworzeń.
Gdy spędził z godzinkę na zbieraniu roślin, podano obiad. Był to posiłek osłodzony wdzięcznością za to, że pan St. Aubert mógł nareszcie znów tu przybyć i że znowu w cieniu drzew uśmiechnęło się szczęście rodzinne. Pan St. Aubert rozprawiał z niezwykłą wesołością i cieszył się wszystkim wokół. Któż ze zdrowych ludzi zdoła pojąć i opisać to pierwsze spotkanie z przyrodą po chorobie, która zmuszała go do przebywania w zamkniętym pomieszczeniu. Zielone lasy i pastwiska, kwieciste łąki, błękitna czasza nieba, balsamiczne powietrze, szmer strumienia, a nawet brzęczenie owadów w cieniu, wszystko to jakby przywraca duszę życiu i samo istnienie czyni błogim.
Pani St. Aubert, ożywiona wesołością i powrotem sił męża, zapomniała o swoich własnych niedomaganiach, jakie ostatnio odczuwała, i gdy spacerowała leśnymi ścieżkami tej romantycznej dolinki i rozmawiała z nim i z córką, często spoglądała to na jedno, to na drugie z czułością, która napełniała jej oczy łzami. St. Aubert zauważył to i zganił ją łagodnie za czułostkowość, lecz ona tylko uśmiechnęła się, wzięła jego i Emilię za ręce i jeszcze bardziej płakała. St. Aubert czuł, że opanowuje go wielka, niemal aż bolesna tkliwość; jego twarz okryła się powagą i westchnął w duchu:
„Być może kiedyś będę wspominał te chwile z beznadziejnym żalem jako najszczęśliwsze w moim życiu. Ale po co je tracić na próżne przewidywania; mam nadzieję, że nie dożyję tej chwili, kiedy musiałbym opłakiwać stratę dwu droższych mi nad życie osób”.
Aby rozproszyć albo jeszcze pogłębić ten nastrój zadumy, kazał Emilii przynieść lutnię, z której umiała dobywać tak wzruszające tony. Zbliżając się do domku rybackiego, Emilia ze zdziwieniem usłyszała dźwięki tego instrumentu, układające się w jakąś rzewną pieśń, której melodia pochłonęła całą jej uwagę. Słuchała w głębokim milczeniu, bojąc się ruszyć z miejsca, aby dźwięk jej kroków nie zagłuszył ani jednej nutki i nie przeszkodził grającemu. Wszystko wokół domku było nieruchome i nie widziała nikogo. Emilia słuchała dalej, póki bojaźń nie wzięła góry nad zdziwieniem i zachwytem. Bojaźń zwiększona wspomnieniem skreślonych ołówkiem wierszy, które zauważyła przedtem, toteż zawahała się, czy wrócić, czy iść dalej.
Kiedy tak stała, muzyka ucichła. Po chwilowym wahaniu Emilia zebrała całą odwagę i ruszyła naprzód, a wszedłszy nieśmiało do domku, stwierdziła, że wewnątrz nie ma nikogo! Lutnia leżała na stole, wszystko wyglądało tak jak przedtem i Emilia już zaczęła myśleć, że słyszała grę na jakimś innym instrumencie, gdy nagle przypomniała sobie, iż wychodząc z domku z rodzicami, zostawiła lutnię na ławce przy oknie. Zaniepokoiła się, nie wiedząc czemu, a melancholijny mrok wieczorny i głęboka cisza panująca wokół, przerywana tylko lekkim drżeniem liści, jeszcze zwiększyły jej dziwny lęk i Emilia chętnie umknęłaby z domku, ale nagle zrobiło jej się słabo i musiała usiąść. Kiedy usiłowała zwalczyć słabość, jej wzrok padł na skreślone ołówkiem wiersze na okładzinach ściany; drgnęła, jakby na widok kogoś obcego, lecz starając się opanować wewnętrzne drżenie, podeszła do okna. Do wierszy, które już przedtem widziała, dodano następne; występowało w nich jej imię.
Chociaż nie wątpiła, że były zaadresowane do niej, nadal nie wiedziała, kto je napisał. Gdy się nad tym zastanawiała, wydało jej się, że słyszy kroki przed domkiem, więc zatrwożona chwyciła lutnię i wybiegła. Zastała państwa St. Aubert na ścieżce wijącej się skrajem dolinki.
Wyszedłszy na zielony szczyt ocieniony palmami i górujący nad dolinami i równinami Gaskonii, usiedli na trawie i gdy zachwycali się wspaniałym widokiem i wdychali słodkie tchnienie ziół i kwiatów, które upiększały trawę, Emilia grała i śpiewała ich ulubione piosenki z delikatnością wyrazu, w której tak bardzo celowała.
Muzyka i rozmowa zatrzymały ich w tym uroczym miejscu, póki ostatnie blaski słońca nie zasnęły na równinach, a białe żagle, które przesuwały u stóp gór w miejscu, gdzie płynęła Garonna, nie poszarzały i w krajobraz nie wkradł się zmrok wieczorny. Był to zmrok melancholijny, ale nie niemiły. Wstali i opuścili to miejsce z żalem, a pani St. Aubert nie wiedziała, że opuściła je, niestety, na zawsze.
Gdy doszli do domku rybackiego, stwierdziła brak bransolety i przypomniała sobie, że zdjęła ją z ręki po obiedzie i zostawiła na stole przed udaniem się na spacer. Po długich poszukiwaniach, w których Emilia brała czynny udział, pani St. Aubert musiała pogodzić się ze stratą. Owa bransoletka była dla niej cenna ze względu na przymocowaną do niej miniaturę córki, namalowaną przed zaledwie kilku miesiącami. Kiedy Emilia przekonała się, że bransoletka naprawdę zginęła, zaczerwieniła się i zamyśliła. Że podczas ich nieobecności był w domku rybackim ktoś obcy, poznała już wcześniej po lutni i dopisanych ołówkiem wierszach – a sens tych wierszy pozwalał mniemać, że poeta, muzyk i złodziej byli tą samą osobą. Ale choć muzyka, którą słyszała, wiersze, które widziała, i zniknięcie miniatury tworzyły bardzo znamienny splot okoliczności, czuła niepohamowaną niechęć do mówienia o tym, postanowiła jednak w duchu nigdy więcej nie przychodzić do domku rybackiego bez ojca lub matki.
Wracali zamyśleni do chateau, Emilia w zadumie nad minionym wydarzeniem, St. Aubert rozpamiętując z wdzięcznością swoje szczęście, a pani St. Aubert nieco zdenerwowana i zakłopotana stratą portreciku córki. Zbliżając się do domu, zauważyli jakieś niezwykłe poruszenie, widzieli przemykającą między drzewami służbę i konie, słyszeli wyraźnie ludzkie głosy, a potem toczące się koła powozu. Kiedy w polu ich widzenia znalazł się fronton chateau, dostrzegli na małym trawniku lando z parującymi końmi. St. Aubert poznał liberię swojego szwagra i wszedłszy do salonu, zastał w nim państwa Quesnel. Przed kilkoma dniami opuścili oni Paryż i właśnie byli w drodze do swego majątku, oddalonego zaledwie o dziesięć mil od La Vallée, który pan Quesnel nabył przed kilkoma laty od pana St. Aubert. Jegomość ten był jedynym bratem pani St. Aubert, ale ich więzi rodzinnej nigdy nie wzmacniało podobieństwo usposobień, toteż nie widywali się często. Pan Quesnel obracał się całkowicie w wielkim świecie, za cel stawiał sobie zaszczyty, gustował w przepychu, a sposób bycia i znajomość ludzkich charakterów doprowadziły go do osiągnięcia nieomal wszystkiego, do czego dążył. Nic dziwnego, że dla człowieka o takim usposobieniu zalety St. Auberta nie znaczyły nic, a jego nieskażony smak, prostota i umiarkowane pragnienia uchodziły za oznakę słabości umysłu i ograniczonych poglądów. Małżeństwo siostry z St. Aubertem było wielkim ciosem dla jego ambicji, spodziewał się bowiem, że dzięki jej związkowi łatwiej osiągnie znaczenie, którego tak pragnął, a o jej rękę starali się ludzie, których pozycja i majątek schlebiały jego największym nadziejom. Siostra jednak, poznawszy wówczas również pana St. Aubert, zrozumiała, albo tak się jej zdawało, że szczęście i przepych nie są tym samym, toteż aby osiągnąć pierwsze, nie wahała się wyrzec drugiego. Pan Quesnel natomiast gotów był poświęcić spokój siostry dla zaspokojenia własnych ambicji; toteż gdy wyszła za pana St. Auberta, nazwał jej czyn bezdusznym, a o jej małżeństwie wyraził się z pogardą. Pani St. Aubert, chociaż ukryła przed mężem tę obelgę, odczuła być może po raz pierwszy płomień oburzenia w sercu i chociaż poczucie własnej godności kazało jej to oburzenie ukryć, zachowywała się wobec pana Quesnel od tej pory z leciutką rezerwą, którą on rozumiał i odczuwał.
O ile chodzi o małżeństwo, nie poszedł za przykładem siostry. Pojął za żonę Włoszkę, majętną z domu, a z charakteru i wychowania kobietę próżną i frywolną.
Państwo Quesnel postanowili zanocować w La Vallée, a że chateau był za mały, aby móc pomieścić ich służbę, rozlokowano ją w pobliskiej wsi. Kiedy wymieniono wstępne komplementy i załatwiono sprawy noclegu, pan Quesnel zaczął się popisywać swymi wiadomościami i koneksjami, a St. Aubert, który dość długo przebywał w odosobnieniu, aby móc uznać te tematy za interesujące ze względu na ich nowość, słuchał cierpliwie i z uwagą, co jego gość mylnie rozumiał jako pokorne zdumienie. Pan Quesnel opisał kilka uroczystości na dworze Henryka III¹⁰, na jakie owe burzliwe czasy zezwalały, a uczynił to bardzo drobiazgowo, rekompensując nieco swą ostentacyjność; lecz kiedy zaczął mówić o charakterze księcia de Joyeuse, tajnym traktacie, który miał być omawiany z Portą Otomańską, oraz duchu, w jakim Henryk z Navarry został przyjęty u dworu, St. Aubert dostatecznie się przekonał w oparciu o swoje dawne doświadczenia, że jego gość może należeć jedynie do pomniejszych polityków, sądząc zaś z wagi poruszonych spraw nie ma aż tak wielkiego znaczenia w świecie politycznym, jak utrzymuje. St. Aubert nie chciał też polemizować z poglądami pana Quesnel, wiedząc, że jego gość nie jest dostatecznie ludzki, aby odczuwać, ani dość bystry, aby pojmować, co jest słuszne.
Pani Quesnel tymczasem wyraziła zdziwienie, że pani St. Aubert może żyć w takim odległym zakątku, jak się wyraziła, i opowiadała, być może, aby wywołać jej zazdrość, o wspaniałych balach, bankietach i pochodach urządzanych ostatnio na cześć zaślubin księcia de Joyeuse i Małgorzaty Lotaryńskiej, siostry królowej. Opowiedziała z takimi samymi szczegółami o uroczystościach, które oglądała, jak i o tych, na które jej nie zaproszono, a żywa wyobraźnia Emilii, przysłuchującej się z młodzieńczą ciekawością, dodała jeszcze większego blasku opisywanym scenom; zaś pani St. Aubert, patrząc na swoją rodzinę ze łzą w oku, pomyślała, że choć przepych może przydać szczęściu blasku, to jednak ono samo wypływa tylko z cnoty.
– Minęło już dwanaście lat, St. Aubert – rzekł pan Quesnel – odkąd nabyłem twój majątek rodzinny.
– Mniej więcej tyle – odparł St. Aubert, tłumiąc westchnienie.
– Blisko pięć lat tam nie byłem – podjął Quesnel – bo Paryż i jego okolice są jedynym miejscem na tym świecie, gdzie można mieszkać, a w dodatku jestem tak bardzo pochłonięty polityką, mam na głowie tyle ważnych spraw, że trudno mi się stamtąd wyrwać choćby na miesiąc lub dwa. – Ponieważ St. Aubert nie powiedział nic, pan Quesnel ciągnął: – Czasami się zastanawiam, jak ty, który mieszkałeś w stolicy i byłeś przyzwyczajony do towarzystwa, możesz żyć gdzie indziej, zwłaszcza w takiej odległej okolicy, gdzie nic nie słyszysz i nie widzisz, i krótko mówiąc, nie wiesz nic o życiu.
– Żyję dla rodziny i siebie samego – rzekł St. Aubert – i wystarcza mi obecnie to, że znam szczęście, kiedyś znałem życie.
– Zamierzam wydać jakieś trzydzieści, czterdzieści tysięcy liwrów¹¹ na ulepszenia – powiedział pan Quesnel, jakby nie słysząc słów St. Auberta – chcę bowiem na przyszłe lato zaprosić tu moich przyjaciół, księcia de Durefort i markiza Ramonta, aby spędzili ze mną parę miesięcy. – Na pytanie St. Auberta, jakie będą owe planowane ulepszenia, odparł, że chce zburzyć całe wschodnie skrzydło chateau i zbudować na tym miejscu stajnie. – Następnie zbuduję salle à manger, salon, salle au commune¹², a także szereg pomieszczeń dla służby, bo teraz nie ma tam miejsca nawet dla jednej trzeciej moich ludzi.
– Kiedyś mieściła się tam cała służba mego ojca – rzekł St. Aubert zasmucony, że stary dwór ma zostać tak unowocześniony – a była dość liczna.
– Nasze poglądy nieco zmieniły się od tamtej pory – odparł pan Quesnel – to, co wówczas uchodziło za całkiem przyzwoity styl życia, teraz byłoby nie do zniesienia. – Nawet spokojny St. Aubert pokraśniał na te słowa, ale jego gniew ustąpił niebawem przed pogardą. – Teren wokół chateau jest zarośnięty drzewami, zamierzam niektóre z nich wyciąć.
– Wyciąć drzewa! – wykrzyknął St. Aubert.
– Oczywiście. Czemu nie? Zasłaniają mi widoki. Rośnie tam kasztan, który zasłania konarami całą południową część chateau, a jest tak stary, że podobno w jego wypróchniałym pniu mogłoby się zmieścić tuzin ludzi. Sam musisz przyznać, że nie ma żadnego pożytku ani nic pięknego w takim starym, pozbawionym soków drzewie.
– Boże wielki! – wykrzyknął St. Aubert – z pewnością oszczędzisz to sędziwe drzewo rosnące od wieków, chlubę całego majątku! Było już duże, gdy budowano obecny dwór. Ileż to razy w młodości wspinałem się na nie i siadałem ukryty wśród liści; dudniła o nie ulewa, a mnie nie dosięgała ani jedna kropla! Ileż razy siadywałem z książką w ręku, czasem czytając, a czasem podziwiając spomiędzy gałęzi rozległy krajobraz i zachód słońca aż do zmierzchu, który sprowadzał ptaki do gniazd w jego koronie! Ileż razy… Ale wybacz – dodał St. Aubert, przypomniawszy sobie, że mówi do człowieka, który sam nie żywi podobnych uczuć ani nie rozumie, że mogą je mieć inni – mówię o czasach i uczuciach tak staromodnych jak gusta, które mogłyby oszczędzić to czcigodne drzewo.
– Zostanie z całą pewnością ścięte – powiedział pan Quesnel. – Zasadzę chyba kilka topoli lombardzkich między kępami kasztanów, które zostawię wzdłuż alei. Żona ma sentyment do topoli i mówi, że bardzo zdobią willę jej wuja w pobliżu Wenecji.
– Nad brzegami Brenty – rzekł St. Aubert – gdzie rośnie między sosnami i cyprysami, gdzie wystrzela nad lekkie i eleganckie portyki i kolumnady, topola stanowczo jest ozdobą, ale wśród leśnych olbrzymów, a w dodatku koło masywnego gotyckiego dworu…
– Drogi panie – przerwał mu pan Quesnel – nie będę się z tobą spierał. Żebyśmy się mogli zgodzić, musiałbyś wpierw wrócić do Paryża. Ale à propos Wenecji, zamierzam tam się wybrać w przyszłym roku; być może obejmę tam w posiadanie pewną willę, która podobno jest tak urocza, że trudno sobie wyobrazić. W takim razie odłożyłbym sprawę ulepszeń, o których wspomniałem, na następny rok i niewykluczone, że zechciałbym pozostać jakiś czas w Italii.
Emilia zdziwiła się bardzo, że chciałby pozostać za granicą, słyszała bowiem, jak mówił, iż jego obecność w Paryżu jest nieodzowna i trudno mu się stamtąd wyrwać bodaj na parę miesięcy; ale St. Aubert zbyt dobrze rozumiał jego zarozumiałość, aby się temu dziwić, a możliwość odłożenia projektowanych ulepszeń wzbudziła w nim nadzieję, że może nigdy nie zostaną dokonane.
Przed rozstaniem się na noc pan Quesnel zapragnął porozmawiać z panem St. Aubert na osobności i wyszli do innego pokoju, gdzie pozostawali dość długo. Na jaki temat rozmawiali, nie wiadomo, ale po powrocie do pokoju stołowego St. Aubert wydawał się poruszony i czasem twarz jego pokrywał cień smutku, co zaniepokoiło panią St. Aubert. Kiedy zostali sami, miała ochotę zapytać, co jest powodem owego smutku, lecz wstrzymywała ją delikatność, jaka zawsze przejawiała się w zachowaniu męża. Pomyślała, że gdyby St. Aubert pragnął ją zaznajomić z przedmiotem swojej troski, nie czekałby, aż ona go o to poprosi.
Następnego dnia, przed odjazdem, pan Quesnel odbył jeszcze jedną konferencję z St. Aubertem.
Po obiedzie, o chłodniejszej porze dnia, goście wyruszyli do Epourville, wymógłszy przedtem od państwa St. Aubert obietnicę rychłych odwiedzin, co było podyktowane raczej chęcią popisania się otaczającym ich zbytkiem niźli pragnieniem sprawienia przyjaciołom przyjemności.
Emilia z radością powitała swobodę, ograniczoną obecnością gości, i powróciła do swoich książek, spacerów i poważnych rozmów z rodzicami, którzy zdawali się nie mniej cieszyć, że uwolnili się od kajdan, jakie narzuca frywolność i arogancja.
Pani St. Aubert wymówiła się od wieczornego spaceru, tłumacząc się złym samopoczuciem, i St. Aubert z Emilią poszli sami.
Wybrali spacer ku górom, zamierzając odwiedzić po drodze kilku staruszków, podopiecznych St. Auberta, których on ze swych bardzo skromnych dochodów utrzymywał, na co zapewne pana Quesnel, z jego bardzo dużymi dochodami, nie było stać.
St. Aubert rozdał podopiecznym ich tygodniowe zasiłki, wysłuchał cierpliwie skarg jednych, a wynagrodził krzywdy drugich, i wszystkich podniósł na duchu wyrazami współczucia i dobrotliwym uśmiechem. Powrócili do domu przez las,
…gdzie
Po zmierzchu ludek baśniowy się zbiera,
By pośród zabaw, pląsów i gier spędzić
Letnią noc, jak to wieść gminna poda je¹³.
– Zawsze lubiłem wieczorną ciemność lasu – rzekł St. Aubert, doświadczając teraz tego słodkiego spokoju ducha, który płynie ze świadomości spełnienia dobrego uczynku i usposabia umysł do czerpania przyjemności ze wszystkich otaczających rzeczy. – Pamiętam, że w młodości ten mrok wywoływał w mojej wyobraźni tysiące czarodziejskich wizji i romantycznych obrazów; przyznam, że jeszcze odczuwam ów zapał, który budzi marzenia poetyckie: potrafię kroczyć wolno w gęstym cieniu, wpatrywać się w dal, gdy mrok wszystko przekształca, i z przejmującą rozkoszą nasłuchiwać mistycznego szmeru drzew.
– O, mój drogi ojcze! – wykrzyknęła Emilia ze łzą w oku. – Jak dokładnie określiłeś to, co tak często odczuwałam, i zdawało mi się, że nikt inny prócz mnie tego nie odczuwa! Ale sza! Słyszysz, jak zaszumiały wierzchołki drzew? A teraz znów ucichły. Jakże uroczysta jest ta cisza, która teraz nastała! Znowu zrywa się powiew. Jakby był głosem jakiejś nadnaturalnej istoty… Głosem ducha lasów, który ich strzeże nocą. A cóż to za światełko? Już znikło. A teraz znowu błyszczy koło korzenia tego wielkiego kasztana… Spójrz, ojcze!
– Czyżbyś ty, wielka miłośniczka przyrody, tak mało o niej wiedziała, żeby nie poznać robaczka świętojańskiego? Ale chodź – dodał wesoło – podejdźmy bliżej, a może zobaczymy wróżki, bo te stworzenia często sobie towarzyszą. Robaczek świętojański użycza im światła, a one odwdzięczają mu się muzyką i tańcami. Nic tam nie dostrzegasz?
Emilia roześmiała się.
– Mój kochany ojcze – powiedziała – skoro twierdzisz, że jest między nimi taki związek, to muszę rzec, że cię uprzedziłam, i mogłabym na dowód przytoczyć kilka wierszy, które ułożyłam pewnego wieczoru w tym tu lesie.
– Dobrze – odparł St. Aubert – a więc przytocz. Posłucham, do jakiej to fantazji zdolny jest twój umysł. Jeżeli natura obdarzyła cię jednym ze swych czarów, nie potrzebujesz zazdrościć go wróżkom.
– Jeżeli jest dość silny, aby urzec ciebie – rzekła Emilia – nie potrzebuję im wcale zazdrościć. Wiersze mają dość swobodną miarę; uznałam ją za właściwą dla tego tematu, ale obawiam się, że jest zbyt swobodna.
ROBACZEK ŚWIĘTOJAŃSKI¹⁴
Jak miły jest cienisty gąszcz zielonych lasów
Wieczorem w pełni lata, gdy deszcz właśnie przeszedł,
Kiedy żółte promienie na polanach już gasną,
A jaskółki tną szybko przejrzyste powietrze.
Lecz milej, milej jeszcze, gdy zapada słońce
I zmierzch idzie, z wróżkami wędrować daleko,
Tańcząc po leśnych ścieżkach, gdzie kwiaty rosnące
Nie chylą nawet główek pod igraszką lekką.
Przetańczą tak godzinę pod muzyki ton znany,
Aż księżycowe światło przemknie w dół przez liście,
Tnąc ziemię w szachownicę, i wiodą je do altany
Odwiedzanej od dawna, gdzie słowik żali się perliście.
Nie tańczą już, dopóki nie skończy smutnej pieśni,
Lecz ciche jak noc słuchają skargi słowika.
Często, gdy dźwięk gasnący litość w nich wykrzesi,
Ślubują ptasich schowków bronić od śmiertelnika.
Gdy w dole pośród gór wieczorna gwiazda tonie,
A zmienny księżyc już opuści obszar cienia,
Jak smutne, choć to wróżki, byłyby, gdybym do nich
Nie zbliżył się i bladym światełkiem nie promieniał.
A przecie, chociaż smutne, mą miłość lekceważą,
Bo gdy przez noc zaskoczonym chcę zająć się wędrowcem,
Przez las go przeprowadzić na jego drodze się żarząc,
Magicznym zaklęciem mnie wiążą, bym wiódł go na manowce.
I w bagnisku zostawił, aż wypalą się gwiazdki,
Gdy one w dziwnych postaciach harcują ponad ziemią
I w borach dalekich podnoszą ponure wrzaski,
Aż kurczę się w mojej komórce w okropnym przerażeniu.
Lecz oto maleńkich elfów taneczny pochód sunie
Z tamburynem dźwięczącym i piszczałką wesołą,
I z rożkiem, i z bębenkiem, i z lutnią o słodkiej strunie.
By aż do świtu okrążać ogromny dąb wokoło.
Na polance dwoje kochanków chce umknąć królowej wieszczek,
Którą zaklęcia ich złoszczą, a mnie zazdrości daru,
Że mogłem im wczoraj przyświecać, by w trawie zroszonej deszczem
Znaleźli kwiat o soku uwalniającym od czarów.
Teraz więc trzyma kapelę z dala, by mnie ukarać:
Wesołą piszczałkę, tamburyn, rożek i słodką lutnię,
Gdy pod dąb się zakradnę, skinie pałeczką zaraz
I kończy się dla mnie taniec, muzyka milknie smutnie.
O, gdybym, gdybym miał ów kwiat, który jej czary niweczy,
I umiał z liści ściągnąć sok, aby nim prysnąć w górze,
Nie byłbym jej niewolnikiem, wędrowców miał w swej pieczy,
Kochankom bym pomagał i nie bał się wcale wróżek¹⁵.
Lecz wkrótce opar lasów już przestanie mamić
I zblednie zmienny księżyc, i znikną gwiazdy w cieniach,
A one będą smutne, chociaż są wróżkami,
Bo ja swym bladym światłem nie będę promieniał.
Cokolwiek St. Aubert myślał o tych strofach, nie szczędził córce pochwał, a potem zamyślił się i szli dalej w milczeniu.
Słaby, błędny ognik
Z niedoskonałej powierzchni wyzierał
I pół obrazu rzucał w natężony wzrok,
Gdy falujące lasy, wsie, strumienie,
Skały i szczyty gór, utrzymujące długo
Niknący blask, zlały się w płynny widok
Niepewny, jeśli nawet dostrzegalny¹⁶.
St. Aubert milczał przez resztę drogi do chateau, gdzie tymczasem jego żona udała się na spoczynek do swego pokoju. Słabość i przygnębienie, które ostatnio odczuwała, a które wysiłek podjęty z powodu przybycia gości chwilowo zawiesił, powróciły teraz ze zdwojoną mocą. Następnego dnia wystąpiły objawy gorączki, i St. Aubert, sprowadziwszy medyka, dowiedział się, że jest to choroba, z której on sam niedawno się wyleczył. Żona zaraziła się, czuwając nad nim, a miała za słaby organizm, aby natychmiast zwalczyć gorączkę przyczajoną w jej żyłach i powodującą ciężkie osłabienie. St. Aubert, pełen niepokoju o żonę, nie zważając na żadne względy, zatrzymał lekarza w domu. Przypomniały mu się uczucia i refleksje, które wywołały w nim chwilowe przygnębienie, kiedy ostatni raz wybrał się z żoną do domku rybackiego, i uznał je za przeczucie, że choroba ta będzie śmiertelna. Ale skutecznie ukrywał to przed żoną i przed córką, którą starał się podnieść na duchu nadzieją, że jej nieustanna dbałość o wygody matki nie będzie daremna. Lekarz, zapytany przez St. Auberta o diagnozę, odparł, że przebieg choroby będzie zależał od niemożliwych do przewidzenia okoliczności. Sama pani St. Aubert zdawała się mieć bardziej zdecydowany pogląd na tę sprawę, ale jedynie jej oczy dawały to do zrozumienia. Często zwracała je na swych zalęknionych przyjaciół z wyrazem żalu i tkliwości, jakby w przewidywaniu smutku, który ich czeka, i jakby zdając się mówić, że tylko ze względu na nich, na ich ból, żal jej rozstać się z życiem. Siódmego dnia nastąpił kryzys choroby. Lekarz przybrał wyraz większej powagi, co pani St. Aubert zauważyła i wykorzystała chwilę nieobecności swych bliskich w pokoju, aby mu powiedzieć, że czuje nadchodzącą śmierć.
– Nie próbuj, człowieku, mnie zwodzić – powiedziała. – Czuję, że już niedługo odejdę z tego świata. Jestem przygotowana na śmierć, długo przygotowywałam się na nią. A ponieważ dni moje są policzone, postaraj się, aby źle rozumiane współczucie nie skłoniło cię do wzbudzania w moich bliskich fałszywych nadziei. Jeśli to uczynisz, powiększysz tylko ich ból: postaram się własnym przykładem nauczyć ich godzić się z nieuchronnym losem.
Lekarz był wzruszony, obiecał jej posłuszeństwo i powiadomił St. Auberta, że nie ma żadnych nadziei. St. Aubert nie miał dość filozoficznej natury, aby pohamować swe uczucia, kiedy się o tym dowiedział, ale gdy zważył, iż jego smutek mógłby zwiększyć ból żony, zdołał po pewnym czasie opanować się w jej obecności. Emilia początkowo czuła się zdruzgotana tą wiadomością, a potem, omamiona siłą swoich pragnień, łudziła się, że może matka jeszcze ozdrowieje, i tej nadziei trzymała się uparcie aż do ostatniej chwili.
Postęp choroby zaznaczył się u pani St. Aubert cierpliwym znoszeniem bólu i ustaniem pragnień. Spokój, z jakim oczekiwała śmierci, mógł się wywodzić tylko ze świadomości, że przeszła przez życie w nieustannej, o ile ludzka słabość na to pozwalała, obecności Boga i z nadzieją życia w przyszłym świecie. Ale pobożność nie mogła całkowicie pozbawić jej żalu rozstania z tymi, których tak bardzo kochała. W czasie tych ostatnich godzin wiele rozmawiała z mężem i córką o przyszłym bycie i innych religijnych sprawach. Jej rezygnacja, a także silna nadzieja, że spotka się w przyszłym świecie z przyjaciółmi, których tu pozostawia, a czasem wyraźny wysiłek, aby ukryć żal przed tymczasowym rozstaniem, często tak bardzo wzruszały St. Auberta, że musiał wychodzić z pokoju. Wypłakawszy się na osobności, ocierał łzy i wracał, siląc się na spokój, co tylko powiększało jego smutek.
Emilia nigdy nie odczuwała wagi tych lekcji, uczących ją powściągania wrażliwości, bardziej niż w tych chwilach, i nigdy nie stosowała się do nich z większym powodzeniem. Ale gdy ostatnia z nich minęła, zaraz ugięła się pod ciężarem smutku i wtedy zrozumiała, że tym, co ją dotychczas podtrzymywało, były nadzieja i hart ducha. St. Aubert czuł się sam przez pewien czas zbyt niepocieszony, aby móc nieść pociechę córce.