Tajfun i inne opowiadania - ebook
Wydawnictwo:
Rok wydania:
2000
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz
laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony,
jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania
czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla
oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym
laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym
programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe
Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny
program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią
niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy
każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Tajfun i inne opowiadania - ebook
Tytułowy „Tajfun” to opowieść o parowcu „Nan-Shan”, który zmuszony jest stanąć oko w oko z tropikalnym huraganem na Morzu Południowochińskim w okresie Bożego Narodzenia. Z kolei „Amy Foster” opowiada o pięknej kobiecie, która ma w otoczeniu opinię czarownicy ze względu na swą miłość do morza i unikanie ludzi. Wszystko to jednak ulega zmianie gdy spotyka ukraińskiego rozbitka, którym postanawia się zaopiekować. Rodzące się uczucie nie przypada jednak do gustu purytańskiej społeczności.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 999 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cytat
Ile marynarz z masztu wysokiego
Dokoła widzi morza w dzień bezwietrzny -
Tak wielka była Neptunowa sala…
Keats (Endymiom)
Tajfun
I
Kapitan MacWhirr z parowca „Nan-Shan” miał oblicze, które w świecie zjawisk fizycznych stanowiło dokładny odpowiednik jego umysłu: nie odznaczało się ani stanowczością, ani głupotą; nie posiadało żadnych cech wybitnych; było po prostu zwyczajne, beznamiętne i niewzruszone.
Jego wygląd mógł czasami sugerować co najwyżej nieśmiałość, kiedy przesiadywał w różnych biurach na lądzie, ze słabym uśmiechem na opalonej twarzy i spuszczonymi oczyma. Skoro je podniósł, widać było, że są błękitne i patrzą prosto na rozmówcę. Włosy jasne i nadzwyczaj cienkie obejmowały od skroni do skroni łysą kopułę czaszki niby kępa puszystego jedwabiu. Natomiast zarost twarzy, koloru płomiennej marchwi, wyglądał jak szczeć miedzianego drutu przycięta krótko nad linią ust; i choćby nie wiedzieć jak gładko się ogolił, kiedy tylko poruszył głową, ogniste, metaliczne błyski przebiegały mu po policzkach. Wzrostu był mniej niż średniego, o plecach lekko zaokrąglonych, a kończynach zbudowanych tak mocno, że ubrania wydawały się zwykle odrobinę przyciasne na nogach i ramionach. Jakby niezdolny pojąć różnicy klimatów na rozmaitych szerokościach geograficznych, nosił zawsze brązowy melonik, brązowy garnitur i ciężkie czarne buty. Ten portowy strój nadawał jego krępej postaci wygląd sztywnej, niezgrabnej elegancji. Cienki srebrny łańcuszek zegarka zwisał na kamizelce, a kiedy schodził na ląd, nieodmiennie ściskał w potężnej, owłosionej ręce swój elegancki parasol w najlepszym gatunku, ale zazwyczaj nie zwinięty. Młody Jukes, pierwszy oficer, odprowadzając dowódcę do trapu, zdobywał się czasami na delikatną uwagę: „Pan pozwoli, panie kapitanie” — i wziąwszy z szacunkiem parasol, unosił drążek, potrząsał fałdami, w mgnieniu oka dokładnie je skręcał i oddawał kapitanowi; a minę miał przy tym tak uroczystą, że pan Salomon Rout, pierwszy mechanik, paląc nad świetlikiem swoje poranne cygaro, odwracał głowę, aby ukryć uśmiech. „Atak! Ten przeklęty drapak… Dziękuję panu, dziękuję” — bąkał kapitan serdecznie, nie podnosząc oczu.
Mając tyle tylko wyobraźni, ile trzeba na przeżycie każdego poszczególnego dnia, był spokojny i pewien siebie: z tego samego powodu nie było w nim ani trochę zarozumiałości. Zwierzchnik obdarzony wyobraźnią bywa obraźliwy, wyniosły i trudno go zadowolić; każdy zaś statek dowodzony przez kapitana MacWhirra był pływającym siedliskiem zgody i spokoju. Prawdę mówiąc kapitanowi równie trudno byłoby ulec jakiemuś wybrykowi fantazji, co zegarmistrzowi złożyć chronometr bez żadnych narzędzi prócz dwufuntowego młota i piły. A jednak nieciekawe życie ludzi całkowicie pochłoniętych sprawami bieżącej chwili posiada również swoje tajemnice. Na przykład w wypadku kapitana MacWhirra nie można było w żaden sposób zrozumieć, co skłoniło do ucieczki na morze tego całkiem udanego syna drobnego sklepikarza z Belfastu. A przecież to właśnie zrobił, kiedy miał piętnaście lat. Wystarczyło się nad tym zastanowić, by wyobrazić sobie jakąś olbrzymią, potężną a niewidzialną rękę, która wsuwa się w ziemskie mrowisko, chwyta za ramiona, uderza głowami o głowy i pcha nieświadomych ludzi w kierunku niezrozumiałych celów, w strony, o których im się nawet nie śniło.
Ojciec nigdy mu w gruncie rzeczy nie wybaczył tego głupiego nieposłuszeństwa. „Moglibyśmy się obejść bez niego – mawiał później — ale mamy przecież sklep, a to nasz jedyny syn”! Po jego zniknięciu matka bardzo płakała. Ponieważ nie przyszło mu na myśl zostawić jakąś wiadomość o sobie, opłakiwano go jako zmarłego, dopóki po ośmiu miesiącach nie przyszedł pierwszy list z Talcahuano. Był krótki i zawierał stwierdzenie: „Mieliśmy bardzo piękną pogodę podczas rejsu”. Widocznie jednak w przekonaniu piszącego jedyną ważną wiadomość stanowił fakt, że tegoż dnia kapitan wciągnął go na listę stałej załogi w stopniu zwykłego marynarza. „Bo umiem pracować” — wyjaśnił. Matka znowu zalała się łzami, a ojciec wyraził swoje uczucia słowami: „Tom jest osłem”. Był to zażywny mężczyzna skłonny do żartobliwych kpin, które do końca życia uprawiał w stosunku do syna, traktując go z lekkim politowaniem, jak osobę niespełna rozumu.
Wizyty MacWhirra w domu były z konieczności rzadkie, ale w miarę jak mijały lata, wysyłał rodzicom dalsze listy, zawiadamiając ich o swoich awansach i podróżach po szerokim świecie. Były w tych listach takie zdania: „okropny jest tu upał” albo „w dzień Bożego Narodzenia o czwartej po południu napotkaliśmy góry lodowe”. Starzy rodzice poznali w ten sposób nazwy wielu statków, nazwiska kapitanów, którzy nimi dowodzili, nazwiska szkockich i angielskich armatorów, nazwy mórz, oceanów, cieśnin, przylądków, obce nazwy portów drzewnych, portów ryżowych, portów bawełnianych, nazwy wysp i — imię jego dziewczyny. Nazywała się Lucy. Nie wpadł na pomysł, by napisać, czy mu się to imię podoba. A potem starzy zmarli.
W odpowiednim czasie nastąpił wielki dzień ślubu MacWhirra, wkrótce po wielkim dniu, kiedy otrzymał swoje pierwsze dowództwo.
Wszystko to wydarzyło się na wiele lat przed owym rankiem, kiedy w kabinie nawigacyjnej parowca „Nan-Shan” stwierdził, że barometr, któremu nie miał powodu nie ufać — spada. Spadek barometru — biorąc pod uwagę precyzję instrumentu, porę roku i położenie statku na kuli ziemskiej — nie wróżył nic dobrego, ale czerwona twarz kapitana nie zdradzała wewnętrznego niepokoju. Wróżby dla niego nie istniały i nie pojmował ich treści, dopokąd nie stanął oko w oko z przepowiedzianym faktem. „Barometr spada, to nie ulega wątpliwości – pomyślał. – Widocznie gdzieś w okolicy tłucze się wyjątkowo paskudna pogoda”.
„Nan-Shan” płynął z południa do wolnego portu Fuczou, wioząc towar w dolnych ładowniach i dwustu chińskich kulisów powracających po kilku latach pracy w rozmaitych podzwrotnikowych koloniach do swoich wiosek w prowincji Fokien.
Ranek był piękny, oleiste morze falowało gładko bez roziskrzeń, a na niebie widać było dziwną, białą, mglistą plamę podobną do słonecznej aureoli. Przedni pokład zapchany był Chińczykami: ciemne ubrania, żółte twarze, warkoczyki, wszystko to poprzetykane nagością ramion, bo wiatru nie było i panował duszny upał. Kulisi wylegiwali się, gadali, palili lub stali, gapiąc się za burtę; niektórzy czerpali wodę z morza i oblewali się wzajemnie. Paru spało na pokrywach luków, a kilka grup, po sześciu, przykucniętych na piętach otaczało żelazne tace z ryżem i maleńkimi filiżankami herbaty; każdy zaś z tych obywateli Państwa Niebieskiego wiózł ze sobą wszystko, co posiadał na świecie — drewniany kuferek z brzęczącym zamkiem i miedzianymi okuciami na rogach zawierał zdobycze pracy: parę szat ceremonialnych, kilka pałeczek kadzidła, może nieco opium, jakieś bezwartościowe drobiazgi i niewielki zapas srebrnych dolarów zarobionych w trudzie na barkach węglowych, zdobytych hazardem lub drobnym handlem, wydartych pazurami ziemi, wypoconych w kopalniach, na liniach kolejowych, w zabójczych dżunglach, pod ciężarem ładunków — nagromadzone cierpliwie, ukrywane starannie, strzeżone zawzięcie.
Około dziesiątej krzyżująca się martwa fala nadpłynęła od strony Cieśniny Formoskiej, nie wzbudzając zbytniego niepokoju wśród pasażerów, bo „Nan—Shan” był bardzo szeroki, miał płaskie dno i boczne stępki przeciwprzechyłowe, a w ogóle znany był jako okręt wyjątkowo stateczny. Pan Jukes, w chwilach wylewności na lądzie, oświadczał, że „stara krypa jest tak samo solidna jak i śliczna”. Kapitanowi MacWhirrowi nawet do głowy by nie przyszło wyrażać głośno podobnie wyszukane pochwały.
Statek był z pewnością dobry, a przy tym względnie nowy. Zbudowano go w Dumbarton przed trzema laty na zamówienie firmy handlowej w Syjamie, „Bracia Sigg i Syn”. Kiedy unosił się już na wodzie całkowicie wykończony i gotów do rozpoczęcia swoich życiowych zadań, właściciele stoczni przyglądali mu się z dumą.
– Sigg prosił, żebyśmy mu znaleźli odpowiedzialnego kapitana, który by zabrał stąd statek – odezwał się jeden ze wspólników; drugi zaś, po chwili zastanowienia, odpowiedział: —
Zdaje mi się, że MacWhirr jest właśnie na lądzie. — Tak? To wyślij mu zaraz telegram. To akurat człowiek, jakiego nam potrzeba — bez chwili wahania oświadczył starszy.
Następnego ranka MacWhirr stanął przed nimi, jak zwykle spokojny; przyjechał z Londynu nocnym ekspresem, pożegnawszy się z żoną nagle i bez wylewności. Pani MacWhirr pochodziła z dobrej rodziny, której się kiedyś lepiej powodziło.
– Obejrzyjmy teraz statek, kapitanie — powiedział starszy wspólnik i trzej mężczyźni udali się na oględziny wszystkich doskonałości „Nan—Shanu” od dziobu do rufy i od dna ładowni do szczytów dwóch przysadzistych masztów.
Kapitan MacWhirr zaczął od zdjęcia palta, które powiesił na kotwicznej windzie parowej, wyposażonej we wszelkie ostatnie udoskonalenia.
– Wuj polecił pana wczoraj listownie naszym dobrym znajomym, wie pan — Braciom Sigg, i na pewno zatrzymają tam pana na stanowisku — powiedział młodszy wspólnik. — Będzie się pan mógł szczycić, panie kapitanie, dowodząc najbardziej sprawnym statkiem tych rozmiarów na wodach chińskich – dodał.
– Napisaliście, panowie? Dziękuję… — bąknął niewyraźnie MacWhirr, na którym odległa perspektywa takiej możliwości nie zrobiła większego wrażenia niż piękno rozległego krajobrazu na krótkowzrocznym turyście; a jego oczy spoczywały właśnie na zamku od drzwi kabiny, do której zbliżył się zdecydowanym krokiem i, energicznie potrząsając klamką, powiedział swoim cichym, poważnym głosem: — W dzisiejszych czasach rzemieślnikom nie można ufać. Nowiutki zamek i nie działa. Zaciął się. Proszę. Proszę zobaczyć!
Skoro tylko wspólnicy zostali sami w swoim biurze po przeciwnej stronie stoczniowego placu, siostrzeniec zapytał z odcieniem pogardy w głosie:
– Chwaliłeś tego człowieka przed Siggiem, ale co ty w nim właściwie widzisz, wuju?
– Przyznaję, że nie ma w nim nic z romantycznego kapitana, jeśli o to ci chodzi — odpowiedział oschle starszy. — Czy jest tam gdzie mistrz stolarski z „Nan—Shanu”?… Wejdźcie, Bates. Jak to się stało, żeście dopuścili, żeby ludzie Taita wsadzili wadliwy zamek do drzwi kabiny? Kapitan od razu to zauważył, tylko spojrzał. Proszę zamek natychmiast wymienić. Drobiazgi, Bates… pamiętajcie o drobiazgach…
Zamek został wymieniony jak należy i parę dni później „Nan—Shan” wypłynął na Wschód. MacWhirr nie robił już żadnych uwag na temat wyposażenia i nie słyszano również, aby powiedział choć jedno słowo, zdradzające, że jest dumny z okrętu, wdzięczny za nominację albo zadowolony z widoków na przyszłość.
Nie był z usposobienia ani gadatliwy, ani milczący, ale rzadko kiedy widział powód do odezwania się. Były oczywiście tematy służbowe — wskazówki, rozkazy i tym podobne; ale w jego mniemaniu przeszłość była załatwiona, a przyszłość jeszcze nieobecna, zaś bardziej ogólne sprawy bieżące nie wymagały komentarzy, fakty bowiem mogą mówić same za siebie z przytłaczającą precyzją.
Stary Sigg lubił ludzi małomównych i takich, „co do których można mieć pewność, że nie będą próbowali udoskonalać danych im instrukcji”. MacWhirr czynił zadość tym wymaganiom, został więc zatwierdzony na stanowisku kapitana i odtąd poświęcał się całkowicie ostrożnemu nawigowaniu „Nan-Shanem” po wodach chińskich. Na początku statek był zarejestrowany jako brytyjski, ale po pewnym czasie Bracia Sigg uznali za stosowne przenieść go pod banderę syjamską.
Na wiadomość o projektowanej zmianie Jukes stał się niespokojny, jakby stanowiło to dla niego osobistą obrazę. Łaził, mrucząc coś do siebie pod nosem i wybuchając od czasu do czasu pogardliwym śmiechem.
– Coś podobnego — jakiś idiotyczny słoń z Arki Noego na banderze statku — powiedział raz w drzwiach maszynowni. — Niech mnie diabli… jeśli to zniosę. Cisnę to wszystko. A pan? Panu się niedobrze nie robi? — Pierwszy mechanik chrząknął tylko z miną człowieka, który umie ocenić dobrą posadę.
Pierwszego rana, kiedy nowa bandera powiewała na rufie „Nan—Shanu”, Jukes z niesmakiem przyglądał się jej z mostka. Walczył przez chwilę z własnymi uczuciami, a potem zauważył:
– Dziwnie pływać pod taką banderą, panie kapitanie.
– Czy coś nie tak, jak trzeba? — zapytał kapitan MacWhirr. — Wydaje mi się zupełnie w porządku. — I przeszedł na skrzydło mostka, by się lepiej przyjrzeć.
– Dla mnie jest dziwaczna — wybuchł Jukes i wyprowadzony z równowagi, zbiegł z mostka.
Kapitan MacWhirr zdumiał się tym zachowaniem. Po chwili wszedł spokojnie do kabiny nawigacyjnej i otworzył swój Międzynarodowy Kod Sygnałowy w miejscu, gdzie w jaskrawych kolorach przedstawione są dokładnie flagi wszystkich narodów. Przesuwał po nich palcem i natrafiwszy na Syjam, wpatrzył się z wielką uwagą w czerwone pole i białego słonia. Nie mogło być nic prostszego, ale dla pewności zabrał książkę na mostek, żeby porównać kolorowy rysunek z prawdziwą banderą na drzewcu flagowym na rufie. Kiedy Jukes, który tego dnia spełniał swoje obowiązki z hamowaną wściekłością, pojawił się na mostku, kapitan zauważył:
– Nic tej banderze nie brakuje.
– Rzeczywiście? – wybełkotał Jukes, klękając z rozmachem przed skrzynią, skąd z furią wyszarpał zapasową linkę sondy.
– Tak. Sprawdziłem w książce. Dwa razy tak długa jak szeroka i słoń dokładnie pośrodku. Byłem pewien, że tutejsi ludzie potrafią zrobić banderę własnego kraju. To przecież jasne. Nie miał pan racji…
– Ale, panie kapitanie — zaczął Jukes, wstając podniecony – mogę tylko powiedzieć… — trzęsącymi rękoma szukał w zwoju końca linki.
– Już dobrze, dobrze — uspokoił go kapitan MacWhirr, siadając ciężko na swoim ulubionym płóciennym składanym krześle. — Musi pan tylko pilnować, żeby nie wciągali słonia do góry nogami, zanim się nie przyzwyczają.
Jukes przerzucił nową linkę sondową na przedni pokład, wołając głośno:
– Macie ją, bosmanie-nie zapomnijcie dobrze jej zmoczyć — i z gwałtowną stanowczością zwrócił się do dowódcy; ale kapitan MacWhirr rozparł się już wygodnie łokciami na poręczy skrzydła.
– Bo przypuszczam, że to mogłoby być zrozumiane jako sygnał wzywania pomocy — ciągnął. — Jak pan sądzi? Myślę, że ten słoń przedstawia coś w rodzaju Union Jacka na banderze…
– Czyżby? — wrzasnął Jukes, tak że wszystkie głowy na pokładach „Nan—Shanu” zwróciły się ku mostkowi. Potem westchnął i z nagłą rezygnacją w głosie dodał łagodnie: – Z pewnością to by okropnie wyglądało.
Później tego samego dnia zaczepił pierwszego mechanika, szepcząc poufnie:
– Słuchaj no. Opowiem ci ostatni wyczyn starego.
Pan Salomon Rout (często zwany Długim Salem, Starym Salem albo Papą Routem), jako że na wszystkich statkach bywał prawie zawsze najwyższym członkiem załogi, wyrobił w sobie postawę niefrasobliwej pobłażliwości. Włosy miał rzadkie, piaskowego koloru, blade płaskie policzki, kościste przeguby i wąskie dłonie naukowca — również blade, jak gdyby całe życie spędził w cieniu.
Uśmiechnął się ze swoich wyżyn do Jukesa i dalej palił, rozglądając się spokojnie wokoło, niby dobry wujaszek gotowy wysłuchać opowiadania podnieconego uczniaka. Potem, wielce ubawiony, choć bynajmniej nie wytrącony z równowagi, spytał:
– No i rzucił pan posadę?
– Nie — wyrzucił z siebie Jukes znużonym, zniechęconym głosem, usiłując przekrzyczeć przykry warkot wind ładunkowych „Nan—Shanu”. Pracowały wszystkie pełną parą, porywając unosy towaru i wznosząc wysoko aż do końca długich żurawi, jakby tylko po to, żeby je w biegu niedbale porzucać. Łańcuchy stropów zgrzytały na blokach, brzęczały na zrębnicach, obijały się łoskotem po burcie; cały statek dygotał, a jego długie, szare burty spowite były w kłęby pary. — Nie — krzyknął Jukes – nie wymówiłem. Co by to dało? Równie dobrze mógłbym rzucić swoją dymisję o tę grodź. Nie wierzę, aby taki człowiek mógł cokolwiek zrozumieć. On mnie po prostu wykańcza.
Właśnie w tej chwili ukazał się na pokładzie powracający z lądu kapitan MacWhirr z parasolem w ręce; za nim szedł posępny, opanowany Chińczyk w jedwabnych pantoflach na papierowych podeszwach, również trzymający parasol.
Kapitan „Nan—Shanu”, który swoim zwyczajem mówił cicho, spoglądając na własne buty, oznajmił, że tym razem muszą zawinąć do Fuczou, więc pan Rout ma mieć statek pod parą jutro punktualnie o pierwszej. Zsunął kapelusz, by otrzeć pot z czoła, i oświadczył, że nie cierpi schodzenia na ląd; górujący nad nim pan Rout nie raczył powiedzieć słowa i palił z powagą, opierając swój prawy łokieć na lewej dłoni. Potem tym samym przytłumionym głosem kapitan zakomunikował Jukesowi, że ma nie ładować przednich pomieszczeń międzypokładowych. Umieści się tam dwustu kulisów. Firma „Bun Hin” odsyła ich do domu. Sampan dowiezie zaraz dwadzieścia pięć worków ryżu do magazynu. Wszyscy ci ludzie wracają po siedmiu latach pracy i każdy wiezie kuferek z kamforowego drzewa – powiedział kapitan MacWhirr. Trzeba kazać cieśli poprzybijać trzycalowe listwy w rzędach wzdłuż międzypokładu, żeby skrzynie nie przesuwały się podczas podróży. Lepiej niech się Jukes zajmie tym od razu.
– Słyszy pan, Jukes? Ten Chińczyk popłynie z nimi do Fuczou – będzie czymś w rodzaju tłumacza. Jest urzędnikiem Bun Hina i chce obejrzeć pomieszczenie. Niech go tam Jukes zaprowadzi. Słyszy pan?
Jukes pilnował się, by we właściwym momencie wtrącać przepisowe „Tak jest, panie kapitanie”, choć mówił to bez entuzjazmu. Rzucił ostro: „Chodź no, John, zrobić, zobaczyć”, i Chińczyk ruszył za nim krok w krok.
– On chcieć patrzeć zobaczyć, to móc patrzeć zobaczyć – powiedział Jukes, który nie mając zdolności do obcych języków, przekręcał okropnie nawet żargon angielsko-chiński. Wskazał na otwarty luk. – On złapać prima kawałek miejsce do spać, ech?
Był gburowaty, jak przystało jego wyższości rasowej, ale nie był nieprzyjazny. Chińczyk smutno i bez słowa spoglądał w mrok luku, jakby stał nad otwartym, ziejącym grobem.
– Nie złapać deszcz tam w dół, rozumieć? – dodał Jukes. -
Jak cała taka piękna pogoda, jeden kawałek kulis wyjść na góra — ciągnął z ożywieniem. — Zrobić tak: Phuu! – Nabrał do płuc powietrza i wydął policzki. — Rozumiesz, John? Oddychać… świeże powietrze. Dobre. Co? Prać swój kawałek portki, papu na góra… widzisz, John?
Ruszał ustami i żywo gestykulował rękoma, naśladując jedzenie ryżu i pranie odzieży; Chińczyk zaś, pokrywając swoją nieufność wobec tej pantomimy spokojnym zachowaniem z odcieniem łagodnej, wytwornej melancholii, rzucał spojrzenia migdałowych oczu to na Jukesa, to na luk.
– Baldzo doble — mruknął cicho strapionym głosem i spiesznie prześliznął się po pokładzie, wymijając przeszkody na drodze. Znikł, dając nura pod unos dziesięciu worków jutowych z jakimś cennym towarem, wydzielającym odrażający zapach.
W tym czasie kapitan MacWhirr przeszedł na mostek, do kabiny nawigacyjnej, gdzie czekał nań rozpoczęty przed dwoma dniami list. Długie listy kapitana zaczynały się zawsze od słów:
„Moja ukochana żono”, a steward w przerwach między szorowaniem podłóg i odkurzaniem skrzynek z chronometrami łapał każdą okazję, by je czytać. Interesowały go o wiele bardziej niż kobietę, dla której oczu były przeznaczone, ponieważ zawierały drobiazgowe opisy każdej poszczególnej podróży „Nan—Shanu”.
Kapitan, wierny faktom, bo one jedynie znajdywały odbicie w jego świadomości, spisywał je pracowicie na wielu stronicach. Domek, do którego adresowane były te kartki, stał na północnym przedmieściu, miał skrawek ogródka przed wykuszem okiennym, szeroki, dobrze się prezentujący ganek i w drzwiach wejściowych kolorowe szybki ujęte w ramki naśladujące ołów. Płacił za to rocznie czterdzieści pięć funtów i nie uważał, że czynsz jest wygórowany, bo pani MacWhirr (pretensjonalna osoba o chudej szyi i pogardliwym sposobie bycia) uchodziła za wytworną damę i sąsiedzi uważali ją za „coś lepszego”. Jedyną tajemnicę jej życia stanowił potworny lęk na myśl o powrocie męża na stałe do domu. Pod tym samym dachem mieszkała również córka Lydia i syn Tom. Oboje znali ojca bardzo słabo. Był on dla nich rzadkim, ale uprzywilejowanym gościem, który wieczorami palił fajkę w jadalni i sypiał w ich domu. Mizerna dziewczynka wstydziła się go w gruncie rzeczy, chłopak zaś był szczerze i całkowicie obojętny z niekłamaną rozkoszną prostotą właściwą chłopięco — męskiej naturze.
Kapitan MacWhirr pisywał z Chin do domu dwanaście razy na rok, wyrażając osobliwie sformułowane życzenia, by „polecić go pamięci dzieci”, i podpisywał się „Twój kochający mąż” z takim spokojem, jak gdyby słowa te, używane od tak dawna przez tylu mężczyzn, były już tylko zużytą formułą o wyblakłym znaczeniu.
Chińskie morza na północy i południu są ciasne. Są to morza pełne zwyczajnych faktów, które mówią same za siebie — wysp, mielizn, raf, bystrych i zmiennych prądów — skomplikowanych zjawisk, które jednak przemawiają do marynarza językiem jasnym i precyzyjnym. Ich wymowa tak dalece odpowiadała poczuciu rzeczywistości kapitana MacWhirra, że wyniósł się ze swojej kabiny na dole i na dobrą sprawę całe dni spędzał na mostku, często jedząc tam posiłki i sypiając w kabinie nawigacyjnej. Tam też komponował swoje listy do domu. Każdy bez wyjątku zawierał zdanie: „mamy w tej podróży doskonałą pogodę”, lub podobne stwierdzenie w tym sensie. I owo stwierdzenie, powtarzające się z zadziwiającą stałością, równie ściśle odpowiadało prawdzie jak wszystkie inne informacje zawarte w listach.
Pan Rout również pisywał listy; ale nikt na statku nie wiedział, jaki potrafi być rozgadany z piórem w ręku, bo pierwszy mechanik miał dosyć wyobraźni, żeby zamykać swoje biurko na klucz. Jego żona rozkoszowała się stylem tych listów. Byli małżeństwem bezdzietnym. Pani Rout, wesoła czterdziestoletnia kobieta, postawna i z wydatnym biustem, zajmowała wraz z bezzębną i sędziwą matką pana Routa mały domek koło Teddington. Podczas śniadania żywo przebiegała oczami list i rozbawionym głosem wykrzykiwała głuchej staruszce ciekawe fragmenty, poprzedzając każdy głośnym ostrzeżeniem: „Salomon powiada!” Miała też dar zaskakiwania obcych ludzi cytatami z Salomona, wprawiając ich w zdumienie nieznaną treścią i niespodziewanie żartobliwym tonem tych wypowiedzi. Kiedy nowy wikary przyszedł z pierwszą wizytą, skorzystała z okazji, by rzucić uwagę „Salomon powiada: «mechanicy pływający na statkach poznają dziwy marynarskiej natury»”, aż urwała i wlepiła oczy w gościa, zauważywszy zmianę na jego twarzy.
– Salomon… Ach!… Proszę pani — jąkał się młody człowiek, czerwieniejąc. — Muszę wyznać… że nie…
– To mój mąż — wykrzyknęła, z rozmachem opierając się w krześle. Uświadomiwszy sobie komizm sytuacji, pękała ze śmiechu, pocierając oczy chusteczką, podczas gdy wikary siedział z wymuszonym uśmiechem na twarzy, ponieważ nie znając wesołych kobiet, pewien był, że ma do czynienia z osobą ciężko chorą umysłowo. Potem jednak zostali doskonałymi przyjaciółmi, bo kiedy przestał ją podejrzewać o celowy brak uszanowania, stwierdził, że jest osobą wielkiej zacności; z biegiem czasu nauczył się też bez mrugnięcia okiem wysłuchiwać innych urywków Salomonowej wiedzy.
Ile marynarz z masztu wysokiego
Dokoła widzi morza w dzień bezwietrzny -
Tak wielka była Neptunowa sala…
Keats (Endymiom)
Tajfun
I
Kapitan MacWhirr z parowca „Nan-Shan” miał oblicze, które w świecie zjawisk fizycznych stanowiło dokładny odpowiednik jego umysłu: nie odznaczało się ani stanowczością, ani głupotą; nie posiadało żadnych cech wybitnych; było po prostu zwyczajne, beznamiętne i niewzruszone.
Jego wygląd mógł czasami sugerować co najwyżej nieśmiałość, kiedy przesiadywał w różnych biurach na lądzie, ze słabym uśmiechem na opalonej twarzy i spuszczonymi oczyma. Skoro je podniósł, widać było, że są błękitne i patrzą prosto na rozmówcę. Włosy jasne i nadzwyczaj cienkie obejmowały od skroni do skroni łysą kopułę czaszki niby kępa puszystego jedwabiu. Natomiast zarost twarzy, koloru płomiennej marchwi, wyglądał jak szczeć miedzianego drutu przycięta krótko nad linią ust; i choćby nie wiedzieć jak gładko się ogolił, kiedy tylko poruszył głową, ogniste, metaliczne błyski przebiegały mu po policzkach. Wzrostu był mniej niż średniego, o plecach lekko zaokrąglonych, a kończynach zbudowanych tak mocno, że ubrania wydawały się zwykle odrobinę przyciasne na nogach i ramionach. Jakby niezdolny pojąć różnicy klimatów na rozmaitych szerokościach geograficznych, nosił zawsze brązowy melonik, brązowy garnitur i ciężkie czarne buty. Ten portowy strój nadawał jego krępej postaci wygląd sztywnej, niezgrabnej elegancji. Cienki srebrny łańcuszek zegarka zwisał na kamizelce, a kiedy schodził na ląd, nieodmiennie ściskał w potężnej, owłosionej ręce swój elegancki parasol w najlepszym gatunku, ale zazwyczaj nie zwinięty. Młody Jukes, pierwszy oficer, odprowadzając dowódcę do trapu, zdobywał się czasami na delikatną uwagę: „Pan pozwoli, panie kapitanie” — i wziąwszy z szacunkiem parasol, unosił drążek, potrząsał fałdami, w mgnieniu oka dokładnie je skręcał i oddawał kapitanowi; a minę miał przy tym tak uroczystą, że pan Salomon Rout, pierwszy mechanik, paląc nad świetlikiem swoje poranne cygaro, odwracał głowę, aby ukryć uśmiech. „Atak! Ten przeklęty drapak… Dziękuję panu, dziękuję” — bąkał kapitan serdecznie, nie podnosząc oczu.
Mając tyle tylko wyobraźni, ile trzeba na przeżycie każdego poszczególnego dnia, był spokojny i pewien siebie: z tego samego powodu nie było w nim ani trochę zarozumiałości. Zwierzchnik obdarzony wyobraźnią bywa obraźliwy, wyniosły i trudno go zadowolić; każdy zaś statek dowodzony przez kapitana MacWhirra był pływającym siedliskiem zgody i spokoju. Prawdę mówiąc kapitanowi równie trudno byłoby ulec jakiemuś wybrykowi fantazji, co zegarmistrzowi złożyć chronometr bez żadnych narzędzi prócz dwufuntowego młota i piły. A jednak nieciekawe życie ludzi całkowicie pochłoniętych sprawami bieżącej chwili posiada również swoje tajemnice. Na przykład w wypadku kapitana MacWhirra nie można było w żaden sposób zrozumieć, co skłoniło do ucieczki na morze tego całkiem udanego syna drobnego sklepikarza z Belfastu. A przecież to właśnie zrobił, kiedy miał piętnaście lat. Wystarczyło się nad tym zastanowić, by wyobrazić sobie jakąś olbrzymią, potężną a niewidzialną rękę, która wsuwa się w ziemskie mrowisko, chwyta za ramiona, uderza głowami o głowy i pcha nieświadomych ludzi w kierunku niezrozumiałych celów, w strony, o których im się nawet nie śniło.
Ojciec nigdy mu w gruncie rzeczy nie wybaczył tego głupiego nieposłuszeństwa. „Moglibyśmy się obejść bez niego – mawiał później — ale mamy przecież sklep, a to nasz jedyny syn”! Po jego zniknięciu matka bardzo płakała. Ponieważ nie przyszło mu na myśl zostawić jakąś wiadomość o sobie, opłakiwano go jako zmarłego, dopóki po ośmiu miesiącach nie przyszedł pierwszy list z Talcahuano. Był krótki i zawierał stwierdzenie: „Mieliśmy bardzo piękną pogodę podczas rejsu”. Widocznie jednak w przekonaniu piszącego jedyną ważną wiadomość stanowił fakt, że tegoż dnia kapitan wciągnął go na listę stałej załogi w stopniu zwykłego marynarza. „Bo umiem pracować” — wyjaśnił. Matka znowu zalała się łzami, a ojciec wyraził swoje uczucia słowami: „Tom jest osłem”. Był to zażywny mężczyzna skłonny do żartobliwych kpin, które do końca życia uprawiał w stosunku do syna, traktując go z lekkim politowaniem, jak osobę niespełna rozumu.
Wizyty MacWhirra w domu były z konieczności rzadkie, ale w miarę jak mijały lata, wysyłał rodzicom dalsze listy, zawiadamiając ich o swoich awansach i podróżach po szerokim świecie. Były w tych listach takie zdania: „okropny jest tu upał” albo „w dzień Bożego Narodzenia o czwartej po południu napotkaliśmy góry lodowe”. Starzy rodzice poznali w ten sposób nazwy wielu statków, nazwiska kapitanów, którzy nimi dowodzili, nazwiska szkockich i angielskich armatorów, nazwy mórz, oceanów, cieśnin, przylądków, obce nazwy portów drzewnych, portów ryżowych, portów bawełnianych, nazwy wysp i — imię jego dziewczyny. Nazywała się Lucy. Nie wpadł na pomysł, by napisać, czy mu się to imię podoba. A potem starzy zmarli.
W odpowiednim czasie nastąpił wielki dzień ślubu MacWhirra, wkrótce po wielkim dniu, kiedy otrzymał swoje pierwsze dowództwo.
Wszystko to wydarzyło się na wiele lat przed owym rankiem, kiedy w kabinie nawigacyjnej parowca „Nan-Shan” stwierdził, że barometr, któremu nie miał powodu nie ufać — spada. Spadek barometru — biorąc pod uwagę precyzję instrumentu, porę roku i położenie statku na kuli ziemskiej — nie wróżył nic dobrego, ale czerwona twarz kapitana nie zdradzała wewnętrznego niepokoju. Wróżby dla niego nie istniały i nie pojmował ich treści, dopokąd nie stanął oko w oko z przepowiedzianym faktem. „Barometr spada, to nie ulega wątpliwości – pomyślał. – Widocznie gdzieś w okolicy tłucze się wyjątkowo paskudna pogoda”.
„Nan-Shan” płynął z południa do wolnego portu Fuczou, wioząc towar w dolnych ładowniach i dwustu chińskich kulisów powracających po kilku latach pracy w rozmaitych podzwrotnikowych koloniach do swoich wiosek w prowincji Fokien.
Ranek był piękny, oleiste morze falowało gładko bez roziskrzeń, a na niebie widać było dziwną, białą, mglistą plamę podobną do słonecznej aureoli. Przedni pokład zapchany był Chińczykami: ciemne ubrania, żółte twarze, warkoczyki, wszystko to poprzetykane nagością ramion, bo wiatru nie było i panował duszny upał. Kulisi wylegiwali się, gadali, palili lub stali, gapiąc się za burtę; niektórzy czerpali wodę z morza i oblewali się wzajemnie. Paru spało na pokrywach luków, a kilka grup, po sześciu, przykucniętych na piętach otaczało żelazne tace z ryżem i maleńkimi filiżankami herbaty; każdy zaś z tych obywateli Państwa Niebieskiego wiózł ze sobą wszystko, co posiadał na świecie — drewniany kuferek z brzęczącym zamkiem i miedzianymi okuciami na rogach zawierał zdobycze pracy: parę szat ceremonialnych, kilka pałeczek kadzidła, może nieco opium, jakieś bezwartościowe drobiazgi i niewielki zapas srebrnych dolarów zarobionych w trudzie na barkach węglowych, zdobytych hazardem lub drobnym handlem, wydartych pazurami ziemi, wypoconych w kopalniach, na liniach kolejowych, w zabójczych dżunglach, pod ciężarem ładunków — nagromadzone cierpliwie, ukrywane starannie, strzeżone zawzięcie.
Około dziesiątej krzyżująca się martwa fala nadpłynęła od strony Cieśniny Formoskiej, nie wzbudzając zbytniego niepokoju wśród pasażerów, bo „Nan—Shan” był bardzo szeroki, miał płaskie dno i boczne stępki przeciwprzechyłowe, a w ogóle znany był jako okręt wyjątkowo stateczny. Pan Jukes, w chwilach wylewności na lądzie, oświadczał, że „stara krypa jest tak samo solidna jak i śliczna”. Kapitanowi MacWhirrowi nawet do głowy by nie przyszło wyrażać głośno podobnie wyszukane pochwały.
Statek był z pewnością dobry, a przy tym względnie nowy. Zbudowano go w Dumbarton przed trzema laty na zamówienie firmy handlowej w Syjamie, „Bracia Sigg i Syn”. Kiedy unosił się już na wodzie całkowicie wykończony i gotów do rozpoczęcia swoich życiowych zadań, właściciele stoczni przyglądali mu się z dumą.
– Sigg prosił, żebyśmy mu znaleźli odpowiedzialnego kapitana, który by zabrał stąd statek – odezwał się jeden ze wspólników; drugi zaś, po chwili zastanowienia, odpowiedział: —
Zdaje mi się, że MacWhirr jest właśnie na lądzie. — Tak? To wyślij mu zaraz telegram. To akurat człowiek, jakiego nam potrzeba — bez chwili wahania oświadczył starszy.
Następnego ranka MacWhirr stanął przed nimi, jak zwykle spokojny; przyjechał z Londynu nocnym ekspresem, pożegnawszy się z żoną nagle i bez wylewności. Pani MacWhirr pochodziła z dobrej rodziny, której się kiedyś lepiej powodziło.
– Obejrzyjmy teraz statek, kapitanie — powiedział starszy wspólnik i trzej mężczyźni udali się na oględziny wszystkich doskonałości „Nan—Shanu” od dziobu do rufy i od dna ładowni do szczytów dwóch przysadzistych masztów.
Kapitan MacWhirr zaczął od zdjęcia palta, które powiesił na kotwicznej windzie parowej, wyposażonej we wszelkie ostatnie udoskonalenia.
– Wuj polecił pana wczoraj listownie naszym dobrym znajomym, wie pan — Braciom Sigg, i na pewno zatrzymają tam pana na stanowisku — powiedział młodszy wspólnik. — Będzie się pan mógł szczycić, panie kapitanie, dowodząc najbardziej sprawnym statkiem tych rozmiarów na wodach chińskich – dodał.
– Napisaliście, panowie? Dziękuję… — bąknął niewyraźnie MacWhirr, na którym odległa perspektywa takiej możliwości nie zrobiła większego wrażenia niż piękno rozległego krajobrazu na krótkowzrocznym turyście; a jego oczy spoczywały właśnie na zamku od drzwi kabiny, do której zbliżył się zdecydowanym krokiem i, energicznie potrząsając klamką, powiedział swoim cichym, poważnym głosem: — W dzisiejszych czasach rzemieślnikom nie można ufać. Nowiutki zamek i nie działa. Zaciął się. Proszę. Proszę zobaczyć!
Skoro tylko wspólnicy zostali sami w swoim biurze po przeciwnej stronie stoczniowego placu, siostrzeniec zapytał z odcieniem pogardy w głosie:
– Chwaliłeś tego człowieka przed Siggiem, ale co ty w nim właściwie widzisz, wuju?
– Przyznaję, że nie ma w nim nic z romantycznego kapitana, jeśli o to ci chodzi — odpowiedział oschle starszy. — Czy jest tam gdzie mistrz stolarski z „Nan—Shanu”?… Wejdźcie, Bates. Jak to się stało, żeście dopuścili, żeby ludzie Taita wsadzili wadliwy zamek do drzwi kabiny? Kapitan od razu to zauważył, tylko spojrzał. Proszę zamek natychmiast wymienić. Drobiazgi, Bates… pamiętajcie o drobiazgach…
Zamek został wymieniony jak należy i parę dni później „Nan—Shan” wypłynął na Wschód. MacWhirr nie robił już żadnych uwag na temat wyposażenia i nie słyszano również, aby powiedział choć jedno słowo, zdradzające, że jest dumny z okrętu, wdzięczny za nominację albo zadowolony z widoków na przyszłość.
Nie był z usposobienia ani gadatliwy, ani milczący, ale rzadko kiedy widział powód do odezwania się. Były oczywiście tematy służbowe — wskazówki, rozkazy i tym podobne; ale w jego mniemaniu przeszłość była załatwiona, a przyszłość jeszcze nieobecna, zaś bardziej ogólne sprawy bieżące nie wymagały komentarzy, fakty bowiem mogą mówić same za siebie z przytłaczającą precyzją.
Stary Sigg lubił ludzi małomównych i takich, „co do których można mieć pewność, że nie będą próbowali udoskonalać danych im instrukcji”. MacWhirr czynił zadość tym wymaganiom, został więc zatwierdzony na stanowisku kapitana i odtąd poświęcał się całkowicie ostrożnemu nawigowaniu „Nan-Shanem” po wodach chińskich. Na początku statek był zarejestrowany jako brytyjski, ale po pewnym czasie Bracia Sigg uznali za stosowne przenieść go pod banderę syjamską.
Na wiadomość o projektowanej zmianie Jukes stał się niespokojny, jakby stanowiło to dla niego osobistą obrazę. Łaził, mrucząc coś do siebie pod nosem i wybuchając od czasu do czasu pogardliwym śmiechem.
– Coś podobnego — jakiś idiotyczny słoń z Arki Noego na banderze statku — powiedział raz w drzwiach maszynowni. — Niech mnie diabli… jeśli to zniosę. Cisnę to wszystko. A pan? Panu się niedobrze nie robi? — Pierwszy mechanik chrząknął tylko z miną człowieka, który umie ocenić dobrą posadę.
Pierwszego rana, kiedy nowa bandera powiewała na rufie „Nan—Shanu”, Jukes z niesmakiem przyglądał się jej z mostka. Walczył przez chwilę z własnymi uczuciami, a potem zauważył:
– Dziwnie pływać pod taką banderą, panie kapitanie.
– Czy coś nie tak, jak trzeba? — zapytał kapitan MacWhirr. — Wydaje mi się zupełnie w porządku. — I przeszedł na skrzydło mostka, by się lepiej przyjrzeć.
– Dla mnie jest dziwaczna — wybuchł Jukes i wyprowadzony z równowagi, zbiegł z mostka.
Kapitan MacWhirr zdumiał się tym zachowaniem. Po chwili wszedł spokojnie do kabiny nawigacyjnej i otworzył swój Międzynarodowy Kod Sygnałowy w miejscu, gdzie w jaskrawych kolorach przedstawione są dokładnie flagi wszystkich narodów. Przesuwał po nich palcem i natrafiwszy na Syjam, wpatrzył się z wielką uwagą w czerwone pole i białego słonia. Nie mogło być nic prostszego, ale dla pewności zabrał książkę na mostek, żeby porównać kolorowy rysunek z prawdziwą banderą na drzewcu flagowym na rufie. Kiedy Jukes, który tego dnia spełniał swoje obowiązki z hamowaną wściekłością, pojawił się na mostku, kapitan zauważył:
– Nic tej banderze nie brakuje.
– Rzeczywiście? – wybełkotał Jukes, klękając z rozmachem przed skrzynią, skąd z furią wyszarpał zapasową linkę sondy.
– Tak. Sprawdziłem w książce. Dwa razy tak długa jak szeroka i słoń dokładnie pośrodku. Byłem pewien, że tutejsi ludzie potrafią zrobić banderę własnego kraju. To przecież jasne. Nie miał pan racji…
– Ale, panie kapitanie — zaczął Jukes, wstając podniecony – mogę tylko powiedzieć… — trzęsącymi rękoma szukał w zwoju końca linki.
– Już dobrze, dobrze — uspokoił go kapitan MacWhirr, siadając ciężko na swoim ulubionym płóciennym składanym krześle. — Musi pan tylko pilnować, żeby nie wciągali słonia do góry nogami, zanim się nie przyzwyczają.
Jukes przerzucił nową linkę sondową na przedni pokład, wołając głośno:
– Macie ją, bosmanie-nie zapomnijcie dobrze jej zmoczyć — i z gwałtowną stanowczością zwrócił się do dowódcy; ale kapitan MacWhirr rozparł się już wygodnie łokciami na poręczy skrzydła.
– Bo przypuszczam, że to mogłoby być zrozumiane jako sygnał wzywania pomocy — ciągnął. — Jak pan sądzi? Myślę, że ten słoń przedstawia coś w rodzaju Union Jacka na banderze…
– Czyżby? — wrzasnął Jukes, tak że wszystkie głowy na pokładach „Nan—Shanu” zwróciły się ku mostkowi. Potem westchnął i z nagłą rezygnacją w głosie dodał łagodnie: – Z pewnością to by okropnie wyglądało.
Później tego samego dnia zaczepił pierwszego mechanika, szepcząc poufnie:
– Słuchaj no. Opowiem ci ostatni wyczyn starego.
Pan Salomon Rout (często zwany Długim Salem, Starym Salem albo Papą Routem), jako że na wszystkich statkach bywał prawie zawsze najwyższym członkiem załogi, wyrobił w sobie postawę niefrasobliwej pobłażliwości. Włosy miał rzadkie, piaskowego koloru, blade płaskie policzki, kościste przeguby i wąskie dłonie naukowca — również blade, jak gdyby całe życie spędził w cieniu.
Uśmiechnął się ze swoich wyżyn do Jukesa i dalej palił, rozglądając się spokojnie wokoło, niby dobry wujaszek gotowy wysłuchać opowiadania podnieconego uczniaka. Potem, wielce ubawiony, choć bynajmniej nie wytrącony z równowagi, spytał:
– No i rzucił pan posadę?
– Nie — wyrzucił z siebie Jukes znużonym, zniechęconym głosem, usiłując przekrzyczeć przykry warkot wind ładunkowych „Nan—Shanu”. Pracowały wszystkie pełną parą, porywając unosy towaru i wznosząc wysoko aż do końca długich żurawi, jakby tylko po to, żeby je w biegu niedbale porzucać. Łańcuchy stropów zgrzytały na blokach, brzęczały na zrębnicach, obijały się łoskotem po burcie; cały statek dygotał, a jego długie, szare burty spowite były w kłęby pary. — Nie — krzyknął Jukes – nie wymówiłem. Co by to dało? Równie dobrze mógłbym rzucić swoją dymisję o tę grodź. Nie wierzę, aby taki człowiek mógł cokolwiek zrozumieć. On mnie po prostu wykańcza.
Właśnie w tej chwili ukazał się na pokładzie powracający z lądu kapitan MacWhirr z parasolem w ręce; za nim szedł posępny, opanowany Chińczyk w jedwabnych pantoflach na papierowych podeszwach, również trzymający parasol.
Kapitan „Nan—Shanu”, który swoim zwyczajem mówił cicho, spoglądając na własne buty, oznajmił, że tym razem muszą zawinąć do Fuczou, więc pan Rout ma mieć statek pod parą jutro punktualnie o pierwszej. Zsunął kapelusz, by otrzeć pot z czoła, i oświadczył, że nie cierpi schodzenia na ląd; górujący nad nim pan Rout nie raczył powiedzieć słowa i palił z powagą, opierając swój prawy łokieć na lewej dłoni. Potem tym samym przytłumionym głosem kapitan zakomunikował Jukesowi, że ma nie ładować przednich pomieszczeń międzypokładowych. Umieści się tam dwustu kulisów. Firma „Bun Hin” odsyła ich do domu. Sampan dowiezie zaraz dwadzieścia pięć worków ryżu do magazynu. Wszyscy ci ludzie wracają po siedmiu latach pracy i każdy wiezie kuferek z kamforowego drzewa – powiedział kapitan MacWhirr. Trzeba kazać cieśli poprzybijać trzycalowe listwy w rzędach wzdłuż międzypokładu, żeby skrzynie nie przesuwały się podczas podróży. Lepiej niech się Jukes zajmie tym od razu.
– Słyszy pan, Jukes? Ten Chińczyk popłynie z nimi do Fuczou – będzie czymś w rodzaju tłumacza. Jest urzędnikiem Bun Hina i chce obejrzeć pomieszczenie. Niech go tam Jukes zaprowadzi. Słyszy pan?
Jukes pilnował się, by we właściwym momencie wtrącać przepisowe „Tak jest, panie kapitanie”, choć mówił to bez entuzjazmu. Rzucił ostro: „Chodź no, John, zrobić, zobaczyć”, i Chińczyk ruszył za nim krok w krok.
– On chcieć patrzeć zobaczyć, to móc patrzeć zobaczyć – powiedział Jukes, który nie mając zdolności do obcych języków, przekręcał okropnie nawet żargon angielsko-chiński. Wskazał na otwarty luk. – On złapać prima kawałek miejsce do spać, ech?
Był gburowaty, jak przystało jego wyższości rasowej, ale nie był nieprzyjazny. Chińczyk smutno i bez słowa spoglądał w mrok luku, jakby stał nad otwartym, ziejącym grobem.
– Nie złapać deszcz tam w dół, rozumieć? – dodał Jukes. -
Jak cała taka piękna pogoda, jeden kawałek kulis wyjść na góra — ciągnął z ożywieniem. — Zrobić tak: Phuu! – Nabrał do płuc powietrza i wydął policzki. — Rozumiesz, John? Oddychać… świeże powietrze. Dobre. Co? Prać swój kawałek portki, papu na góra… widzisz, John?
Ruszał ustami i żywo gestykulował rękoma, naśladując jedzenie ryżu i pranie odzieży; Chińczyk zaś, pokrywając swoją nieufność wobec tej pantomimy spokojnym zachowaniem z odcieniem łagodnej, wytwornej melancholii, rzucał spojrzenia migdałowych oczu to na Jukesa, to na luk.
– Baldzo doble — mruknął cicho strapionym głosem i spiesznie prześliznął się po pokładzie, wymijając przeszkody na drodze. Znikł, dając nura pod unos dziesięciu worków jutowych z jakimś cennym towarem, wydzielającym odrażający zapach.
W tym czasie kapitan MacWhirr przeszedł na mostek, do kabiny nawigacyjnej, gdzie czekał nań rozpoczęty przed dwoma dniami list. Długie listy kapitana zaczynały się zawsze od słów:
„Moja ukochana żono”, a steward w przerwach między szorowaniem podłóg i odkurzaniem skrzynek z chronometrami łapał każdą okazję, by je czytać. Interesowały go o wiele bardziej niż kobietę, dla której oczu były przeznaczone, ponieważ zawierały drobiazgowe opisy każdej poszczególnej podróży „Nan—Shanu”.
Kapitan, wierny faktom, bo one jedynie znajdywały odbicie w jego świadomości, spisywał je pracowicie na wielu stronicach. Domek, do którego adresowane były te kartki, stał na północnym przedmieściu, miał skrawek ogródka przed wykuszem okiennym, szeroki, dobrze się prezentujący ganek i w drzwiach wejściowych kolorowe szybki ujęte w ramki naśladujące ołów. Płacił za to rocznie czterdzieści pięć funtów i nie uważał, że czynsz jest wygórowany, bo pani MacWhirr (pretensjonalna osoba o chudej szyi i pogardliwym sposobie bycia) uchodziła za wytworną damę i sąsiedzi uważali ją za „coś lepszego”. Jedyną tajemnicę jej życia stanowił potworny lęk na myśl o powrocie męża na stałe do domu. Pod tym samym dachem mieszkała również córka Lydia i syn Tom. Oboje znali ojca bardzo słabo. Był on dla nich rzadkim, ale uprzywilejowanym gościem, który wieczorami palił fajkę w jadalni i sypiał w ich domu. Mizerna dziewczynka wstydziła się go w gruncie rzeczy, chłopak zaś był szczerze i całkowicie obojętny z niekłamaną rozkoszną prostotą właściwą chłopięco — męskiej naturze.
Kapitan MacWhirr pisywał z Chin do domu dwanaście razy na rok, wyrażając osobliwie sformułowane życzenia, by „polecić go pamięci dzieci”, i podpisywał się „Twój kochający mąż” z takim spokojem, jak gdyby słowa te, używane od tak dawna przez tylu mężczyzn, były już tylko zużytą formułą o wyblakłym znaczeniu.
Chińskie morza na północy i południu są ciasne. Są to morza pełne zwyczajnych faktów, które mówią same za siebie — wysp, mielizn, raf, bystrych i zmiennych prądów — skomplikowanych zjawisk, które jednak przemawiają do marynarza językiem jasnym i precyzyjnym. Ich wymowa tak dalece odpowiadała poczuciu rzeczywistości kapitana MacWhirra, że wyniósł się ze swojej kabiny na dole i na dobrą sprawę całe dni spędzał na mostku, często jedząc tam posiłki i sypiając w kabinie nawigacyjnej. Tam też komponował swoje listy do domu. Każdy bez wyjątku zawierał zdanie: „mamy w tej podróży doskonałą pogodę”, lub podobne stwierdzenie w tym sensie. I owo stwierdzenie, powtarzające się z zadziwiającą stałością, równie ściśle odpowiadało prawdzie jak wszystkie inne informacje zawarte w listach.
Pan Rout również pisywał listy; ale nikt na statku nie wiedział, jaki potrafi być rozgadany z piórem w ręku, bo pierwszy mechanik miał dosyć wyobraźni, żeby zamykać swoje biurko na klucz. Jego żona rozkoszowała się stylem tych listów. Byli małżeństwem bezdzietnym. Pani Rout, wesoła czterdziestoletnia kobieta, postawna i z wydatnym biustem, zajmowała wraz z bezzębną i sędziwą matką pana Routa mały domek koło Teddington. Podczas śniadania żywo przebiegała oczami list i rozbawionym głosem wykrzykiwała głuchej staruszce ciekawe fragmenty, poprzedzając każdy głośnym ostrzeżeniem: „Salomon powiada!” Miała też dar zaskakiwania obcych ludzi cytatami z Salomona, wprawiając ich w zdumienie nieznaną treścią i niespodziewanie żartobliwym tonem tych wypowiedzi. Kiedy nowy wikary przyszedł z pierwszą wizytą, skorzystała z okazji, by rzucić uwagę „Salomon powiada: «mechanicy pływający na statkach poznają dziwy marynarskiej natury»”, aż urwała i wlepiła oczy w gościa, zauważywszy zmianę na jego twarzy.
– Salomon… Ach!… Proszę pani — jąkał się młody człowiek, czerwieniejąc. — Muszę wyznać… że nie…
– To mój mąż — wykrzyknęła, z rozmachem opierając się w krześle. Uświadomiwszy sobie komizm sytuacji, pękała ze śmiechu, pocierając oczy chusteczką, podczas gdy wikary siedział z wymuszonym uśmiechem na twarzy, ponieważ nie znając wesołych kobiet, pewien był, że ma do czynienia z osobą ciężko chorą umysłowo. Potem jednak zostali doskonałymi przyjaciółmi, bo kiedy przestał ją podejrzewać o celowy brak uszanowania, stwierdził, że jest osobą wielkiej zacności; z biegiem czasu nauczył się też bez mrugnięcia okiem wysłuchiwać innych urywków Salomonowej wiedzy.
więcej..