Tajny agent. Prosta historia - ebook
Tajny agent. Prosta historia - ebook
Joseph Conrad oparł „Tajnego agenta” na autentycznych wydarzeniach z 15 lutego 1894 r., gdy w parku otaczającym królewskie obserwatorium w Greenwich doszło do eksplozji bomby. Miała ona wysadzić mury budynku obserwatorium, lecz wskutek przedwczesnej detonacji wybuchła w rękach niedoszłego zamachowca. Wypadek uruchamia ciąg zdarzeń, wykazujących powiązania pomiędzy tytułowym agentem a politykami, funkcjonariuszami policji oraz anarchistami, ukazując świat brudny, oparty na sile, kłamstwie i wyrachowaniu. Świat, w którym gra pozorów prawdziwych psychologicznie, a zarazem groteskowych postaci doprowadza do autentycznej tragedii.
„Tajny agent” jest utworem niezwykłym w dorobku Josepha Conrada. Dzięki niespotykanej wcześniej u tego pisarza tematyce, niezwykłej kompozycji oraz wyrafinowaniu stylistycznemu został doceniony przez środowiska akademickie, krytykę i czytelników. Stawiany obok innego arcydzieła Korzeniowskiego, „Jądra ciemności”, pomimo osadzenia akcji w Londynie czasów autora pozostaje powieścią zaskakująco aktualną, m. in. z powodów politycznych; dość powiedzieć, że tuż po 11/09 była to jedna z trzech najczęściej cytowanych książek w prasie anglojęzycznej.
Joseph Conrad oparł „Tajnego agenta” na autentycznych wydarzeniach z 15 lutego 1894 r., gdy w parku otaczającym królewskie obserwatorium w Greenwich doszło do eksplozji bomby. Miała ona wysadzić mury budynku obserwatorium, lecz wskutek przedwczesnej detonacji wybuchła w rękach niedoszłego zamachowca. Wypadek uruchamia ciąg zdarzeń, wykazujących powiązania pomiędzy tytułowym agentem a politykami, funkcjonariuszami policji oraz anarchistami, ukazując świat brudny, oparty na sile, kłamstwie i wyrachowaniu. Świat, w którym gra pozorów prawdziwych psychologicznie, a zarazem groteskowych postaci doprowadza do autentycznej tragedii.
„Tajny agent” jest utworem niezwykłym w dorobku Josepha Conrada. Dzięki niespotykanej wcześniej u tego pisarza tematyce, niezwykłej kompozycji oraz wyrafinowaniu stylistycznemu został doceniony przez środowiska akademickie, krytykę i czytelników. Stawiany obok innego arcydzieła Korzeniowskiego, „Jądra ciemności”, pomimo osadzenia akcji w Londynie czasów autora pozostaje powieścią zaskakująco aktualną, m. in. z powodów politycznych; dość powiedzieć, że tuż po 11/09 była to jedna z trzech najczęściej cytowanych książek w prasie anglojęzycznej.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62409-87-7 |
Rozmiar pliku: | 776 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Genezę _Tajnego agenta_ – temat powieści, sposób jego potraktowania, artystyczną ideę dzieła oraz wszelkie motywy, które mogły skłonić autora do sięgnięcia po pióro – można, jak sądzę, datować na pewien okres mojej szczególnej aktywności intelektualnej i emocjonalnej.
Prawda wygląda tak, że zasiadłem do tej książki pod wpływem impulsu i napisałem ją jednym ciągiem. Kiedy w swoim czasie została wreszcie oprawiona i zaprezentowana publicznie, podniosły się głosy potępienia za to, iż w ogóle ją napisałem. Niektóre zarzuty brzmiały surowo, w innych dało się słyszeć nutę smutku. Nie mam ich w tej chwili przed sobą, lecz doskonale pamiętam bardzo prosty argument natury ogólnej, do którego się odwoływały, a także moje zdumienie z uwagi na jego charakter. Dzisiaj wszystko to brzmi jak bardzo stara historia! A przecież wcale nie wydarzyła się tak dawno. Muszę wszakże zauważyć w tym miejscu, że w roku 1907 była we mnie wciąż prawie cała moja pierwotna naiwność. Teraz wydaje mi się, że nawet człowiek prostoduszny mógł już wtedy przewidzieć, iż część krytycznych uwag sprowokuje nędza moralna bohaterów mojej opowieści oraz ohyda środowiska, w jakim rozgrywa się akcja.
Są to, ma się rozumieć, obiekcje poważne. Nie okazały się one jednak powszechne. Szczerze mówiąc, jest chyba niewdzięcznością pamiętać nieliczne upomnienia pośród wielu mądrych i miłych wyrazów uznania – tuszę więc, że czytający ten wstęp nie złożą go pochopnie na karb mojej urażonej dumy lub przyrodzonej inklinacji do niewdzięczności. Jednocześnie pragnę zauważyć, że miłosierne serce mogłoby równie dobrze przypisać postanowienie spłodzenia tej przedmowy skromnemu usposobieniu autora. Lecz nie tylko skromność dyktuje mi wybór takich, a nie innych przykładów ocen krytycznych, które mają zilustrować niniejszy wywód. Nie, nie tylko skromność. Nie mam zresztą pewności, czy jestem naprawdę skromny, chociaż ci, którzy znają moje wcześniejsze utwory, przyznają mi może wystarczająco dużo przyzwoitości, taktu, _savoir faire_ czy czego tylko chcecie, aby powstrzymać mnie przed ułożeniem z cudzych słów peanu na swoją cześć. Nie! Prawdziwa przyczyna bierze się z zupełnie innej cechy mojego charakteru. Otóż zawsze starałem się uzasadniać swoje postępowanie. Nie bronić go, lecz właśnie uzasadniać. Nie upierać się, że miałem słuszność, ale po prostu tłumaczyć, iż nie żywiłem żadnych przewrotnych zamiarów, a za kierującymi mną motywami nie stała ukryta pogarda dla naturalnej delikatności ludzkich uczuć.
Tego rodzaju słabość stanowi niebezpieczeństwo zaledwie o tyle, o ile naraża nas na oskarżenie o nudziarstwo, świat nie interesuje się bowiem na ogół motywami jawnych działań, lecz ich konsekwencjami. Człowiek może się uśmiechać do woli, nie jest jednak zwierzęciem dociekliwym. Uwielbia to, co oczywiste, i wzdraga się przed wszelakimi wyjaśnieniami, niemniej ja będę je tu kontynuował. Jest doskonale jasne, że nie musiałem napisać tej książki. Nie byłem w żaden sposób przymuszony, by podjąć taki temat – a używam tutaj tego słowa zarówno w odniesieniu do samej fabuły, jak i w szerszym znaczeniu, ogarniającym pewne szczególne zjawisko życia społecznego. Całkowicie się do tego przyznaję. Ale pomysł opisania pospolitej ohydy tylko po to, by zaszokować albo po prostu zaskoczyć moich czytelników taką zmianą frontu, nigdy nie przyszedł mi do głowy. Występuję z tym oświadczeniem w nadziei, że publiczność da mi wiarę, nie tylko biorąc pod uwagę mój charakter, lecz także z dobrze widocznego dla wszystkich powodu, a mianowicie, że moje podejście do tej powieści, wzburzenie, jakie budzi, oraz kryjące się za nią żal i pogarda dowodzą, iż osobiście odcinam się od wspomnianej nędzy i plugastwa, albowiem są one jedynie zewnętrznym aspektem czasu i miejsca akcji.
Zająłem się _Tajnym agentem_, skończywszy trwającą dwa lata i wymagającą bezwarunkowego zaangażowania pracę nad tą wyjątkową powieścią, jaką ze względu na egzotyczną latynoamerykańską atmosferę jest _Nostromo_, a także nad wybitnie osobistym _Zwierciadłem morza_. Pierwsza z tych książek stanowiła ogromny wysiłek twórczy i jak przypuszczam, pozostanie moim największym utworem, druga natomiast – szczerą próbę chociażby ulotnego ujawnienia moich bliskich związków z morzem, a także kształtującego wpływu, jaki wywierało ono na mnie przez blisko pół życia. Był to również okres, kiedy mojemu rozumieniu prawdy o świecie towarzyszyło nad wyraz silne natężenie wyobraźni i emocji, które chociaż autentyczne i nie stojące w sprzeczności z rzeczywistością, napełniło mnie poczuciem (już po wykonaniu wzmiankowanego pisarskiego zadania), że utknąłem gdzieś samotnie z tyłu, nie wiedząc, co począć w pustce po tamtych przeżyciach, zagubiony w świecie innych, podrzędnych wartości.
Nie wiem, czy naprawdę wydawało mi się, że pragnę zmiany – w wyobraźni, widzeniu świata i postawie intelektualnej. Sądzę, że pewna fundamentalna metamorfoza mojego usposobienia ukradkowo dokonała się zapewne już wcześniej, chociaż nie przypominam sobie, aby wiązało się to z jakimś konkretnym zdarzeniem. Gdy ukończyłem _Zwierciadło morza_ – z pełną świadomością, że potraktowałem siebie i czytelników uczciwie w każdej linijce tej książki – pozwoliłem sobie na wcale nie niemiły odpoczynek. I kiedy niejako stałem jeszcze w miejscu, a już na pewno nie myślałem o tym, by zadać sobie trud grzebania się w jakichś paskudztwach, temat _Tajnego agenta_ – to znaczy jego fabuła – przyszedł do mnie w postaci kilku słów, które usłyszałem od pewnego znajomego w zupełnie banalnej rozmowie o anarchistach, a ściślej biorąc, o działalności organizacji anarchistycznych; nie pamiętam już dzisiaj, jak do tego doszło.
Pamiętam jednak, że mówiłem o przestępczej daremności anarchizmu, jego doktryny, działań i mentalności, jak również pożałowania godnej, na poły obłąkanej pozy bezczelnego oszusta, żerującego na bolesnych nieszczęściach i uczuciowej łatwowierności człowieka, zawsze tak tragicznie skorego do samozagłady. Filozoficzne pretensje anarchizmu uważałem za absolutnie niewybaczalne właśnie z tej przyczyny. Po chwili przeszliśmy do konkretnych przykładów i zaczęliśmy wspominać już wówczas starą aferę, jaką była próba wysadzenia w powietrze obserwatorium w Greenwich – niedorzeczność tak krwawą i idiotyczną, że nie sposób zgłębić jej przyczyny na drodze racjonalnego czy nawet irracjonalnego procesu myślowego – przewrotny irracjonalizm odznacza się bowiem własną, specyficzną logiką. Zamachu na obserwatorium w Greenwich nie dało się jednak ogarnąć rozumem i można było powiedzieć tylko tyle, że pewien człowiek został rozerwany na kawałki w imię czegoś, co nawet w przybliżeniu nie przypominało idei ani anarchistycznej, ani żadnej innej. Jeżeli chodzi natomiast o mury zaatakowanego gmachu, to nie zaobserwowano na nich najmniejszej choćby rysy.
Wskazywałem na to wszystko mojemu znajomemu, który przez jakiś czas siedział w milczeniu, a potem odezwał się charakterystycznym dla niego, obojętnym, a zarazem wszechwiedzącym tonem: „Och, ten facet okazał się niespełna rozumu. Jego siostra popełniła potem samobójstwo”. Była to na pewno nasza ostatnia wymiana zdań na ten temat, ponieważ skrajne zdumienie, jakie wywołała we mnie ta zaskakująca informacja, sprawiło, że na chwilę oniemiałem, a mój znajomy zaczął zaraz mówić o czymś zupełnie innym. Nie przyszło mi później do głowy, żeby zapytać, skąd ma takie wiadomości. Jestem bowiem pewien, że jeśli raz w życiu zdarzyło mu się widzieć plecy anarchisty, był to jego jedyny kontakt z podziemiem. Lubił wszelako rozmawiać z ludźmi bardzo różnego autoramentu i może usłyszał o tych pouczających faktach z drugiej czy trzeciej ręki, od zamiatacza ulic, emerytowanego policjanta, dalszego znajomego z klubu, a może nawet od jakiegoś ministra, którego spotkał na takim czy innym publicznym lub prywatnym przyjęciu.
Tak, informacje te bez najmniejszych wątpliwości wydawały się pouczające. Poczułem się jak człowiek, który wyszedł z lasu na równinę – nie było na niej zbyt wiele do zobaczenia, lecz nie brakowało światła. Tak, widziałem niewiele, i prawdę rzekłszy, przez dłuższy czas nawet nie starałem się niczego zobaczyć. Pozostawało mi zatem wrażenie iluminacji, które wydawało się mnie zadowalać, chociaż na wyłącznie bierny sposób. Ale mniej więcej tydzień później natknąłem się na książkę – która, o ile mi wiadomo, nie uzyskała nigdy rozgłosu – zawierającą nieco skądinąd pobieżne wspomnienia emerytowanego podinspektora policji, człowieka niewątpliwie obdarzonego talentem i mocno religijnego; w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego stulecia, kiedy w Londynie stosunkowo często dochodziło do zamachów bombowych, mianowano go na wysoki urząd. Książka okazała się całkiem zajmująca, a zarazem niezwykle powściągliwa; po większej części już zapomniałem jej treść. Nie było w niej rewelacji, ślizgała się przyjemnie po powierzchni zjawisk i to wszystko. Nie będę nawet usiłował wyjaśnić, dlaczego moją uwagę przykuł króciutki fragment, składający się z najwyżej siedmiu linijek, gdzie autor (wydaje mi się, że nazywał się Anderson) przedstawił pewną rozmowę, do której po kolejnym zamachu anarchistycznym doszło w kuluarach Izby Gmin z ministrem spraw wewnętrznych; funkcję tę piastował w tamtym czasie chyba sir William Harcourt. Minister był mocno poirytowany, a policjant pokornie się tłumaczył. Z trzech zdań, które wymienili obaj panowie, najbardziej uderzyła mnie gniewna uwaga sir Williama: „Wszystko to pięknie. Ale wygląda na to, że tajność w pańskim wydaniu polega na utrzymywaniu ministra spraw wewnętrznych w niewiedzy”. Wypowiedź ta, dość charakterystyczna dla impulsywnego ministra, sama w sobie nie mówiła wiele. Incydent w Izbie Gmin najwidoczniej miał jednak swoją atmosferę, bo od razu mnie zainspirował. W mojej głowie zaszło potem coś, co najlepiej zrozumiałby student chemii, gdybym jako analogiczny przykład opisał sytuację, w której do probówki z jakimś bezbarwnym roztworem wpuszcza się mikroskopijną kropelkę odpowiedniej cieczy, inicjującej proces krystalizacji.
Z początku była to dla mnie swoista przemiana duchowa, niepokojąca wyciszoną wyobraźnię, w której ukazywały mi się różne dziwne formy, ostre w zarysach, chociaż nieuchwytne, podobnie jak kryształy zwracające uwagę osobliwymi i zaskakującymi kształtami. Fenomen ten skłonił mnie do refleksji, także nad przeszłością – do rozmyślań o Ameryce Południowej, kontynencie bezlitosnego słońca i krwawych rewolucji, i o morzu, czyli o bezmiarze słonej wody, zwierciadle grymasów oraz uśmiechów niebios, lustrze światłości świata. Następnie nawiedziła mnie wizja olbrzymiego, monstrualnego wręcz miasta, zaludnionego gęściej niż niejeden kontynent, a w swojej stworzonej ludzką ręką potędze jak gdyby obojętnego na owe grymasy i uśmiechy; okrutny pożeracz światła. Znalazłem tam dość miejsca na każdą opowieść, dość głębi na każdą namiętność, dość różnorodności na każdą scenerię i dość ciemności, aby pogrzebać w niej pięć milionów mieszkańców.
Ogromne miasto nieuchronnie stało się tłem dla moich dalszych głębokich i niepewnych rozmyślań. Nieskończone perspektywy otwierały się we wszystkich kierunkach. Znalezienie właściwej drogi zajmie całe lata! I wydawało mi się, że tyle to trwało!… Zaczynające mi świtać przeświadczenie o matczynym uczuciu pani Verloc z wolna przerodziło się w płomień palący się pomiędzy mną i tym tłem, które zabarwiał swoim tajemnym żarem, w zamian przejmując nieco jego ponurych kolorów. W końcu historia Winnie Verloc ukazała mi się w całości, począwszy od dzieciństwa aż po kres życia, wprawdzie póki co w osobnych stadiach, na razie bowiem wszystko w tej opowieści tkwiło obok siebie na pierwszym planie, mogłem już jednak nad nią pracować. Ten pierwszy etap trwał mniej więcej trzy dni.
Niniejsza książka opowiada właśnie historię Winnie, sprowadzoną do rozmiarów dających się objąć w powieści, a cała jej akcja przebiega i skupia się wokół absurdalnego okrucieństwa eksplozji w Greenwich Park. Nie powiem, że zadanie, którego się podjąłem, było mozolne, jawiło mi się wszakże jako niezwykle trudne i wymagające ogromnego zaangażowania. Mimo wszystko należało je wykonać. Było to konieczne. Postaci zgromadzone wokół pani Verloc i związane pośrednio albo bezpośrednio z jej tragicznym podejrzeniem, że „nie trzeba zbyt głęboko wnikać w istotę rzeczy”, biorą się właśnie z tej konieczności. Osobiście nie wątpiłem w realistyczność sprawy pani Verloc, należało ją więc po prostu wydobyć z mroków olbrzymiego miasta i nadać jej wiarygodność, nie tyle jeśli chodzi o duszę, ile o środowisko, a więc nie pod względem psychologicznym, lecz z punktu widzenia natury ludzkiej. Co do środowiska, to nie brakowało mi tropów. Musiałem toczyć ciężkie boje, by nie dopuścić do siebie wspomnień samotnych nocnych spacerów po Londynie z czasów młodości, gdyż obawiałem się, że zlecą się tłumnie i przytłoczą każdą stronę powieści, płynącą jedna po drugiej z tego poważnego zestrojenia myśli oraz uczuć, jakie towarzyszyło zawsze mojemu pisaniu. Dlatego naprawdę uważam, że _Tajny agent_ jest absolutnie uczciwy. Nawet mój zamiar czysto artystyczny, polegający na wykorzystaniu ironii w podejściu do niecodziennego tematu, sformułowany został całkowicie świadomie i w najszczerszym przekonaniu, że tylko ironia pozwoli mi powiedzieć wszystko, co jak mi się zdawało, powiedzieć musiałem, zarówno z pogardą, jak i żalem. To, że podjąwszy takie postanowienie, udało mi się je urzeczywistnić aż do ostatniej strony, traktuję jako jeden z pomniejszych powodów do zadowolenia w swoim życiu pisarza. Podobnych powodów dostarczyły mi również inne postaci, które ta sprawa – sprawa pani Verloc – z bezwzględną koniecznością wydobywa z londyńskiego tła, a poczucie takiego zadowolenia ma kolosalne znaczenie w obliczu całej masy uciążliwych wątpliwości, z wyjątkowym uporem prześladujących wszystkie twórcze przedsięwzięcia. Dowiedziałem się na przykład i sprawiło mi to niejaką przyjemność, że pewien światowy człowiek, wypowiadając się o panu Vladimirze (który dobrze nadawał się do tego, aby przedstawić go jako karykaturę), stwierdził, iż „Conrad musiał mieć jakieś znajomości wśród ludzi z takich kręgów albo odznacza się doskonałą intuicją”, albowiem pan Vladimir „jest nie tylko wiarygodny w szczegółach, ale i wybornie utrafiony w swej istocie”. Później pewien przyjezdny z Ameryki poinformował mnie, że wszyscy rewolucyjni uchodźcy w Nowym Jorku twierdzą, iż autor _Tajnego agenta_ sporo o nich wie. Uznałem to za bardzo duży komplement, zważywszy że mówiąc szczerą prawdę, znałem ich jeszcze słabiej niż mój wszechwiedzący znajomy, który podsunął mi pomysł na tę powieść. Nie wątpię jednakowoż, że w czasie jej pisania stawałem się chwilami skrajnym rewolucjonistą; może nie bardziej zagorzałym od nich, ale z pewnością zmierzającym do celu wytyczonego jaśniej niż te, do których im zdarzało się w życiu dążyć. Nie mówię tego po to, żeby się chełpić. Robiłem tylko to, co do mnie należało, jak zawsze, jeśli chodzi o moje książki. Oddałem się tej powieści całym sobą. To ostatnie też nie jest wyrazem pychy. Po prostu nie mógłbym postąpić inaczej. Gdybym udawał, że piszę, za bardzo bym się nudził.
Pierwowzory niektórych postaci, zarówno tych prawomyślnych, jak i łamiących prawo, pochodzą z różnych źródeł, a kilka z nich zapewne już zostało rozpoznanych. Nie są zresztą specjalnie tajemnicze. Nie zależy mi jednak na poświadczeniu autentyczności żadnego z bohaterów, natomiast w kwestii ogólnej oceny relacji natury moralnej pomiędzy przestępcą i policją ośmielę się powiedzieć tylko tyle, że wydają mi się one co najmniej dyskusyjne.
Dwanaście lat, które minęło od czasu pierwszego wydania tej książki, nie zmieniło mojego stanowiska. I nie żałuję, że ją napisałem. Pewne okoliczności, niemające nic wspólnego z wymową tego przedsłowia, zmusiły mnie niedawno do odarcia fabuły z pełnej oburzenia i pogardy literackiej szaty, w którą z tak wielkim trudem przed laty ją przyodziałem. Zostałem tedy, by tak powiedzieć, zmuszony przyjrzeć się jej szkieletowi. Przyznaję, że jest to przerażający widok. Wszelako nadal będę utrzymywał, iż opowiadając historię Winnie Verloc do jej samego anarchistycznego końca, pogrążonego w kompletnym osamotnieniu, szaleństwie i rozpaczy, tak jak to zrobiłem w tej powieści, nie planowałem dokonać niczym nieuzasadnionego zamachu na człowieczą wrażliwość.
J.C.
1920
Chodzi o pisarza, poetę i krytyka Forda Madoxa Forda (1873–1939), który współpracował z Conradem m.in. nad _Spadkobiercami_ (1901), _Przygodą_ (1903) i _Charakterem przestępstwa_ (1909) (wszystkie przypisy tłumacza).
W lutym 1894 roku próbę zamachu na obserwatorium w Greenwich podjął francuski anarchista Martial Bourdin. Bomba eksplodowała przedwcześnie, a Bourdin kilka godzin po wybuchu zmarł w szpitalu w wyniku odniesionych obrażeń.
_Sidelights on the Home Rule Movement_ (1906) pióra sir Roberta Andersona (1841–1918), wysokiego funkcjonariusza londyńskiej policji w latach 1888–1901.
Conrad pracował w tym czasie nad adaptacją sceniczną _Tajnego agenta,_ wystawioną po raz pierwszy w roku 1922.1
Wychodząc rankiem z domu, pan Verloc formalnie rzecz biorąc pozostawił sklep pod opieką szwagra. Mógł sobie na to pozwolić, bo bez względu na porę dnia miał bardzo niewielu klientów, przed wieczorem prawie nikt nie przychodził. Nie dbał przesadnie o swoją fikcyjną działalność gospodarczą – szwagier zaś pozostawał pod opieką jego żony.
Sklep, tak jak i dom, w którym się mieścił, był mały. Dom pana Verloca należał do tych paskudnych ceglanych budowli, jakich wiele stało dawniej w Londynie, zanim nadeszła epoka przebudowy, natomiast sklep przypominał kwadratowe pudełko, oszklone od frontu szybkami. Za dnia drzwi prowadzące do wnętrza były zamknięte – wieczorem stały nieznacznie, ale podejrzanie uchylone.
Na wystawie umieszczono fotografie mniej lub bardziej roznegliżowanych tancerek, paczuszki o nieznanej zawartości w opakowaniach, w jakich sprzedawano panacea, żółte, cieniuteńkie, zaklejone koperty, opatrzone zapisaną tłustymi, czarnymi cyframi ceną, opiewającą na dwa szylingi i sześć pensów, kilka numerów starych francuskich czasopism humorystycznych, wiszących na sznurku niby do wyschnięcia, obtłuczoną miseczkę z niebieskiej porcelany, czarną drewnianą kasetkę, buteleczki z tuszem, gumowe pieczątki, kilka książek, których tytuły sugerowały nieskromność, i stosik ewidentnie zdezaktualizowanych egzemplarzy mało popularnych i kiepsko wydrukowanych gazet o takich pobudzających nazwach, jak „Pochodnia” czy „Gong”. Dwie lampy gazowe w sklepie zawsze paliły się tylko małym płomieniem – może ze względów oszczędnościowych, może zaś z uwagi na klientów.
A byli nimi albo bardzo młodzi ludzie, którzy najpierw kręcili się przez pewien czas przed wystawą, po czym nagle przemykali dyskretnie do wnętrza, albo mężczyźni starsi, lecz niewyglądający na śmierdzących groszem. Postawione wysoko kołnierze palt niektórych spośród tych drugich sięgały aż ich wąsów, a dolne partie niższych części garderoby, sprawiających wrażenie mocno wyszmelcowanych i niewiele wartych, nosiły ślady błota. Nogi tkwiące w tych spodniach też na ogół nie przedstawiały się ciekawie. Goście pana Verloca, z rękami wciśniętymi głęboko w boczne kieszenie płaszcza, zakradali się do sklepu bokiem, podając do przodu lewy lub prawy bark, jak gdyby obawiali się obudzić dzwonek.
Wisiał nad drzwiami na spiralnej stalowej wstążce i z trudem dało się go obejść. Był beznadziejnie popękany, wieczorami wystarczyła jednak najmniejsza prowokacja, by zaczął brzęczeć za plecami klienta z bezczelną zajadłością.
Brzęczał więc, i na ten sygnał za malowaną ladą, w zakurzonych szklanych drzwiach wiodących do salonu na zapleczu sklepu, zjawiał się spiesznie pan Verloc. Miał zawsze zaspane oczy – można by pomyśleć, że przez cały dzień wylegiwał się w ubraniu na nieposłanym łóżku – i ktoś mógłby uznać taką powierzchowność za niezbyt korzystną, gdyż w handlu detalicznym od zachęcającego i sympatycznego wyglądu sprzedawcy wiele zależy. Pan Verloc wiedział wszakże, jak ma prowadzić swój sklep, i nie dręczyły go dotyczące własnej aparycji wątpliwości natury estetycznej. Ze stanowczą, opartą na niewzruszonym spojrzeniu zuchwałością, zdającą się oddalać jakieś obrzydliwe zagrożenie, stawał za ladą i sprzedawał coś – na przykład niewielkie, najprawdopodobniej puste tekturowe pudełeczko, starannie zaklejoną, cieniutką żółtą kopertę lub poplamioną książkę o obiecującym tytule – co bez wątpienia nie wydawało się warte skandalicznych kwot, jakie zmieniały właściciela w chwili transakcji. Od czasu do czasu w ręce takiego czy innego amatora trafiała też jedna z wyblakłych, pożółkłych tancerek niczym świeża, żywa istota z krwi i kości.
Niekiedy na zew pękniętego dzwonka zamiast pana Verloca przychodziła jego małżonka, Winnie. Szeroka w biodrach, młoda, odznaczała się obfitym biustem i chodziła w obcisłym staniku. Włosy miała zawsze ułożone wyjątkowo starannie. Z podobnie niewzruszonym spojrzeniem jak jej mąż zachowywała za obronnym wałem kontuaru minę znamionującą bezdenną obojętność. Szczególnie co bardziej młodociani klienci błyskawicznie tracili przy niej rezon, nie spodziewali się bowiem, że będzie obsługiwać ich kobieta, i piekląc się w głębi duszy, prosili Winnie o buteleczkę tuszu, wartą w detalu sześć pensów (jej cena w sklepie Verloca wynosiła aż o szylinga więcej), którą następnie wyrzucali ukradkiem, wyszedłszy na ulicę.
Goście wieczorni – mężczyźni z wysoko postawionymi kołnierzami i w mocno wciśniętych na głowę miękkich kapeluszach – familiarnie pozdrawiali panią Verloc skinieniem głowy, po czym mamrocząc słowa powitania, podnosili klapę na końcu lady, aby przeniknąć do salonu na zapleczu, skąd wychodziło się dalej na korytarz i strome schody. Sklepowe drzwi stanowiły jedyne wejście do tego domu, w którym pan Verloc sprzedawał rozmaite podejrzane towary, spełniał swoje powołanie obrońcy społeczeństwa i kultywował cnoty domowe. To, że je miał, widziało się gołym okiem. Był w pełni udomowiony. Nie żywił jakichkolwiek duchowych, intelektualnych czy fizycznych potrzeb, które skłaniałyby go do częstego wychodzenia z pieleszy, w których znajdował wygody i spokój sumienia, a także małżeńską troskliwość pani Verloc oraz uniżony szacunek ze strony jej rodzicielki.
Astmatyczna, przysadzista matka Winnie odznaczała się dużym, śniadym obliczem. Pod białym czepkiem nosiła czarną perukę, a obrzęk nóg zmuszał ją do prowadzenia siedzącego trybu życia. Uważała się za Francuzkę z pochodzenia i może naprawdę miała francuskie korzenie. Gdy po długoletnim pożyciu z karczmarzem o bardziej pospolitej proweniencji została wdową, zaczęła zarabiać na życie, wynajmując umeblowane pokoje dla panów w pobliżu Vauxhall Bridge Road, na niegdyś całkiem prestiżowym placu, wciąż należącym do dzielnicy Belgravia. Ten szczegół topograficzny stanowił swoisty atut dawanych przez zacną damę ogłoszeń o pokojach do wynajęcia, chociaż jej klienci nie zaliczali się raczej do śmietanki towarzyskiej. Byli, jacy byli, a Winnie pomagała matce się nimi zajmować. Echa rzekomo francuskiego pochodzenia, którym pyszniła się wdowa, dały się zauważyć także u jej córki, na przykład w wyjątkowo starannym i artystycznym uczesaniu lśniących, ciemnych włosów, choć Winnie miała również inne powaby: młodość, pełną, krągłą figurę, ładną cerę oraz prowokującą, niezgłębioną powściągliwość, chociaż nie aż tak skrajną, aby wykluczyć rozmowy, w których najemcy brali udział z ożywieniem, ona zaś z rzeczową uprzejmością. Pan Verloc bez wątpienia okazywał słabość wobec jej uroków, mimo że lokatorem był tylko okazjonalnym – pojawiał się i znikał bez żadnego widocznego powodu. Najczęściej przybywał do Londynu (jak grypa) z kontynentalnej Europy, tyle tylko, że jego nie anonsowała prasa. Wizyty pana Verloca bywały wyjątkowo uciążliwe. Śniadanie jadał w łóżku, w którym z miną zaświadczającą o milczącej rozkoszy wylegiwał się codziennie do południa, a czasem nawet dłużej. Kiedy już jednak wychodził, znalezienie drogi powrotnej do jego tymczasowego miejsca zamieszkania przy jednym z placów Belgravii najwyraźniej sprawiało mu znaczną trudność. Wychodził późno, wracał wcześnie – nawet o trzeciej albo czwartej w nocy – a obudziwszy się o dziesiątej przed południem, zwracał się do wnoszącej mu śniadanie na tacy Winnie z żartobliwą, znużoną uprzejmością chrapliwym, łamiącym się głosem człowieka, który przez wiele godzin z rzędu wygłaszał płomienne przemowy. Tkliwie, chociaż ospale, przewracał przy tym wyłupiastymi oczami o ciężkich powiekach. Leżał z kołdrą podciągniętą pod brodę, a jego grube wargi, które często potrafiły prawić słodkie głupstwa, okalał ciemny, gładki zarost.
Zdaniem matki Winnie pan Verloc był wyjątkowo sympatycznym mężczyzną. Opierając się na swoich doświadczeniach życiowych, gromadzonych w różnych „zakładach gastronomicznych”, poczciwina wyrobiła sobie na emeryturze obraz idealnego dżentelmena, wzorowany na bywalcach ekskluzywnych barów. Pan Verloc zbliżał się do tego ideału – ba, wręcz go osiągnął.
– Oczywiście że weźmiemy twoje meble, mamo – oświadczyła Winnie.
Bo wynajem pokoi miał się skończyć. Wyglądało na to, że dalsze prowadzenie tej działalności nie będzie miało sensu, gdyż byłaby ona nazbyt kłopotliwa dla pana Verloca. I niewygodna, biorąc pod uwagę jego pracę zawodową. Wprawdzie nie powiedział, czym się trudni, ale po zaręczynach raczył wstawać przed dwunastą, schodził na dół do pokoju śniadaniowego, tam, gdzie matka Winnie wiodła swój siedzący żywot, i starał się być dla niej miły. Głaskał kota, rozgarniał węgle i nawet kazał sobie podawać lunch do sutereny. Cokolwiek duszną przytulność pokoju staruszki opuszczał z wyraźną niechęcią, chociaż bawił potem poza domem aż do późnej nocy. Ani razu nie zaproponował Winnie, by poszli do teatru, choć taki miły dżentelmen zapewne powinien to zrobić. Wieczory miał zajęte. Powiedział kiedyś żonie tylko tyle, że jego praca ma w pewnym sensie charakter polityczny. Uprzedził ją także, żeby okazywała szczególną uprzejmość jego politycznym znajomym – Winnie zaś, patrząc na niego tym swoim uczciwym, niezgłębionym spojrzeniem, odpowiedziała, że będzie dla nich uprzejma, oczywiście.
Matce nie udało się dowiedzieć, co jeszcze powiedział córce pan Verloc o swojej pracy, choć oprócz mebli nowożeńcy wzięli do siebie także starszą panią. Zdumiała się, że sklep jest taki nędzny. Przenosiny z placu w Belgravii na wąską uliczkę w Soho zaszkodziły jej nogom: zrobiły się słoniowate. Za to całkowicie uwolniła się od trosk materialnych. Ociężała dobroduszność zięcia dała jej poczucie absolutnego bezpieczeństwa, gdyż przyszłość córki została niewątpliwie zabezpieczona i wdowa nie musiała się już martwić nawet o swojego syna, Steviego. Nie potrafiła ukryć przed sobą, że nieszczęsny Stevie jest dla niej straszliwym ciężarem. Widząc miłość Winnie do nadwrażliwego brata oraz życzliwą i wielkoduszną postawę pana Verloca wobec chłopca uznała mimo wszystko, że biedaczysko będzie zupełnie bezpieczny na tym bezwzględnym świecie. I w głębi serca może wcale nie była niezadowolona, że małżonkowie nie mają własnych dzieci. Panu Verlocowi kwestia potomstwa wydawała się doskonale obojętna, a Winnie znalazła obiekt poniekąd macierzyńskich uczuć w młodszym bracie, chyba z pożytkiem dla biednego Steviego.
Chłopak sprawiał bowiem trudności wychowawcze. Był nadwrażliwy, a chociaż słabowity, to także przystojny, jeśli nie zwracało się uwagi na jego bezmyślnie zwisającą dolną wargę. Dzięki naszemu wyśmienitemu brytyjskiemu systemowi obowiązkowego kształcenia nauczył się czytać i pisać. Nieatrakcyjna dolna warga w tym mu nie przeszkodziła, jednak jako chłopiec na posyłki nie odniósł znaczących sukcesów. Zapominał poleceń i łatwo zbaczał z prostej ścieżki obowiązku, ponieważ interesowały go bezpańskie psy i koty, za którymi wchodził wąskimi uliczkami na brzydkie podwórka; pociągały go też uliczne komedie, którym przyglądał się z otwartymi ustami ze szkodą dla interesów swojego chlebodawcy, albo tragedie, jak padające z nóg konie, przy czym podniosłość i gwałtowność tego widoku kazała mu niekiedy przeraźliwie krzyczeć w tłumie gapiów – ci zaś nie lubili, kiedy odgłosy rozpaczy przeszkadzały im w cichym delektowaniu się ulubionym w całym kraju widowiskiem. Gdy chłopca odprowadzał do domu ponury, chociaż opiekuńczy policjant, często wychodziło na jaw, że biedny Stevie przynajmniej chwilowo nie pamięta, gdzie mieszka. Byle obcesowe pytanie sprawiało, że zaczynał jąkać się tak straszliwie, jakby miał się udusić, a przestraszony czymś, czego nie rozumiał, robił okropnego zeza. Nie dostawał jednak paroksyzmów (co pocieszające), w dzieciństwie zaś, kiedy uciekał przed całkowicie zrozumiałymi wybuchami zniecierpliwienia ze strony swojego ojca, zawsze mógł szukać schronienia za kusą spódnicą siostry. Mimo to można było podejrzewać, że w Steviem kryją się pokłady desperackiej krnąbrności. Gdy skończył czternaście lat, znajomy jego nieżyjącego już wtedy rodziciela, przedstawiciel zagranicznej firmy produkującej mleko skondensowane, dał mu posadę gońca, i pewnego mglistego popołudnia w czasie nieobecności szefa w pracy Stevie został przyłapany na schodach, gdzie z zapałem puszczał fajerwerki. Odpalał raz za razem groźne rakiety, gniewne ogniste koła oraz eksplodujące donośnie petardy – i mogło się to skończyć bardzo poważnie. W siedzibie firmy wybuchła wielka panika. Po zadymionych korytarzach pędziły z szaleństwem w oczach całe tabuny pracowników, a ze schodów osobno spadały cylindry i osobno leciwi dyrektorzy. Stevie nie wydawał się czerpać najmniejszej satysfakcji z tego, co zrobił. Nie udało się także znaleźć motywu dla jego jakże oryginalnego pomysłu. Dopiero później Winnie wyciągnęła z niego mało klarowne i chaotyczne wyznanie. Okazało się, że dwaj inni gońcy, pracujący w tym samym budynku, igrali z uczuciami chłopaka, opowiadając mu o niesprawiedliwości społecznej i ucisku klasowym, aż wreszcie wynieśli jego współczucie na poziom szaleństwa. Znajomy ojca z miejsca zwolnił wszakże Steviego, widząc w nim pracownika, który mógł doprowadzić przedsiębiorstwo do ruiny. Po tym altruistycznym wyczynie chłopak trafił do kuchni w suterenie, gdzie miał pomagać w zmywaniu naczyń i pastować buty najemcom pokoi w Belgravii. W tego rodzaju pracy oczywiście nie było przyszłości. Lokatorzy od przypadku do przypadku dawali Steviemu nawet szylinga napiwku, a wyjątkowo hojny okazał się pan Verloc. Wszystko to nie przynosiło jednak zbyt wiele ani w sferze dochodów, ani perspektyw na kolejne lata, toteż gdy Winnie ogłosiła swoje zaręczyny z panem Verlokiem, jej matka nie mogła się nie zastanawiać – wzdychając i popatrując w stronę pomywalni – co się teraz stanie z biednym Stephenem.
Okazało się, że pan Verloc, który przygarniał do swojej szerokiej, dobrodusznej piersi wszystko, co dawał mu los, jest gotów wziąć chłopca do siebie razem z matką żony i jej meblami, najwidoczniej stanowiącymi cały rodzinny majątek obu pań. Rozdysponowano je możliwie najpraktyczniej po całym domu, a swoboda ruchów matki pani Verloc została ograniczona do dwóch pokoi od podwórka na pierwszym piętrze. W jednym z nich sypiał też nieszczęsny Stevie. Ostry zarys jego drobnej szczęki stał się w owym czasie trochę niewyraźny, gdyż zaczął ją porastać rzadki, przypominający złocistą mgiełkę puch. Chłopiec pomagał siostrze w obowiązkach domowych ze ślepym uwielbieniem i posłusznie, ponieważ pan Verloc uważał, że jego młody szwagier powinien mieć jakieś zajęcie. W czasie wolnym Stevie cyrklem i ołówkiem rysował na kartce kółka. Oddawał się tej rozrywce z wielkim zapamiętaniem, rozkładając łokcie i pochylając się nisko nad kuchennym stołem, a przez otwarte drzwi salonu na tyłach sklepu od czasu do czasu z matczyną czujnością zerkała na brata Winnie.