- promocja
- W empik go
Tak szybko się nie umiera - ebook
Tak szybko się nie umiera - ebook
Powieść Jacka Paśnika porusza autentycznością emocji i dojrzałą literacką kreacją miasteczka Urocz, rozgrzanego upałem i gorączką stanu wojennego. W tej narracji wszystko wrze, kipi, rozlewa się, poszukuje kształtu, spełnienia, sensu. Tak szybko się nie umiera to historia wchodzenia w dorosłość, swoistego rytuału przejścia, wystawiającego na próbę pierwszą miłość i przyjaźń, relacje z rodzicami i ojczyzną. Bohater nie tylko odnosi przy tym rany fizyczne i psychiczne, traci niewinność, ale także zyskuje świadomość historyczną i polityczną. Dobra, ciekawa opowieść.
JOANNA BATOR
A gdyby tak zdmuchnąć pajęczyny z rekwizytów historii? I stan wojenny w Polsce 1982 roku przemienić w wielką scenę dla nowej ludzkiej komedii? Ukazać pierwsze próby dorosłości, pierwszy bunt, pierwsze prawdziwe uczucia? Jacek Paśnik, rocznik 1997, w precyzyjny sposób sięga po realia sprzed dwóch pokoleń, tworząc własny, niezwykły mit. Tak szybko się nie umiera to porywający spektakl, w którym odnajdzie się każde spośród nas – tu i dzisiaj.
PIOTR SIEMION
JACEK PAŚNIK – pisarz, publicysta. Ukończył Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej. Publikował między innymi w „Popmodernie”, „Stonerze Polskim”, „Wizjach”, „Noizz”. Zadebiutował w 2022 roku powieścią Dzieci (W.A.B.). Od 2023 roku felietonista „Notatnika Literackiego”. Współprowadzący (z Olgą Drendą) podcastu Dziś (newhomers.pl) oraz audycji w Polskim Radiu Czwórka.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8387-147-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(…) mówił że iść na zabawę ludową bez noża to tak jak na przyjęcie do angielskiej królowej bez fraka i może my jesteśmy pozbawieni towarzyskiej ogłady ale on na tę zabawę chce iść odstawiony jak należy czyli z tym nożem w kieszeni
Stanisław Czycz, Wróć do Sorrento
*
Mam osiemnaście lat i o świecie wiem wszystko. Wkrótce przekonam się, że to mi się tylko tak wydaje, ale jeszcze nie teraz. Wiem wszystko, czyli niewiele, bo niewiele mnie obchodzi, a jakoś pięć minut temu miałem orgazm, więc już w ogóle na umysłową gimnastykę nie mam ochoty. Siedzę skołowaciały w otwartym oknie jej pokoju, Strasburgerowi na plakacie „z najlepszymi życzeniami dla Pań ” zaglądam w oczy, mierzymy się dłuższą chwilę, gramy w „kto pierwszy mrugnie” i przegrywam, a potem dokańczam papierosa, smakuje mi.
Tlącą się resztkę dogaszam o spód parapetu po zewnętrznej stronie, a niedopałek chowam do kieszeni, bo za bardzo lubię Zosię, jej matkę też, i nie będę im petów po ogródku rozrzucał, mimo że z parteru resztką fajki trafiłbym, gdzie tylko chcę.
Prezerwatywę zabierz, pamiętaj!, krzyczy Zosia z łazienki.
Flaka z pętelką podnoszę z podłogi i zawijam w sreberko, a potem wkładam do kieszeni, tej samej, w którą upchnąłem peta.
Okna nie domykam, niech się wietrzy. Na powrót zrzucam spodnie i w samych gaciach włażę pod pierzynę, jeszcze na chwilę, jeszcze na moment obok śladu jej ciała zaklęsłego w prześcieradle.
Kiedy Zosi nie ma w pokoju, czuję się, jakbym został sam na świecie. Leżę z rękami za głową i biegam wzrokiem po suficie, wsłuchując się w szum z łazienki i dźwięki z zewnątrz.
Fabryczny huk Bydgoszczy, Torunia czy Grudziądza jest na tyle daleko, że mogę go sobie jedynie wyobrażać. W Uroczu większość czasu wypełnia cisza, a jeśli mąci ją jakiś hałas, to tylko na chwilę – czasem zawieruszona mucha albo bąk buczące jak zepsuta trąbka, czasem dzwony z kościoła albo zamieszanie na rynku, czasem wizg auta od głównej drogi, czasem terkot od jednostki wojskowej za lasem.
Przymykam oczy i słucham, i leżę z tą ciszą, póki mogę, zanim za kilka miesięcy nasze życie zaleje jazgot dużego miasta: tramwaje i ludzie, i ten charakterystyczny zapach, jakby kiszonki, wszystko to, pośród czego zgubiliśmy się już raz, niedawno, w trakcie rekonesansu na kilka miesięcy przed studiami, obyśmy gubili się częściej, obyśmy częściej pałętali się po Łodzi, najlepiej jak najprędzej, wyjedziemy, jak tylko przyjdą wyniki, tymczasem denerwujemy się z Zośką, czy się uda, i cali jesteśmy z tych nerwów.
Wchodzi do pokoju i staje nade mną. Na stopę wsuwa skarpetkę. W zębach ma gumkę do włosów z dwiema kulkami na końcach. Myk, wiąże kok, zerka w moją stronę, a ja naciągam kołdrę na łeb, jak idiota. Zrywa ją ze mnie i pyta, czy mi nie za dobrze.
Zaraz, zaraz wstaję. Zośka, a tobie czasem…
Co mnie?
No czy tobie nie wstyd, że…
Że co?
No że masz normalnie Strasburgera na ścianie, no.
Mi kiedyś tatuś przyniósł, lata temu. Myślał, że lubię. Też się go spytałam wtedy, czy oszalał. Teraz może bym nie powiedziała, ja wiem? Radio puszczę.
Wskakuje na parapet, macha nogami i włącza kasprzaka. Chcę na nią patrzeć, dokładnie tak samo jak podczas tych wszystkich razów, kiedy przyglądałem jej się w szkole, na akademiach i na lekcjach, patrzę jak wtedy, kiedy jakoś w drugiej klasie zacząłem pierwsze śmielsze podchody, patrzę i jeszcze nie wiem, że już nigdy później na nikogo nie będę patrzył tak samo, bo w pierwszych miłościach jest coś już nie do powtórzenia.
Tam chyba nawet autograf tego Strasburgera jest, wiesz? Może już nie widać…, chichocze Zosia, potem dopowiada coś pod nosem. Próbuję rozmawiać z nią, przekrzykując muzykę, ale ona już nie słyszy, podśpiewuje, nosi ją po pokoju. Nakrywam się jeszcze raz i rozmyślam, jak to będzie za kilka miesięcy, czy swój radiomagnetofon zabierze ze sobą Zośka do Łodzi, do naszego pokoju, oraz czy oprócz niego będziemy mieli cokolwiek, studentka anglistyki i student architektury pośrodku kraju pod butem Generała.
Nie mamy dużo, w ogóle w tym momencie nikt za dużo nie ma, nic nie mamy, a i tak planujemy nasze wspólne życie i już kilkakrotnie zastanawialiśmy się, jak tym naszym niczym rozporządzać. Leżę i wyobrażam sobie, że już niedługo będziemy razem, tylko we dwoje, i nasze nic porozstawiamy po kątach. Pomyślimy, czy nic będzie pasowało bardziej przy tej czy może tamtej ścianie, czy nie będzie zawadzać. Czy lepiej będzie, jeśli nic postawimy na stoliku czy na szafie, czy ktoś, kto do nas przyjdzie, nasze nic zauważy. Nasze nic będziemy obracać w palcach jak drobiazg: guzik albo monetę. Nic wplotę Zosi we włosy. Nic pokroimy w drobną kostkę, weźmiemy w ręce i podzielimy na ćwiartki jak jabłko albo o, utrzemy! Utarte nic wyłożę Zosi na talerzyk, malutką porcję, nabiorę na łyżeczkę i dam do spróbowania, ostrożnie, żeby się nie poparzyła.
Tomasz, kurwa, burzy się Zosia, nasze nic niezbyt ją interesuje. Za nogę wyciąga mnie spod pierzyny. Pani Naczelnik przed piętnastą będzie, ja nie żartuję! Załóż to, do cholery, mówi, podając mi spodnie i odwracając głowę, jakby się nagle brzydziła. I tę kołdrę przykryj!
Pani Naczelnik to jej matka, pani Tereska, Żona Naczelnika Miasta i Gminy Urocz, partyjniaka, którego znam z portretu w salonie i pamiętam z dzieciństwa z pochodów pierwszomajowych czy przecinania wstęg. Ojca Zosi nie ma od kilku lat, zmarł, a jego stanowisko przejęła zasiadająca wiele lat w radzie narodowej żona i od tamtego czasu życie mamy Zosi to udowadnianie: że funkcję piastuje nie z uwagi na zmarłego męża Naczelnika, a dzięki własnej pracy na rzecz partii i miasta, że w ogóle może, jako pierwsza kobieta w historii Urocza, pełnić taką funkcję. Na wiadomość o jej powrocie podnoszę się, w samych slipach, prostuję i przykładam do czoła dwa palce.
Tak się będziesz wydurniał, jak do matki Pułkownik przyjedzie. Zobaczymy, czy będziesz taki. Pamiętasz? Jutro.
Jutro.
Jutro. Przyjdź, może się matce pomożesz z nim dogadać.
Pomogę, tak… Kiwam głową i ubieram się, i przeszukuję kieszenie: klucze, fajki, kondom, pet, zapałek nie mam, skończyły się.
No, już. Tylko uważaj na siebie, mówi Zosia i całuje mnie w policzek.
Będę. Do jutra!
Schodzę o pół piętra w dół, na chłodny parter. W powietrzu czuję wilgoć i ciężką, słodko-kwaśną woń boazerii, a kiedy uchylam drzwi, świeżość późnej wiosny.
Trzymaj się!, wołam jeszcze w progu.
Trzymaj się. Ale przyjdź jutro! Bądź, dobrze? Nie wstydź się, Boże, co ty się tak ciągle wstydzisz?
Na ostatnie pytanie Zosi już nie odpowiadam, wymykam się przed nim na zewnątrz. Wstydzę się przed Zosią i jej domem, i jej ulicą. To ta z domkami jednorodzinnymi, najdziwniejsza w Uroczu: kilka sześcianów, niektóre wciąż w budowie, wszystkie takie same: z garażem, trzema pokojami, kuchnią, łazienką i osobną toaletą, tarasem i hulającym przeciągiem. Nowe domy, nikt się w nich nie urodził, nikt nie umarł, początki historii, aż nie do pomyślenia, że ktoś w tym mieszka. Powstały dla przedstawicieli nomenklatury, kilku lokalnych badylarzy i jeszcze paru innych ludzi, których się w Uroczu nie znosi.
Pod jednym z domów stoi facet. Tankując auto z kanistra, patrzy na mnie z obrzydzeniem, jakby chciał powiedzieć mi: „gówniarzu, nic na ciebie nie czeka, a i ty nic już nie zrobisz dla świata”.
Z kieszeni wyłuskuję peta i zużytego kondoma, ciskam mu na trawnik i w nogi. Za plecami słyszę, jak podnosi głos, jakby „wołam milicję, ty skurwysynie!”, i myślę, że nawet jeśli próbowałby mnie dogonić, to nie ma szans.
Staszek byłby dumny, kiedy o nim myślę, przez chwilę nie wstydzę się niczego. Nieustraszony biegnę przed siebie, uwagi i złośliwości zbieram jak skalpy, jestem przyszłością narodu. Mam osiemnaście lat i o świecie wiem wszystko!
*
Przede mną rozpościera się miejski rynek, w pełnym słońcu żółtoszary, strzelający rozbłyskami z otwieranych okien i blaszanych parapetów. W jego prostokąt wchodzę od przekątnej, spomiędzy dwóch kamieniczek, pruskich, dwupiętrowych.
Pośrodku ryneczku kamień jeszcze sprzed wojny: „Z OKAZJI 550-LECIA NADANIA PRAW MIEJSKICH – MIESZKAŃCY M. UROCZ – LIPIEC 1932”. Mówi się, że w tym roku stanie obok niego okazalszy pomnik, choć nie wiadomo tak naprawdę, wszystko w rękach matki Zosi i Pułkownika, i tego, czy się dogadają.
Idę dalej, za kamieniem otwiera się park, chluba Urocza, ze szpalerem drzew, ukwieconym korytarzem i fontanną tryskającą od kwietnia do września. W parku dwóch mundurowych, miastowi, nie z jednostki, lezą samym środkiem alejki. Za nimi Staszek. To na niego cały dzień czekałem.
Staszek był jedną z takich osób, z którymi wystarczy kilka sekund, by wiedzieć, że wpadasz jak śliwka w kompot i nie masz z nimi żadnych szans – ani nie oprzesz się jego wdziękowi, ani nie ma sensu z nim rywalizować. Poznaliśmy się w podstawówce, już wtedy taki był. Chodził z wypiętą klatką piersiową, uśmiechał się pod nosem, wyraźnie wymawiał każdą głoskę, jego zdania zawsze niosły się dalej niż innych dzieci z klasy.
Zakumplowaliśmy się od razu, imponowało mi to, że niewiele go obchodziło, taki był samowystarczalny i nawet najbardziej kretyńskie pomysły potrafił przekuć w religię. Jak wtedy, kiedy w któreś wakacje przytargał butelkę po śmietance, taką, w jakie kiedyś zbierano stonkę, i do której to butelki przez całe lato uparcie ładowaliśmy nasze kozy z nosa, aż zlały się w tłustą zielonoszarą kluchę. Im dalej w las, im więcej wspólnych lat mieliśmy na liczniku, tym było wszystko między nami jeszcze głupsze i bardziej wspólne.
Idzie przez park, ponad chodnikiem. Czarne włosy, falujące za ucho, w nim kolczyk, dziurkę zrobił sobie sam agrafką, trochę niżej, na policzku, krótka ranka, niżej śnieżnobiała koszula i gabardynowe bryczesy, w których dziadek Staszka pojechał walczyć o Polskę w wojnie obronnej i w których to – po tym, jak ją z innymi polskimi wojakami koncertowo przerżnął – przesiedział kawał czasu w oflagu, o czym świadczą przetarcia na kolanach i w kroku, niemniej wyglądają te spodnie spektakularnie i ani się Staszkowi widzi z kimkolwiek przegrywać, czy to w nich, czy bez, Staszek zwycięski jest nawet na waleta.
Mija milicjantów. Wyprzedza ich, po czym obraca się na pięcie i kłania im się, ale w taki sposób, że równie dobrze mógłby napluć im pod nogi. Kiedy mnie widzi, przyspiesza.
Ty piękny jesteś, Wójcicki!, krzyczy. Jemu czasem wierzę, mimo że Staszek mówi tak nierzadko: mnie, Zośce, nauczycielce, pani w mięsnym, całemu światu.
Dziś długo zeszło chyba, co? Naczelnikowej córce się płyta zacięła?
Ty się zaciąłeś. Na gębie się zaciąłeś, Staszek. Stary wrócił?
Gdzie? Stary po staremu. A gęba moja rzecz.
Nie się płyta zacięła, bo radio dziś było. A i się nie interesuj. Nie wyszedł stary.
No nie wyszedł no, siedzi. Ale tych z Torunia to trochę potrzymają, już ci mówiłem. Radio to jest, człowieku, u mnie w domu przez cały czas. Matka na zmianę albo wyje, albo gada, że już ojciec nie wróci. Zresztą, zanim go wsadzili, to wiesz, jaki…
Wiem. A ty?
A ja co? Ja nic nie wiem nowego. A u mnie – robota! Ojciec, gdzie by nie był, to ma być dumny, a ojciec jak to ojciec, powtarza przecież, że praca to jest podstawa i że mam pracować, że się może wypierdolić wszystko, że cię zdradzi w życiu każdy, a praca nigdy. Oczywiście bzdury, człowieku! Gada tak, a później za tę swoją pracę i w imię tej pracy idzie pierdzieć w pasiak. I jest coś jeszcze, co go nie zdradza nigdy, ale to sam już wiesz. Nieważne! W każdym razie, matka jak wraca z biblioteki, to jest, kurwa, nie do wytrzymania. Każda matka jest nie do wytrzymania.
Mojej daj spokój. A ta twoja robota u Kondratów to chyba za darmo!, odpowiadam i wyciągam z kieszeni owinięty w szmatkę nożyk z plastykową rączką. Czechosłowacki, mikov, kształtem prawie jak harcerska finka, z tym że ze dwa razy większy. Dostałem od ojca, szewca, który sam jeden wie, gdzie namierzył taką kosę, bo przecież nie w byle jakiej składnicy. Patrz, mówię do Staszka.
No widzę, i co? Co ty masz, piętnaście lat? A praca chuj, nie za darmo, mają Kondraci płacić, bo się umówiliśmy. A ty mi miałeś coś tą kosą wystrugać, ciebie się robota nie klei, to się chociaż butami u starego zajmij. Nie no, żartuję, ty jesteś na tę robotę za łebski…, mówi, poklepując mnie po ramieniu.
A dziękuję. I nieprawda, że się nie klei. Ojciec to by wolał, żebym został u niego, ale mi pracę w Bydgoszczy nagrał. Magazyny. Inwentaryzacje. Pojutrze jadę.
Jakby było co w tym kraju inwentaryzować, Wójcicki… A tu na miejscu nic dla ciebie nie ma?
Tu nic dla nikogo nie ma. Tu na miejscu to mówię: albo u ojca, ale jemu pomagać, to mam dosyć na samą myśl, wiesz: „komu pomagasz, mnie pomagasz czy sobie pomagasz”, albo właśnie u Kondratów w Myśliwskim. No i co, z tobą tam bym miał siedzieć całymi dniami? Wiesz co? Mnie to po tych latach szkolnych już wystarczy. A do Bydgoszczy pierwszym autobusem z rana, obrobię, co mam obrobić, i na obiad będę w domu. Ojciec powiedział, że w dużym mieście to się robota w rękach pali, może i mnie chciał zniechęcić, ale ja już jestem zdecydowany. A ty butelki i szklanki noś i polewaj urockim kloszardom, jakbyś to ty nie był mózgiem, największym, jakiego znam.
Dobra, Wójcicki, pogadamy za tydzień, komu lepiej, Kondratowa z Kondratem porządni ludzie, a i wiadomo, że robić to trzeba tyle, by się nie narobić, a potem jechać gdzieś. Jak tylko przerwę będę miał, choćby kilka dni, to w Polskę ruszę, z tobą. Wielka majówka!
Palcem w bucie nie ruszysz, idioto, jak stan wojenny jest. Majówkę mieliśmy rok temu.
Stan wojenny wakacji nie odwołuje, najdłuższych w życiu, się rozejrzyj dookoła, a i weno daj mnie ten nożyk na chwilę.
Staszek bierze go ode mnie, ujmuje rączkę i końcówką ostrza wydłubuje coś spod paznokcia.
Jak nie odwołuje, jak możliwe, że nawet nie będzie sześćsetlecia Urocza…, mówię. Kręci się wokół matki Zosi taki Pułkownik, komisarz z nadania, i się licytują, czy zrobić w końcu, czy nie zrobić.
Zrobią. Mówię ci, zrobią, jak w tym roku jest nawet Jarocin, człowieku, odpowiada Staszek, świdrując nożykiem.
I jedziesz.
A jak? A ty ze mną.
Uważaj, bo mnie puszczą.
Puszczą nie puszczą. Jedziesz.
Najpierw to się muszę na studia dostać. Egzamin z rysunku jeszcze będę mieć.
Się dostaniesz.
A ty?
A chuj wie. Mnie się nie chce. Ja do wojska pewnie, jak trzeba. Albo na czuba, do Świecia. A jak do woja, to może mnie nawet i tu wsadzą, za las. I dowiem się, co i kogo tam trzymają, i będę miał do domu blisko, jak im zwieję. I tatuś byłby z mojej ucieczki dumny, tatuś też przecież ucieczkowiec niezły.
Ciebie, Staszek, do wojska!
No normalnie. Pójdę tam i zacznę rządzić. A teraz chodź, mówi.
Na chwilę zastygam, myśląc o jednostce wojskowej innej niż nasza, może Żaganiu, o konserwowaniu ruskiego sprzętu, o wojskowym myciu kibli i odpowiadaniu „tak jest!”, o wojskowym drylu i o przetrwaniu, i zupełnie nie wyobrażam sobie pośród tego wszystkiego Staszka.
Staszek łazi jak pies, od zawsze bezpański. Wymyka się każdemu: i milicjantom, i ojcu opozycjoniście, inżynierowi w bydgoskim Romecie, który zakładowe zrzeszanie się przywiózł do Urocza po strajku w którymś z większych miast i od pół roku jest bez zajęcia. Matka Staszka jakimś cudem pracuje dalej, i dobrze dla niej, myślę, bo na Staszka nie miałaby co liczyć. Staszek, od zawsze pod prąd, jest niczyj, jakby zupełnie na przekór temu, co mi się wtedy wydaje – że niczego mu nigdy nie brakowało.
Tam o, widzisz?, pyta, wskazując kraniec miasta.
Ostatnie domki rozpadają się w mniej zwartą strukturę, coraz rozleglejsze pasy zieleni zarastają sady pełne drzew o bielonych pniach, a zielone tablice kierunkowe wiodą w stronę Bydgoszczy i Poznania. Po drugiej stronie jezdni jest tylko ziemia niczyja, a za nią jednostka wojskowa.
Tak z tydzień temu podobno. Truchło ktoś z miasta znalazł. Kocur, ponoć podziurawiony jak ser szwajcarski, normalnie rozstrzelany, nie że auto potrąciło. Wsłuchiwałbyś się jak ja, tobyś wiedział, że się o niczym innym ostatnio nie gada. Mówię ci, kurwa, z jednostki coraz głębiej w ten las włażą, w kierunku miasta, i tylko czekać, aż się zdarzy tragedia. Pokażę ci, gdzie to się stało, dawaj, nie peniaj no, człowieku, chodź, mówi, przyspieszając kroku.