- W empik go
Tango śmierci - ebook
Tango śmierci - ebook
Tango śmierci to opowieść o wielokulturowości Lwowa, którą przerywa druga wojna światowa. Dramatyczna historia prawdziwej przyjaźni Polaka, Ukraińca, Żyda i Niemca wzmocniona świetnym poczuciem humoru Jurija Wynnyczuka. Autor przekładu Bohdan Zadura.
Jurij Wynnyczuk (ur. 1952) – ukraiński pisarz, dziennikarz i redaktor. Ukończył studia na Wydziale Filologicznym Podkaprackiego Uniwersytetu Narodowego im. Wasyla Stefanyka. Dwukrotny laureat najbardziej prestiżowej ukraińskiej nagrody literackiej „Książka Roku BBC” – w 2005 r. za powieść Wiesniani ihry w osinnich sadach i w 2015 r. za Tango śmierci. Mieszka we Lwowie.
"Nasze matki – Włodzia Barbaryka, Gołda Milker, Jadzia Bilewicz i Rita Eger – poznały się w dziesiątą rocznicę Bazaru, przy symbolicznej mogile na Cmentarzu Janowskim, a że wszystkie cztery były lwowiankami, szybko się zaprzyjaźniły i zaczęły coraz częściej się widywać, ku zachwytowi dzieciaków, bo obchodziliśmy trzy Wielkanoce – katolicką, greckokatolicką i żydowską – i lubiliśmy chodzić w gości jedni do drugich, łasując to czerwony kozacki barszcz, w którym pływały uszka z grzybami, a na wierzchu złociła się podsmażona cebulka, to faszerowaną rybę, którą Gołda ozdabiała tartym chrzanem i dziwnymi wycinankami z gotowanych buraków i marchwi, to pierogi z kiszoną kapustą, to kwaśne gołąbki z tartych kartofli, to kiełbaski po bawarsku, to fantazyjne przekładańce, placki, strudle i precle, których zapach po brzegi wypełniał mieszkanie i łaskotał nozdrza." - fragment książki
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788378930228 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czwarty bierze do rąk skrzypce, staje obok i nasłuchuje. Ujadanie psów słychać tuż nad głową, ogień w kryjówce dogasa, iskierki przebiegają po spalonych dokumentach i znikają. A na górze już słychać komendy i wezwanie do poddania się. Mężczyźni nie reagują. Przenoszą wzrok na granaty. Wzdrygają się dopiero, gdy słyszą rozpaczliwe kobiece głosy, które ich nawołują, zaklinają, błagają. Te głosy wyciskają im z oczu łzy, ale oni się nie poddadzą, gdyż dobrze wiedzą, co ich czeka.
Ręka trzymająca smyczek dotyka nim skrzypiec i rozlega się tango. Teraz ujadanie psów i ludzkie głosy muszą przebijać się przez tę melodię, ale też przez śpiew – czterej mężczyźni zaczynają śpiewać coś bardzo cicho. A potem ręka jednego z nich wyciąga się ku wiązce granatów…1
Za młodu każdy z nas jest nikim; nawet najwięksi geniusze, którzy mają przed sobą karierę i sławę, przychodzą na ten świat niezbyt przystosowani do życia; nie ma więc nic niezwykłego w tym, że biorąc ślub, wystawiamy siebie na nie byle jakie próby, które tylko czasami kończą się szczęśliwie, częściej jednak rozwodem. Właśnie w taką pułapkę wpadł młody Myrko Jarosz, ożeniwszy się po ukończeniu uniwersytetu z ciepłą i słodką Romą. Czytał jej wiersze wybitnych poetów, a ona udawała, że słucha. Ba, nawet mrużyła oczy i wydymała usta, a wtedy jej twarz stawała się tak uduchowiona, że coraz bardziej i bardziej się zakochiwał, myśląc, że to właśnie ta dziewczyna została stworzona do tego, by z podziwem wysłuchiwać wszystkiego, co on jej powie, całej tej masy słów, w których się kochał i w których, łapczywie łykając powietrze, tonął jak w bagnie; więc kiedy podczas takiego czytania przytulała się do niego i gorącym oddechem łaskotała ucho, myślał, że taka idylla będzie trwać wiecznie i że oboje są po prostu sobie przeznaczeni. Uczucia wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem i od razu po ślubie zamieszkali u rodziców Romy, co stało się początkiem końca.
Dwa lata pracy w szkole, a potem zaoczne studia doktoranckie nie wróżyły nic dobrego, gdyż pieniędzy jak nie było, tak nie było, a rodzice Romy nie odmawiali sobie przyjemności nieustannego wypominania, że młodzi siedzą na ich garnuszku. Wieczorami Jarosz, uśpiwszy synka, obkładał się w kuchni książkami i pisał doktorat o literaturze Egiptu, Babilonu, Asyrii, Sumeru, Arkanum, królestwa Hetytów, ale im bardziej zagłębiał się w temat i sięgał do nowych źródeł, tym bardziej beznadziejna wydawała mu się ta praca, bo jedne źródła odwoływały się do innych, a tamte jeszcze do następnych. I tak bez końca, zmuszając go do błądzenia w labiryncie wersji i wyciągania wniosków często po omacku, bowiem każdy, kto zajmował się tym tematem, miał do czynienia nie z pełną panoramą ówczesnego życia literackiego, a tylko z fragmentami, które cudem dotrwały do naszych czasów, cudem zostały rozszyfrowane i odczytane, a i to nie wszystkie, bo języka arkanumskiego nikomu nie udało się rozpracować, literaturę arkanumską oceniano na podstawie źródeł hetyckich i huryckich. Właśnie ten ostatni problem niebawem wciągnął Jarosza tak, że porzucił wszystko inne i wziął się za rozszyfrowywanie arkanumskich tekstów, co próbowało przed nim zrobić wielu uczonych, ale nikomu nie udało się tego dokonać, gdyż arkanumskie pismo klinowe nie przypominało żadnego innego.
Znajdując czas na pracę naukową tylko w wolnych chwilach, Jarosz zaczął poważnie zastanawiać się nad sensem swego rodzinnego życia. Głupia rutynowa praca w szkole przytłaczała go i męczyła, dziwił się sam sobie, jak to się stało, że został nauczycielem; przecież nienawidził tego zawodu już jako uczeń. Przychodził do domu zmęczony i tylko jedna rzecz wspomagała go w pracy naukowej – wino. Pierwszy kieliszek zdejmował z niego całodzienne napięcie, drugi – uwalniał myśli, zrywał z nich wszelkie kajdany, a wtedy jego pióro śmigało po papierze jak nawiedzone. Co prawda trwało to nie dłużej niż dwie godziny, bo potem jednak morzyło go zmęczenie i kładł się spać z głową pełną dawnych hieroglifów, glinianych tabliczek i papirusów, do tego dochodziło absolutne lekceważenie jego pracy naukowej zarówno przez żonę, jak i jej rodziców; uważali, że to, czym się zajmuje, jest pozbawione sensu, że to daremna strata czasu, bo przecież nigdy nie ukończy tej pracy naukowej i sądzone mu będzie zestarzeć się na posadzie skromnego szkolnego nauczyciela. Wtedy też stało się czymś w rodzaju obowiązującego rytuału odrywanie go od pracy i posyłanie: do sklepu po chleb, ze śmieciami na śmietnik, po wodę z cysterny, gdy była awaria wodociągu, budzenie go przed świtem, żeby biegł zająć kolejkę po mleko, kiełbasę, ser, cukier czy mąkę – nieważne, i tak po wszystko musiał biegać tylko on, gdy w 1980 roku zabrakło dosłownie wszystkiego i ludzie przeistoczyli się w myśliwych polujących na towar, krążąc po mieście i zajmując po kilka kolejek jednocześnie, by w każdej z nich zdobyć kilogram cukru czy pudełko proszku do prania, bo więcej na osobę nie sprzedawano; a on musiał pilnować jeszcze księgarni, do której raz na tydzień przywożono nowe książki, o czym byli informowani tylko nieliczni, by już na godzinę przed otwarciem po „przyjęciu towaru” mogli zająć kolejkę, a potem przedrzeć się na czoło tłumu i jako pierwsi złapać Kafkę, Camusa, Akutagawę, Cortázara, Márqueza, Borgesa – i tak bez końca… By osiągnąć ten swój święty cel, Jarosz nawiązał nawet platoniczny romans z pewną księgarką; na coś więcej by się nie odważył, bo należała ona do tych starych panien, które w wyniku przeżytych w samotności lat stają się bojaźliwe, nudne i we współżyciu nie do wytrzymania. Zaprosiwszy ją na kawę, musiał wysłuchać jej życiowego creda, całej tej kupy przemyślnych reguł, którymi obstawiała siebie ze wszystkich stron jak chorągiewkami ostrzegawczymi. Zresztą taką ostrzegawczą chorągiewką była jej garderoba, przeznaczona do ukrywania wszystkich krągłości ciała, jak u zakonnicy, bo ona czekała na „poważną relację”, „flirt jej nie interesował”, ale „pan Myrko jest bardzo miłym człowiekiem”, „jemu można zaufać”, „czasem mi się zdaje, że znamy się od bardzo dawna” – i do tego wiele obiecujący i perspektywiczny uśmiech, jeszcze jedna chorągiewka, która zatrzepotała na horyzoncie, prawda, że z wymownym zastrzeżeniem: „Nikomu, nikomu, nikomu – tylko jemu jednemu”. Jarosz patrzył na jej blade, bardzo blade ręce pokryte cieniutkimi rudymi włoskami, i wyobrażał sobie jej nogi, być może też owłosione; to nawet budziło w nim chęć zbadania również tego przez nikogo niepoznanego kontynentu, ze wszystkimi jego ukrytymi zakamarkami. Powstrzymywało go tylko to, że miał zbyt mało wolnego czasu, a i samo chodzenie na kawę wystarczało, żeby podtrzymywać przyjazne stosunki i zdobywać informacje o dostawach nowych książek.
Pewnego razu, idąc spać dobrze już po północy, zostawił swoje papiery na stole w kuchni, która późnymi wieczorami stawała się jego gabinetem, rano zaś zastał na nich zapaćkaną smalcem gorącą patelnię z jajecznicą obficie posypaną szczypiorkiem, którą pałaszował teść, odgrodziwszy się od świata gazetą, i to stało się tą kroplą, która przepełniła czarę. Z bezceremonialną śmiałością, na jaką nigdy wcześniej sobie nie pozwalał, ale z obowiązkowym „przepraszam”, wyciągnął papiery spod patelni, strzepał je nad stołem przed zdziwionymi i nieprzytomnymi oczami teścia i wyszedł. W tamtej chwili uświadomił sobie, że stoi przed nieodwołalnym dylematem – musi coś poświęcić: albo życie rodzinne, albo naukę. Spisał na straty to pierwsze. Pewnego ranka, żeby nie budzić podejrzeń, wyszedł z domu do pracy tak samo jak każdego dnia; do jego stałych obowiązków należało jeszcze odprowadzenie syna do żłobka. Rozłąka z małym była dla niego szczególnie bolesna, wiedział, że straci wiele miłych chwil. Bo przecież to, co zamierzał, zrujnuje ostatecznie dotychczasowy zwykły styl jego życia, lecz innego wyjścia już nie widział, i poczekawszy, aż mieszkanie opustoszeje, wrócił i powoli, nie spiesząc się, poskładał wszystkie swoje rzeczy, spakował książki i papiery oraz napisał list, w którym informował, że odchodzi na zawsze i bezpowrotnie. Alimenty będzie przysyłał na początku każdego miesiąca. Następnie zadzwonił do szkoły i powiadomił dyrektorkę, że w wyniku pewnych okoliczności jest zmuszony porzucić pracę.
– Nie może pan tak po prostu w środku roku szkolnego rzucić szkoły! – nie bez racji oburzyła się dyrektorka.
– Mam bardzo poważne powody.
– Można wiedzieć jakie?
– Choroba.
– Choroba? – Dyrektorka spoważniała. – Czyżby aż taka?
– Niestety, diagnoza nie jest optymistyczna – powtórzył zdanie, które usłyszał w jakimś filmie, i westchnął.
– No cóż… to znaczy… dopóki będzie się pan leczył, miejsce dla pana…
– Nie, nie, leczenie nie jest potrzebne, choroba jest nieuleczalna, rozumie pani. To bez sensu.
– I dokąd pan idzie? Ma pan nową pracę?
– Nie. Po prostu chcę w spokoju przeżyć resztę darowanych mi dni… Rozumie pani, o czym mówię?
– Oczywiście. To bardzo słuszne. Rzeczywiście, po co harować… Jednak książeczkę pracy może pan zostawić u nas… żeby nie tracić ciągłości zatrudnienia… Oj, jaka tam ciągłość! Ale mimo wszystko, żeby nie mieć kłopotów… bo a nuż trafi pan na milicję, a tam zainteresują się miejscem pracy… i przyklepią pasożytnictwo… Tak bezpieczniej.
– Oczywiście. Bardzo dziękuję za troskę.
– Nie ma za co. I proszę pamiętać, że cały nasz kolektyw zawsze był z pana dumny. I dzieci pana lubiły. Ciężko im będzie bez pana.
Potem wezwał taksówkę i znalazł się na drugim końcu Lwowa, na Majorówce. Wcześniej upatrzył tam mieszkanie za umiarkowaną cenę u pary emerytów. Pokój był niewielki i Jarosz nawet nie mógł w nim rozłożyć wszystkich swoich książek, ale za to nikt mu już nie przeszkadzał. Rano wyruszał do biblioteki naukowej i pracował tam do piątej, potem wracał do domu, po drodze kupując kilka pierożków z wątróbką po cztery kopiejki, odsmażał je na patelni i jadł, popijając herbatą. Przywykł zadowalać się drobiazgami. W nagrodę teraz mógł w pełni oddawać się nauce. Żeby zarobić na życie i alimenty, publikował recenzje i przekłady. Na niezbyt zamożne, ale i niebiedne funkcjonowanie wystarczały dwie lub trzy publikacje w miesiącu. Najważniejsze, że nikt nie siedział mu na głowie.
Z rodziny Jarosza żyła jeszcze starsza siostra jego matki, ciotka Lucja, stara panna, której narzeczony zaginął bez wieści podczas wojny, a ona czekała na niego jeszcze nawet po proklamowaniu niepodległości, kiedy już wszyscy, którzy przeżyli Sybir, wrócili do domu. Miała przestronny dom na Krzywczycach i nieraz zapraszała siostrzeńca, by u niej zamieszkał, ale on się wymawiał na wszelkie sposoby, wiedząc, że ciotka nie da mu spokoju, będzie sobie życzyła kontaktów i zainteresowania, wreszcie, że zechce się nim opiekować, a żadnej opieki Jarosz nie potrzebował, pragnął tylko samotności. Jednak często odwiedzał ciotkę, przynosił jej jedzenie, ciekawe książki, i nawet cierpliwie słuchał jej historii. Ciotka była majętną kobietą z obwisłym podbródkiem, miała grube nogi, chodziła, kołysząc się na boki jak kaczka, i pachniała validolem, choć w młodości wyglądała bardzo atrakcyjnie. Najbardziej zadowolona była wtedy, gdy udało się jej posadzić siostrzeńca za stołem i czymś nakarmić, wtedy siadała naprzeciwko i wpatrywała się w niego z miłością w oczach, ciesząc się, że smakuje mu obiad albo placek z jagodami. Co roku w sierpniu zajmowała się smażeniem konfitur z rozmaitych jagód i innych owoców, choć sama używała ich rzadko i w niewielkich ilościach. Jarosz też nie był łasuchem, więc niebawem słoiki z przetworami zapełniły wszystkie półki w komórce, i choć brakowało już na nie miejsca, co sierpień powtarzał się ten sam rytuał – smażenie jagód i mieszanie ich drewnianą łyżką w wielkim rondlu. Wtedy ciotka przypominała czarownicę, która warzy jakiś miłosny eliksir, była skupiona i poważna, a każda mucha, która śmiała w ten święty czas wlecieć do kuchni, od razu trafiała w pole widzenia gospodyni i pod gumową packę muchobijki. Zapach rozgrzanych, rozprażonych jagód odurzał i wnikał w ściany i meble tak mocno, że dom przypominał cukierek, a wszystko w nim było jakby z marcepanu. Wszelkie wysiłki mające nakłonić ciotkę, by się opamiętała i nie krzątała się więcej przy konfiturach, spełzły na niczym, gdyż nie mogła przezwyciężyć w sobie tego przyzwyczajenia, zresztą nie chciała, przecież jej ukochany uwielbiał słodycze, i z nostalgią przypominała sobie, jak nieraz karmiła go łyżeczką. On się oblizywał, a kropelki czerwonej lub żółtej konfitury błyszczały mu na języku i ustach, i delektowała się już samym wspomnieniem tych kropelek, które za każdym razem, kiedy chodziła przy konfiturach, wyłaniały się z jej pamięci i trwały, dopóki smażyła owoce, a potem powoli cichły i rozwiewały się do następnego sierpnia.
Jednego takiego lata, kiedy upał dławił oddech i powietrze zamierało nad drzewami, ciotka Lucja, rozmarzywszy się przy kuchence, usiadła w fotelu i się zdrzemnęła, zapomniawszy wyłączyć gaz pod rondlem z gorącymi konfiturami. Ogień dalej wesoło oblizywał metal, jagody wrzały, bulgotały i się podnosiły, a dosięgnąwszy brzegów miedzianego rondla, wykipiały na płytę i zgasiły ogień, jednak gaz wciąż się ulatniał i napełniał kwaśnym zapachem całą kuchnię. Ciotka Lucja uśmiechnęła się przez sen i wyciągnąwszy do kogoś ręce, wyszeptała: „Nareszcie… wróciłeś…”.
Pod wieczór zjawił się Jarosz, dom już nie pachniał marcepanami, i natychmiast otworzył wszystkie okna i drzwi, zakręcił gaz i wezwał pogotowie. Jednak było już za późno, konfitury w końcu ją zabiły.
Ciotka, tak jak obiecywała, zapisała dom siostrzeńcowi, i Jarosz wkrótce po pogrzebie przeprowadził się na Krzywczyce. Dom był otoczony starym sadem, wzdłuż parkanu plątały się krzaki kłującego agrestu, czerwonych, białych i czarnych porzeczek, na metalowych podporach wiły się jasne i ciemne winogrona, pod oknami rozłożyły się klomby, pośród których dumnie trzymały wartę słoneczniki, malwy i georginie. Na parterze były dwa duże pokoje i kuchnia, a na piętrze – wielka mansarda z szerokimi oknami, gdzie Jarosz urządził sobie gabinet. Dom był zawalony rzeczami ciotki, rozmaitym barachłem, które dla niej może i przedstawiało wielką wartość. Szczególnie zaskoczyło go jedno znalezisko – starannie zapakowany w płócienny worek kompletny mundur polskiego policjanta. Lecz kiedy rozłożył ubranie, zobaczył dziurę od kuli i ślady zakrzepłej krwi. Co by to miało znaczyć? Do policji Ukraińców nie przyjmowano – a więc jej narzeczony był Polakiem? Zranili go, uciekł i schował się u Lucji? Być może przebrał się w cywilne rzeczy. Co działo się z nim potem?
Kilka dni zajmował się oczyszczaniem swej życiowej przestrzeni, coś paląc, a coś wyrzucając, jednak nie od razu, bo poszczególne znaleziska wymagały dokładniejszych oględzin, jak na przykład pudło ze starymi zegarami, budzikami i zegarkami, których naprawą zajmował się dziadek; wszystkie te martwe mechanizmy z bóg wie jakich czasów budziły w Jaroszu podziw, więc tylko część z nich wyniósł na śmietnik, a wyjątkowo stare egzemplarze poukładał na półkach. Ciotka, która szczęśliwie przeżyła niejedną wojnę i niejedną biedę, została wierna własnym zasadom także w czasie pokoju: na jej zapasach kasz, cukru, soli, mąki, mydła, zapałek i rozmaitych przetworów można było przeżyć niejeden rok.
W spiżarce na półkach pyszniły się niezliczone słoiki: konfitury, między innymi obowiązkowo te przyrządzane z płatków róży, a wszystkie robione w miarę dojrzewania kolejnych jagód i owoców; nie były one zakręcane metalowymi pokrywkami, lecz przykrywane specjalnym pergaminowym papierem, który po zwilżeniu ciotka nakładała na słoik, po czym papier twardniał i tworzył szczelne zakrycie; także na konfiturze leżał krążek takiego pergaminu, ale zmoczonego w spirytusie, chronił ją przed pleśnią; cukaty – wysmażone w cukrowym syropie – skórka pomarańczowa, cytrynowa i mandarynkowa, choć także rajskie jabłuszka i pigwa; suszone jabłka, śliwki i gruszki; słoiki z marynatami – grzybami, śliwkami, korniszonami, piklami. Na każdym słoiku starannie wypisana data i nazwa. W ciemnych butelkach czerwieniły się i żółciły soki owocowe, zakorkowane i zalane woskiem. W piwnicy zachowały się węgiel i drwa, choć do budynku dawno już doprowadzono gaz, ale ciotka wiedziała swoje. Jarosz nawet się nie zdziwił, kiedy pod sufitem piwnicy odkrył kilka wędzonych szynek, które spoczywały w pończochach. Kiedy wyciągnął je i spróbował, przekonał się, że niczego im nie brakuje, może tylko trochę wyschły, jednak pokrojone na cieniutkie plasterki świetnie nadawały się na kanapki. Ściany piwnicy były obwieszone warkoczami czosnku, cebuli, czerwonej ostrej papryki, suszonego kopru i kminu, woreczkami z orzechami, na półkach w słomie leżały jabłka i gruszki, na środku piwnicy stała wielka skrzynia z dykty wypełniona piaskiem, a w niej marchew, pietruszka, selery i buraki. Wszystko to może i jemu się przydać, oprócz konfitur, bo tych było za dużo, więc Jarosz przerobił je na wino, dodając do winogron zamiast cukru.
Jeszcze jedno koromysło po ciotce – stare austriackie pianino, które wyglądało imponująco i służyło Jaroszowi za sejf do przechowywania pieniędzy i dokumentów. Na pianinie leżał mały albumik, z tych, jakie w rodzinach z tradycjami nazywano pamiętnikiem albo sztambuchem. Tam goście domu wpisywali na pamiątkę życzenia, pozdrowienia, wiersze, niekiedy coś rysowali, każda panienka mogła pochwalić się takim albumem, czasem nawet kilkoma. Jarosz przerzucił kilka stron, pośród różnych wizerunków – przeważnie motyli, ptaszków, kwiatuszków i wiotkich źdźbeł – pyszniły się wykaligrafowane wiersze albo wymyślne sentencje: „Kto ciebie kocha bardziej ode mnie, niech się podpisze pode mną”. Pod dwoma ostatnimi wpisami widniało imię Jaś:
_Na górze róże, na dole fiołki,_
_My się kochamy jak dwa aniołki._
_Ile razy jedząc zrazy, trafisz na cebulę,_
_Tyle razy bez urazy wspomnij o mnie czule._A
„Wróbelku – szczebiocze mamusia – już się obudziłeś? To biegnij szybciutko papusiać, bo kaszka wystygnie”. Ten miły szczebiot mamusi towarzyszy mi przez całe życie, i nawet teraz, kiedy jej tu nie ma, słyszę ten głos, te miłe perełki dźwięków, te łagodne otulające słowa, z którymi budziłem się co rano, a potem siadałem przy stole, gdzie już czekała kasza manna z rodzynkami i orzeszkami, nabierałem pełną łyżkę rzadkiego majowego miodu i cieniusieńkim strumyczkiem dziurawiłem powierzchnię kaszy, rysując fantazyjne obrazy, które przypominały zamki i góry, lasy i łąki, rzeki i błota nie do przebycia. I wszystko tylko po to, żeby stopniowo, łyżka po łyżce, rujnować tę bajkową krainę, za każdym razem wyobrażając sobie, że właśnie znikają w ustach góra, las, rzeka, zamek… Ale jeszcze wcześniej, zanim obudziła mnie delikatnymi słowami, mama rozpalała pod kuchnią i przez sen słyszałem, jak trzaskają drwa, jak szura szufelka w wiadrze z węglem, z lekka podzwaniają pokrywkami garnki na kuchni, a w zimie, kiedy ostrożnie otwierały się drzwi do mojego pokoju, szczękały drzwiczki pieca, szeleściły papier albo słoma, trzaskały zapałki, płomień radośnie ogarniał polana, i to ciche, uspokajające buczenie pieca zatapiało mnie znowu w sen, robiło mi się jeszcze bardziej błogo, zdawało się, że to już nie piec, a moja mama rozlewa ciepło po pokoju i zadowolona furkocze… Jednak potem długo drzemać się nie dało, bo oto już stukała do drzwi mleczarka i razem ze świeżymi wiadomościami nalewała do słoików świeże mleko, a jeszcze po kilku chwilach dopływał aromat kawy, zaparzonej w białej porcelanowej maszynce, z dodatkiem cykorii „Franka”, i wtedy sen rozpryskiwał się, rozpływał i znikał…
Znałem mojego tatę, Ołeksandra Barbarykę, raczej z fotografii, bo zginął 22 listopada 1921 roku, kiedy miałem cztery lata; w pamięci zachowało mi się jeszcze rozmyte wspomnienie, jak ktoś wielki, w długim szynelu i kudłatym szłyku, bierze mnie na ręce, a ja przestraszony płaczę i wyrywam się do mamy – i to wszystko. Przetrwawszy niezliczone walki, powojowawszy w Strzelcach Siczowych, w armii UNR, pod Krutami i Motowyliwką, w końcu swoją głowę z bujną czupryną złożył pod Bazarem jako jeden z trzystu sześćdziesięciu niepokornych żołnierzy, których rozstrzelali bojowcy Kotowskiego, przedtem po barbarzyńsku zarąbawszy szablami wszystkich rannych, którzy leżeli na wozach. Całe życie brakowało mi tatka, z każdym rokiem coraz bardziej, i tak stałem się maminym syneczkiem, złociutkim wróbelkiem, słoneczkiem i żabką, chomiczkiem i ślimaczkiem… Ale nie tylko ja nie mogłem pogodzić się ze śmiercią ojca, bo tam, pod Bazarem, zginęli ojcowie trzech moich przyjaciół: Jośka, Wolfa i Jaśka.
Leonid Milker, Żyd, urodzony w 1901 roku w Galicji, syn nauczyciela, studiował w Wiedniu, farmaceuta, podczas wyprawy kierował apteką lazaretu.
Bronisław Bilewicz, Polak, urodzony w 1895 roku we wsi Gwoździe, w powiecie nowogródwołyńskim guberni wołyńskiej, włościanin, w armii UNR od 1920 roku.
Ernest Eger, Niemiec, urodzony w 1890 roku w Pradze, ukończył politechnikę i szkołę oficerską w Wiedniu, porucznik, w armii UNR od 1920 roku.
Wszyscy oni zginęli za Ukrainę, ale czym dla nich była Ukraina? Na to pytanie nikt nie znał odpowiedzi. Bazar dla każdego z nas stał się czymś mitycznym; żołnierze, którzy poszli na tę tragiczną wyprawę, urośli w naszej wyobraźni do wielkości argonautów, którzy wyruszyli po złote runo, bo oni też wyruszyli po złote runo wolności, ale zginęli wszyscy co do jednego za Ukrainę. Przed egzekucją bolszewicki komisarz zaproponował trzystu sześćdziesięciu skazanym: „Jeśli ktoś z osądzonych okaże skruchę i przysięgnie wstąpić w szeregi czerwonych, by walczyć z ukraińskimi bandami, zostanie ułaskawiony!”. Jednak w odpowiedzi na to wezwanie wystąpił podpułkownik Mytrofan Kuźmienko i huknął do chłopów, których bolszewicy zgonili na miejsce egzekucji: „Narodzie ukraiński! Słuchaj swoich wiernych synów! Kiedyś się nam odwdzięczysz! Niech żyje…”. Wroga kula przerwała mu w pół słowa i zwaliła do grobu. Kilka głosów zaintonowało „Szcze ne wmerła Ukrajina!”. Podchwycił to cały chór, śpiewali wszyscy – Ukraińcy, Polacy, dwie dziesiątki Rosjan, Żydzi Jakiw Krutokop, Josyp Endryk, Zachar Atnabunt, Niemiec Josyf Kranz, Białorusin Mychajło Malewicz, ba, nawet Chińczyk Mon Za Lit. Śpiewali też nasi ojcowie, mężnie wystawiając piersi na grad kul z karabinów maszynowych, a potem ich – i martwych, i jeszcze żywych – przysypano ziemią, a chłopi jeszcze długo wspominali, jak ziemia się ruszała.
Tragedia pod Bazarem została opisana w wielu galicyjskich czasopismach, weszła do szkolnej czytanki, gdzie rozstrzelanie nieugiętych Kozaków również zilustrowano, i pamiętaliśmy ze szczegółami, co i jak wtedy się działo, i oglądaliśmy rysunek, zgadując, gdzie jest czyj ojciec, i nawet potem, kiedy dowiedzieliśmy się, że artysta malował ten obraz z wyobraźni i po prostu nie mógł wiedzieć, jak naprawdę wyglądali bohaterowie, to mimo wszystko każdy zdążył już wybrać „swojego” ojca, który bodaj trochę przypominał te mgliste wspomnienia z dzieciństwa i te fotografie, które u nas zostały, ale nie mogliśmy się z tym pogodzić, że nasi ojcowie nie uciekli się do podstępu, by uratować swoje życie, nie zgodzili się przejść na stronę czerwonych, nie naprawdę, lecz tymczasowo, żeby przy pierwszej sposobności uciec i przyłączyć się do powstańców Chłodnego Jaru i mścić się za porażkę, a potem wrócić w chwale do domu, przecież wtedy granice nie były tak pilnie strzeżone. Każdy z nas stawiał siebie na miejscu ojca i usiłował wyobrazić sobie i ucieczkę, i zemstę, i powrót, a naszą wyobraźnię najbardziej pobudzał niezwykły epizod, o którym też dowiedzieliśmy się z czasopism: w nocy jeden z rannych żołnierzy wydostał się z mogiły, dopełzł do chłopskich chat, tam go podleczyli, a następnie pomogli przekroczyć polską granicę. Kto był tym kozakiem z czwartej dywizji kijowskiej, któremu udało się przeżyć i uratować? A co, jeśli to któryś z naszych ojców?
Jeszcze nieraz stawiałem sobie pytanie: jeśli mój ojciec zginął za Ukrainę, to za co zginęli ojcowie Jasia, Wolfa i Jośka? Lecz przyjaciele też tego nie wiedzieli, i to nas najbardziej męczyło.
Nasze matki – Włodzia Barbaryka, Gołda Milker, Jadzia Bilewicz i Rita Eger – poznały się w dziesiątą rocznicę Bazaru, przy symbolicznej mogile na Cmentarzu Janowskim, a że wszystkie cztery były lwowiankami, szybko się zaprzyjaźniły i zaczęły coraz częściej się widywać, ku zachwytowi dzieciaków, bo obchodziliśmy trzy Wielkanoce – katolicką, greckokatolicką i żydowską – i lubiliśmy chodzić w gości jedni do drugich, łasując to czerwony kozacki barszcz, w którym pływały uszka z grzybami, a na wierzchu złociła się podsmażona cebulka, to faszerowaną rybę, którą Gołda ozdabiała tartym chrzanem i dziwnymi wycinankami z gotowanych buraków i marchwi, to pierogi z kiszoną kapustą, to kwaśne gołąbki z tartych kartofli, to kiełbaski po bawarsku, to fantazyjne przekładańce, placki, strudle i precle, których zapach po brzegi wypełniał mieszkanie i łaskotał nozdrza.
Chodziliśmy do tej samej szkoły, i chociaż nie byliśmy równolatkami, zawsze trzymaliśmy się razem, tak że żaden batiar nie mógł nas pobić, a i mieszkaliśmy niedaleko siebie, ja z mamą i Jośko z panią Gołdą na Kleparowie, Jaś z panią Jadzią na Brajerowskiej, piętro niżej niż doktor Lem, a Wolf z panią Ritą na Horodeckiej. Zbieraliśmy się zawsze przy kościele Świętej Anny, a stamtąd już przenosiliśmy się, gdzieśmy tylko chcieli.
Jośko był z nas czterech najmniejszy, i ze względu na wiek, i pod względem wzrostu, w dodatku chudy i w okularach, ze skrzypcami, możecie sobie wyobrazić, jak on się chwiał z tymi skrzypcami, które prawie były od niego większe, dlatego opiekowaliśmy się nim, bo każdy rwał się, żeby takiego kurdupla skrzywdzić; mnie samemu, gdyby to nie był mój towarzysz, a zobaczyłbym go gdzieś na ulicy, ręka wyciągnęłaby się, by zerwać mu z głowy kaszkiet i zarzucić na gałąź, ale to był nasz kumpel, i to taki, że podobnego nie znajdziesz. Kiedy próbowaliśmy palić, to właśnie Jośko przynosił nam papierosy, które podkradał swojemu nauczycielowi muzyki, chociaż sam nie palił, był bardzo posłusznym dzieckiem, nie darmo pani Gołda mówiła: „Mój Józio! To takie dobre dziecko. Szkoda, że jego tatuś nie może się nim cieszyć”. Tatuś Jośka był aptekarzem i w wojsku Ukraińskiej Republiki Ludowej odpowiadał za leki, dlatego panią Gołdę sąsiedzi nazywali „panią doktorową” i ona była z tego bardzo dumna, a kiedy chcieliśmy się jej podlizać, to też mówiliśmy „pani doktorowo”, a ona nie wyrzekała na nasze wybryki, lecz wynosiła smaczny placek cebulowy albo słone paluszki z kminkiem, nawet wtedy, gdy wleźliśmy do balii pełnej czystych prześcieradeł, które właśnie zdjęła ze sznurków, i udawaliśmy, że płyniemy pirackim statkiem, tak że te prześcieradła trzeba było znowu prać.
Wolf był byczkiem, starszym ode mnie o dwa lata, nie dość, że wysokim, to i grubym, z takimi pyzami, że nie było widać uszu, rumieniec mienił się na nich jak na jabłkach, widać było, że chłopak ma krzepę. Nie potrzebował demonstrować swojej siły, wystarczało, że zobaczywszy krojącą się bójkę, podszedł i leciutko, po dobroci, syknął, przymrużywszy oczy, od razu wszystko się łagodziło i bez szemrania wszyscy się chowali. Bali się go nawet starsi chłopcy, a z gruntu to był dobry człowiek, taki że do rany przyłóż, zdarzało się, podniesie wróbelka, którego żartownisie trafili z procy, chucha na niego, głaska, jeszcze do domu przyniesie i karmi, nieraz z niego kpiliśmy, czy nie płacze, kiedy chłepcze rosół z kury, bo przecież kura w niczym nie jest gorsza od wróbla, w odpowiedzi Wolf śmiał się i głaskał po brzuchu, mówiąc, że wszystkie tam są, wszystkie te kury, które zjadł, są tutaj, w żołądku, i jest im tam spokojnie, ciepło i radośnie, a kto nie wierzy, może przyłożyć ucho do jego brzucha i posłuchać, jak radośnie gdaczą, i przykładaliśmy uszy, i rzeczywiście słyszeliśmy jakieś gdakanie podobne do kurzego, a Wolf śmiał się i jego brzuch podrygiwał. Wolf był złotą rączką, potrafił zmajstrować żaglowiec i samolocik z napędem mechanicznym, a w zimie robił szopki, i to takie, że trzej królowie tam byli i Jezusek – jak żywi – a osiołek, wół i konik kiwały głowami, a kiedy Wolf pociągał za nitkę, to malutki Jezusek machał nóżkami i rączkami i beczał „Be-e-e!”, pani Rita mówiła, że to grzech tak znęcać się nad Jezuskiem, a my tego nie mogliśmy zrozumieć, bo co to za drwienie, toż to jeszcze niemowlę, nie może jeszcze Słowa Bożego głosić, dlatego mówi „Be-e-e!”. Z taką szopką chodziliśmy i na Zamarstynów, i na Łyczaków, i wszędzie odnosiliśmy sukcesy. Nawet Jośko z nami chodził, i choć nie kolędował, przygrywał na skrzypcach. Śpiewaliśmy w trzech językach i nawet jeździliśmy do Winników, gdzie była niemiecka kolonia, i kolędowaliśmy dla Niemców, a ci nie mogli się nacieszyć, bo tam zostali już przeważnie starzy ludzie, a młodzi powyjeżdżali do vaterlandu i nie miał kto w ojczystej mowie pokolędować. O-o-o, tośmy tam brzuchy ponapychali. I jeszcze na drogę dostawaliśmy.
Jaś był cienka tyka, miał długie nogi, długie ręce i łaził po drzewach jak małpa, i nie było takiego rowu, którego by nie przeskoczył, dlatego nie dziwiliśmy się, kiedy się chwalił, że nawet Połtwę przeskoczył, choć tego cudu-dziwu nie widzieliśmy. Kiedy mama czasem zamykała go w domu, żeby nie hasał, tylko odrabiał lekcje, wyłaził przez lufcik. Ja z Jaśkiem zachwycaliśmy się książkami przygodowymi i najpierw marzyliśmy o tym, żeby być piratami, potem Indianami i kowbojami, a w końcu już ostatecznie przeistoczyliśmy się w kozaka i husarza i biliśmy się na szable jak Bohun ze Skrzetuskim. Szable były drewniane, ale czasami nie obeszło się bez ran. Rysowaliśmy jeszcze mapy, na których były zaznaczone skarby, i chowaliśmy je w blaszanych pudełeczkach, i podrzucaliśmy te pudełeczka w piwnicach, a nuż ktoś je znajdzie i domyśliwszy się, że to mapa skarbu, wyruszy na poszukiwania. To była zabawa, lecz tak naprawdę sami bardzo chcieliśmy odnaleźć jakiś skarb.
Jeśli chodzi o mnie, nie wyróżniałem się niczym, nie byłem ani wysoki, ani kurdupel, ani gruby, ani chudy, po ojcu miałem pociągłą twarz, ozdobioną orlim, ostrym nosem, i niebieskie oczy, w których tonęły dziewczęta. Lubiliśmy chodzić po różnych zaułkach, maleńkich uliczkach, gdzie domki były obrośnięte macierzanką i dziką winną latoroślą, a parapety rozkwitały maciejką, nasturcjami i leniwymi kotami, które wygrzewały się na słońcu, lubiliśmy łowić zapachy płynące z okien kuchni i zgadywać, co tam dzisiaj będzie na obiad, ale nie lubiliśmy zoo i cyrku, nawet jeśli przyjechał z samej Warszawy, pewnego razu poszliśmy i zobaczyliśmy w klatce orła, który siedział skulony i nastroszony na suchej gałęzi, oczy miał takie smutne, że zdawało się, że już nie żyje, choć żył, ale sensu życia już nie widział, tlił się jak węgielek, i cały był taki, jakby pochlapano go białym wapnem, cały był w cętki, ale to nie było wapno, to wróble siadały na klatce, która nie miała dachu, tylko pręty, i srały na niego, wesoło poćwierkując i trzepocząc skrzydłami, jakby to zajęcie sprawiało im dużą przyjemność, a orzeł, pogodziwszy się ze swoim losem, tylko mrugał smutnymi oczami i czasem przestępował z nogi na nogę. Kiedy na niego patrzyliśmy, chciało nam się płakać, ale nie zapłakaliśmy, za to w nocy zakradliśmy się do zwierzyńca i po cichutku otworzyliśmy klatkę na oścież, lecz orzeł się nie ruszał, wtedy Jaś szturchnął go kijem, orzeł się wstrząsnął i popatrzył na nas, a Jaś dalej szturchał, orzeł wszedł na skraj gałęzi, zeskoczył na dół, jednak klatki nie opuścił. Może ma podcięte skrzydła, powiedział Jośko, a ja powiedziałem, że zabierzemy go ze sobą. W końcu jednak Jaś wygonił orła z klatki, on zeskoczył na ziemię, rozejrzał się, zatrzepotał skrzydłami, jakby strząsając z siebie całe to wróble gówno, i wzleciał w niebo. Następnego dnia poinformowały o tym wszystkie gazety, a dyrekcja zwierzyńca musiała nająć poważniejszą ochronę w miejsce tego starego dziadka, który drzemał w budce przy wejściu.
Kiedy to piszę, za oknami jest wiosna, w powietrzu czuje się coś niepokojącego i chciałbym, żeby ta wiosna nie skończyła się nigdy…2
W 1988 roku, kiedy przez Lwów przetoczyła się fala wieców i zaczęły powstawać rozmaite towarzystwa kulturalne, Jarosz nagle odkrył w sobie buntowniczego ducha i zanurzył się w polityce aż po szyję, jednak w przededniu pierwszych demokratycznych wyborów do parlamentu zauważył dziwną i nieoczekiwaną rzecz – przeważająca większość kandydatów na deputowanych wszystkich szczebli to byli ludzie niezbyt oświeceni, niedalecy, a czasem wręcz bliscy wszechpotężnemu KGB, który wszędzie musiał mieć swoje kadry. Ulokował je i w środowisku demokratów. Głównego lidera ruchu na rzecz niepodległości Ukrainy obstąpiły mroczne istoty z innego świata, dziwni pokurcze, nasłani przez czekistów, którym pozostawało tylko pociągać za sznurki prowadzące do wszystkich komórek ruchu niepodległościowego. W górę pięły się wszelkiej maści tępaki, które w codziennym życiu nie umiały sklecić kilku sensownych zdań, za to dorwawszy się do mównicy, rzucały hasła trafiające do głów zgłodniałych wolności tłumów. Owe niedouki i tajni agenci bardzo szybko wygryźli takich ludzi jak Jarosz, pozostawiając im tylko opłotki kultury, która od tamtej pory nigdy nie podniosła się z żebraczego stanu, i kiedy Jarosz zobaczył, że właśnie zaczął balować na tej maskaradzie nowego życia, rzucił politykę i znów skoncentrował się na nauce.
Dwa lata, które stracił na działalność opozycyjną, pisanie agitek, przemówień, tekstów publicystycznych, nie poszły jednak na marne, bo jego nazwisko stało się znane. Zaproponowano mu stanowisko wykładowcy w katedrze orientalistyki, po roku obronił pracę magisterską, a po pięciu – doktorską, studenci hurmem walili na jego budzące zachwyt wykłady. Sensacją w świecie naukowym stały się podręcznik i słownik języka arkanumskiego jego autorstwa, które wydano w Londynie. Wreszcie wiele tajemnic języka arkanumskiego zostało odkrytych, pismo klinowe rozszyfrowano do końca, świat zaczął poznawać w znacznie szerszym zakresie nieznaną dotychczas historię i literaturę. A potem wybuchła jeszcze jedna sensacja, wyjaśniło się, że tajemniczy rękopis Wojnicza z XV wieku, z którym zmagali się niezliczeni uczeni, wreszcie można przeczytać dzięki znajomości języka arkanumskiego. Jarosz kilka razy jeździł na międzynarodowe konferencje naukowe, ale szybko zrozumiał, że na wyjazdach i podtrzymywaniu kontaktów może przebimbać całe życie i nie zdoła ukończyć tego, co zamierzył, ograniczył się więc do wysyłania artykułów. Od czasu do czasu pozwalał sobie na jakiś niezobowiązujący romansik, wyłącznie po to, żeby pozbyć się nagromadzonej spermy, ale nigdy nie dopuszczał nikogo do siebie bliżej, wybudowawszy między sobą a resztą świata niewidzialny mur. Kiedy tylko czuł, że partnerka do łóżka zaczyna przejawiać kochankiem głębsze zainteresowanie i przebąkiwać coś o swoich uczuciach, albo znikał, albo doprowadzał ich stosunki do takiego absurdu, że to jego rzucano, najważniejsze przy tym było zaś to, by niczego nie wyjaśniać, nie roztrząsać, nie widzieć łez i nie słyszeć narzekań. Studentki często same mu się narzucały, i Jarosz, chociaż nie mogły go nie cieszyć młode powaby, ze wszystkich sił hamował swoje żądze, bojąc się powodzi uczuć, która zatopiwszy go, odbierze mu drogocenny czas, który poświęcał nauce. A jednak dwukrotnie wpakował się w tarapaty. Za pierwszym razem dziewczyna, którą rzucił, Rusia, próbowała popełnić samobójstwo. Najpierw napisała rozwlekły wiersz, w którym opowiedziała o swoich uczuciach i o tym, jaki on jest gruboskórny, i położyła go na stole w kuchni. Potem starannie rozścieliła pod drzwiami wilgotne ręczniki, odkręciła gaz we wszystkich czterech palnikach kuchenki i w piekarniku, siadła na podłodze. Odkorkowała butelkę gruzińskiego wina i zaczęła pić. Alkohol i gaz wnikały w nią powoli, a i ona się nie spieszyła, bo wiedziała, że za chwilę wróci z pracy jej matka – lekarka, która niejedną już zbłąkaną duszyczkę uratowała. Tak też się stało i tym razem. Rusię, zamroczoną nie tyle gazem, ile winem, zabrano do kliniki psychiatrycznej, jak wiadomo, tam zabierają wszystkich niedoszłych samobójców, a ponieważ w jej historii choroby zapisano, że pchnęła ją do tego desperackiego kroku nieszczęśliwa miłość, tylko Jarosz mógł ją uwolnić z domu wariatów, poręczając za nią. Nie miał najmniejszej ochoty tam jechać i nie rozumiał, dlaczego właśnie on musi to zrobić, nic ich już nie łączyło, co on może poręczyć – że się ożeni czy co? Wczytywał się w jej pożegnalny wiersz, który przekazała mu matka Rusi, i widział, że to tylko gra, na pokaz. Usiłowała go odzyskać, choć nie robił jej żadnych nadziei, mieli jasny układ – Jaroszowi było wygodnie wpadać do niej w przerwach między wykładami, bo mieszkała niedaleko uniwersytetu, on natomiast wprowadził ją do czasopisma, które redagował, i mogła, siedząc w domu, zarabiać przyzwoite pieniądze. Zresztą część z nich była jego prywatnymi pieniędzmi, które dawał jej pod pozorem wypłacania honorariów. Co jeszcze mógł dla niej zrobić?
Wizyta w historycznym zakładzie, który nazywał się Kulparków i nie miał nic wspólnego ani z kulturą, ani z parkiem, a był tylko skrótem niemieckiej nazwy Goldberghof, wywarła na nim niezatarte wrażenie. Szpital mieścił się w malowniczej okolicy, wśród drzew i klombów, na drzewach gnieździły się wrony i głośno krakały. Od próby rozstania się z życiem minęły dwa tygodnie, samobójczyni przywitała gościa radosnym uśmiechem, jakby nic się nie wydarzyło, jakby była tu nie pacjentką, a pielęgniarką, uśmiech nawet był nie tyle radosny, ile łasy, wydawało się, że za chwilę połknie Jarosza niczym wyssany karmelek. Wyglądała cudownie, chociaż była w szlafroku, ale starannie uczesana i umalowana, wzięła go za rękę i poprowadziła po schodach na górę, w jakiś ślepy korytarz, gdzie nie było żywej duszy, tu się do niego przytuliła i złączyli się w długim namiętnym pocałunku, podczas którego jej ręka zawędrowała mu w spodnie, Jarosz usiłował się bronić, nie dlatego, że nie miał ochoty, ale przerażało go to miejsce, z dołu dobiegały głosy chorych, jakieś krzyki, hurkot wózka, którym rozwożono obiad, brzęczenie baniaków i misek, zapach zupy, tej szpitalnej, która zawsze pachnie tak samo i jakiej nigdy nie da się ugotować w domu, wszystko to nie sprzyjało miłosnemu nastrojowi, ale dziewczyna bez względu na okoliczności obiecała sobie uzyskać od niego satysfakcję, pragnęła znów nim owładnąć, i kiedy odwróciła się do niego tyłem i zadarła szlafrok, rzuciwszy tylko trzy słowa: „Stęskniłam się. Dalej!”, a pod szlafrokiem okazała się całkiem naga, Jarosz posłusznie spełnił jej pragnienie, nie minęły trzy minuty, jak Rusia zajęczała i zadrżała, głęboko wdychając powietrze, po czym zwinnie się odwróciła, przysiadła i zrobiła to, co robiła zawsze, to, co mu się w niej najbardziej podobało – gotowość do wzięcia w usta zawsze i wszędzie, choćby w autobusie. Wszystko odbywało się na tle niewielkiego okna, które wychodziło na park, tam przechadzali się chorzy w pidżamach, od czasu do czasu przecinali przestrzeń sanitariusze czy lekarze, ale Jarosz był spokojny, wiedział, że pod słońce nie można było ich zobaczyć, a jeszcze miał świadomość, że to, co się teraz dzieje, dzieje się ostatni raz, a drugiej takiej dziewczyny, która by to robiła bez ociągania się, zawsze i wszędzie, być może nigdy już nie spotka, i to był jeszcze jeden pożegnalny pocałunek, który chciał zatrzymać jak najdłużej, więc patrzył w okno, na drzewa, na gniazda wron, na pieska, który biegał po parku, patrzył bez wyrzutów sumienia, bo dziewczyna sama rozkazała mu „Nie kończ!”, nie pierwszy raz urządzała taki maraton, wcześniej, żeby mógł odwlec i powstrzymać orgazm jak najdłużej, dawała mu tom Marcela Prousta i zmuszała, żeby czytał na głos, podczas gdy ona metodycznie pompowała i pompowała, demonstrując całym swoim ciałem, wszystkimi dźwiękami, jakie wydobywała z ust, że robi to nie tyle dla niego, ile dla siebie, że tak jej dobrze, jakby znajdowała się pod wpływem narkotyku, a Proust pełnił funkcję swego rodzaju tła dla tej przenikliwej gry na flecie. Tym razem Prousta nie było, więc Jarosz, żeby nie skończyć zbyt wcześnie, zamknął oczy i zaczął deklamować przekłady arkanumskiej poezji, deklamował je cicho, ale dziewczyna dopingowała go, robiąc swoje, a kiedy już nie miał siły się hamować i wypuścił z siebie wszystko, co usiłował powstrzymać, ona nie oderwała się od niego, nie zostawiła, lecz przestawszy się poruszać, po prostu trzymała w sobie, w swoich gorących ustach, póki całkiem nie opadł i z nich się nie wysunął. Jarosz czuł się jak pijany, świat kręcił mu się w głowie, chciał usiąść, ale nie było gdzie, Rusia zmęczona oparła się plecami o ścianę i przyglądała mu się z triumfem, jakby pokonała go w ciężkim gladiatorskim boju, przy czym jej wilgotne usta poruszały się tak, jakby ssała cukierek, połykając ślinę, wargi jej wciąż się poruszały, smakując i łykając, a potem wyskoczył łakomy języczek i oblizał je, powoli i ponętnie, jakby prowokując do kontynuacji, ale kontynuacji tak od razu być nie mogło i ona to rozumiała, dlatego wyciągnęła rękę i poprowadziła go w dół. W foyer snuli się chorzy z gatunku lekkich przypadków, więc mogli swobodnie się poruszać, wychodzić do parku, oglądać telewizję. Jarosz miał jeszcze spotkać się z naczelnym lekarzem i podpisać jakieś zobowiązanie, że będzie opiekować się Rusią. Kiedy zdążał do jego gabinetu, wyprzedziła go jakaś urodziwa dziewczyna ze wspaniałymi jasnymi włosami, szlafrok na górze jej się rozsunął, obnażając pełne piersi, w oczach płonął tajemniczy ogień, i zatrajkotała: „Musi mi pan pomóc. Drwią tutaj ze mnie, wstrzykują mi jakieś zabronione preparaty. Proszę o tym napisać. Wszyscy tutaj jesteśmy królikami doświadczalnymi”. Mówiąc to, coraz mocniej przyciskała się do Jarosza, ręce trzymała w kieszeniach szlafroka i rozchyliła nimi w dole jego poły, ale jaka tam czekała niespodzianka, Jarosz nie zdążył zobaczyć, bo nadbiegła Rusia i odciągnęła od niego dziewczynę.
Naczelny lekarz długo wypytywała Jarosza, w jakich stosunkach pozostaje z „chorą”, czy poczuwa się do winy, czy będzie pilnował dziewczyny, żeby nie dopuścić do nawrotów, Jarosz godził się na wszystko, żeby jak najszybciej się uwolnić, potem podpisał jakieś papiery i wtedy natychmiast go wypuścili. Następnego dnia Rusia zadzwoniła do niego i radośnie poinformowała, że jest już w domu i że on może ją odwiedzić. Dodała: „Wiesz, co cię czeka? Jestem głodna i spragniona. Jeśli nie przyjdziesz, umrę”. Nie przyszedł, ale nie przestawała dzwonić; czuł, jak podczas każdej rozmowy jego kutas twardnieje, i ledwie się powstrzymywał, żeby nie zerwać się i nie pojechać do Rusi, w dodatku rozmawiała z nim nie tak jak zwykle, a takim kuszącym miłosnym tonem, jakby ciągnąc do łóżka, malowniczo przy tym opisując, gdzie leży jej lewa ręka i co robi serdeczny paluszek. Ale Jarosz wiedział, że jeśli jeszcze raz ulegnie pokusie, to nie wyrwie się tak prosto, Rusia była egzaltowana, często wpadała w histerię, dwa razy potraktowała go pięściami, a raz próbowała oblać wrzątkiem, ledwo zdołał się uchylić. Choć potem to oblewanie jak zawsze zakończyło się namiętnymi pieszczotami wprost na podłodze, ale trwać to nie mogło, i odganiał od siebie jakąkolwiek myśl o niej. Tak pojawiły się inne telefony z pogróżkami: spalenia domu, oblania go kwasem, przyjścia do dziekanatu i powiedzenia o nim całej prawdy, oskarżenia o seksualne zboczenia, urządzenia głośnego skandalu na całą uczelnię: „Stanę przy wejściu na uniwersytet z kartką, na której będzie napisane, że jesteś niebezpiecznym zboczeńcem i seksualnym maniakiem”. Jarosz był przekonany, że jest do tego zdolna, i z lękiem zbliżał się do uniwersytetu, rozglądając się dookoła, czy nie zobaczy rozgniewanej furii z jakimś afiszem. Jednak rozeszło się po kościach. Pogróżki zawisły w powietrzu i nigdy się nie spełniły, a wkrótce potem Rusia znalazła sobie inną ofiarę, co prawda znów wykładowcę uniwersytetu, w ten sposób nie wypadłszy z pola widzenia Jarosza.Przypisy
Szłyk – wysoka, zwykle futrzana lub obszyta futrem czapka-kołpak ze spiczastym zakończeniem, noszona dawniej na ziemiach rusko-litewskich i w Polsce. W różnych wariantach powszechna w armii Ukraińskiej Republiki Ludowej. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza i polskiej redakcji).
Motowyliwka (pol. Motowidłówka) – wieś w obwodzie kijowskim. 18 listopada 1918 roku, podczas powstania przeciw hetmanowi Pawłowi Skoropadskiemu, między Motowyliwką a Wasylkowem stoczono bitwę, w której Strzelcy Siczowi pod dowództwem pułkownika Jewhena Konowalca rozbili wojska Hetmanatu. Bitwa miała zasadnicze znaczenie dla dalszego przebiegu powstania, rozstrzygnęła o klęsce Skoropadskiego i restytucji Ukraińskiej Republiki Ludowej.
Grigorij Kotowski – dowódca bolszewickiej konnicy, która otoczyła wołyńską grupę ochotników dążących do obalenia władzy radzieckiej na Ukrainie i 17 listopada 1920 roku rozbiła ją w bitwie pod Małymi Mińkami. Wziętych do niewoli trzystu siedemdziesięciu dziewięciu żołnierzy zostało rozstrzelanych 23 listopada pod Bazarem.
Chłodny Jar – reliktowy pagórkowaty masyw leśny w pobliżu Czehrynia. W latach 1918 – 1922 ukrywała się tu grupa partyzanckich rebeliantów walczących zarówno przeciwko Antonowi Denikinowi, jak i bolszewikom. Ogłosili na tych terenach Republikę Chłodnojarską, kontrolującą około dwudziestu pięciu okolicznych wsi i dysponującą piętnastotysięczną armią.
Szymonami we Lwowie nazywano dozorców.