Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Taniec niedźwiedzia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Taniec niedźwiedzia - ebook

Jarosław Haszek nie zdążył zaznać smaku sławy i nacieszyć się renomą jednego z najważniejszych twórców w historii literatury. Dziś, kiedy na całym świecie wciąż ukazują się wznowienia jego książek nawet w najbardziej egzotycznych językach, on spoczywa na skromnym cmentarzu peryferyjnego miasteczka.

Haszek umierał niedoceniony, wzgardzony i przytłoczony niechęcią praskich literatów. Ciągnęła się za nim opinia bigamisty, zdrajcy i mordercy. Jakie czynniki miały wpływ na jego decyzje? Jak wyglądały jego ostatnie chwile? Dlaczego sława nadeszła dopiero, gdy zmarł? Jak wyglądało jego życie miłosne? I czy można było odwrócić złą kartę, którą zgotował mu los? Próbą odpowiedzi na te pytania jest Taniec niedźwiedzia.

Książka została nominowana do nagrody Magnesia Litera, najważniejszej czeskiej nagrody literackiej!

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66013-84-1
Rozmiar pliku: 988 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Cały kolejny dzień padało. Woda nie przestawała chlustać z szarych chmur. Tak jakby szalona niebiańska służka wylewała jedno wiadro za drugim, postanowiwszy raz na zawsze zrobić porządek i zrzucić cały ten brud na ziemię, gdzie jego miejsce. Ściemniło się już wczesnym popołudniem. Nawet nadejście nocy niczego nie zmieniło — wciąż padało. Wyjący wiatr ciskał sznurami wody o okno na poddaszu, a nagie gałęzie orzecha uderzały o siebie niczym szpony kostuchy.

Nie przeszkadzało mu to. Zasnął szybko. Koniec końców — przecież Pan Bóg obiecał, że więcej potopów nie będzie. Wszystkie te dzikie odgłosy z zewnątrz umacniały poczucie bezpieczeństwa wewnątrz. Pomogły mu zapaść w sen niemal hipnotyczny. Później coś mu się śniło. Szedł pod górę. Powoli i ciężko. Deszcz i ciemność zabrał w sen ze sobą. Dodał grzmoty i błyskawice. Wreszcie dotarł na szczyt. Umęczony i przemoczony, z burzą depczącą mu po piętach, zatrzymał się przed kościołem, o którego istnieniu nie miał podczas całej tej wyczerpującej wędrówki pojęcia. Lecz wejść do środka nie chciał. Nie dlatego, że był to kościół — raczej dlatego, że wyglądał on dziwnie. W tę dziwność nie wątpił, ale nie potrafi ł określić, z czego wynika. Z zewnątrz budynek przypominał typową wiejską świątynię. Z tą różnicą, że był w dużym stopniu zniszczony, a jego mury oblekała ciemność. Na pewno był niezwykle stary, chyba romański. Ale na tym zbytnio się nie znał. Przypominał mu raczej zameczek, jakąś małą twierdzę. Wyciągnął rękę do zardzewiałej klamki, już jej dotknął, ale potem się rozmyślił. I tak będzie zamknięte — uznał, choć wiedział, że to tylko wymówka. Ale burza już go dogoniła. Szalała wszędzie wokół. Nie miał wyboru. Z poczuciem daremności znów chwycił za klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz.

Z początku nic nie widział. Ciemność, która go otoczyła, była jeszcze bardziej nieprzenikniona niż ta na zewnątrz. Po chwili dostrzegł rozedrgane płomienie świeczek. Nie zaskoczyła go ich obecność w tak odległym i opuszczonym miejscu. Tuż potem ujrzał inne poświaty, niemrawo sączące się z kilku ciemnych zakątków. Wyłaniały się chyba z obrazów czy raczej prawosławnych ikon, których znaczenie i treść pozostawały dla niego nieprzeniknione. Wnętrze kościoła urządzono inaczej, niż to bywa zazwyczaj. Przypominało labirynt, którego kształtu i struktury nie można zobaczyć z jednego miejsca i w którym wszystko zmierza ku środkowi. Ruszył w tym kierunku. Po jakimś czasie — nie miał najmniejszego pojęcia, jak długim — natrafił na niską kamienną budowlę bez okien. Przypominała ikonostas, tyle że z kamienia. I nie miała ozdób, tylko gołe ściany. Powoli obszedł ją dookoła. Stamtąd nie było już dokąd pójść. Dotknął grubych, poczerniałych murów. Dopiero wówczas odkrył ledwie widoczne drzwi. Otworzył je. Strumień światła był tak jasny, że na chwilę go oślepił. Nie dał rady tam wkroczyć. Nie widział niczego poza światłem. Cokolwiek skrywało się w środku — nie ujrzał tego. Już nawet nie chciał. Od razu pojął wszystko, co trzeba.

— Bondy! Ty leniwa żydowska świnio! Wyłaź!

— Otwieraj! Migiem!

Chwilę trwało, zanim uświadomił sobie, że to już nie sen. I że te krzyki i głuche uderzenia ze snu nie pochodzą. Usiadł zaspany. Dźwięki nie umilkły. Nie skończyły się. Słyszał, jak ktoś wściekle kopie w drzwi. Rozpoznał też stuknięcie kamienia o szybę.

— Wiesz, co to jest pogrom? Jeśli nie, to zaraz się dowiesz!

— Otwieraj, Bondy, bo wszystko tu rozpirzymy.

Pogrom? W Lipnicy? W Czechosłowacji w 1922 roku? Nie mógł w to uwierzyć. Choć przecież w Holeszowie… Ale to i tak bez sensu. A jednak poczuł, że na plecach zbierają mu się strumyczki zimnego potu. Rwetes przed domem nie ustawał. Wręcz przeciwnie — nasilał się. Uświadomił sobie, że w pokoju obok śpi Emilka. Teraz już pewnie nie… Odrętwienie natychmiast minęło.

— To jak? Wyłazisz? Czy mamy ci podpalić chałupę?

Tak szybko, jak potrafił, zbiegł po ciemnych schodach. Ze swojego okna nie miał widoku przed dom, tylko na podwórze. Nie chciał korzystać z lampy. Już z korytarza rozpoznał światła migoczące na zewnątrz.

— Tato? Tato, co się dzieje?

— Nie wiem. Nie wiem… Zaraz się wszystko wyjaśni. Nie bój się. Proszę cię, zostań tam, gdzie jesteś! Nie wychodź!

Popędził do drzwi. Potknął się. Myślał, co wziąć do obrony. Nie miał nic. Po drodze chwycił miotłę, ale zaraz ją odrzucił. W końcu otworzył tak, jak stał. W kalesonach, bosy i z pustymi rękami.

— Co tu się dzieje?! — ryknął.

A raczej chciał ryknąć, ale wydobyło się zeń tylko wstydliwe sapnięcie. Zaskoczyło go, że mężczyzn przed drzwiami jest tylko dwóch. Za to pochodni mieli więcej, a przynajmniej tak mu się wydawało. Może dlatego, że nimi wymachiwali. Ich twarzy nie widział. Nie widział prawie nic oprócz tych płomieni.

— Co tak długo, ty tchórzliwy gnoju!

— Masz szczęście, że całkiem się nie obsrałeś. Ostatni raz jesteśmy tacy wyrozumiali, słyszysz? Następna nasza wizyta będzie gorsza.

— Miej się na baczności, icku.

Nagle zaczęli się wycofywać. Ku jego zaskoczeniu uciekali. Sami z siebie. Widział, jak w biegu wyrzucają żagwie. Może jednak były tylko dwie. I natychmiast zgasły. Na drodze i wokół niej od trzech dni utrzymywały się kałuże. Potem spostrzegł, że kilku sąsiadów obserwuje go zza okien. Jeden z nich teraz je otworzył.

— Bondy? Coś się stało?

— Nie, chyba nie. Wszystko w porządku.

Dopiero gdy chciał zamknąć drzwi, zauważył, że przed progiem coś leży. Duży bezkształtny pakunek. Ostrożnie poruszył go nogą. Było to coś wilgotnego i dość ciężkiego. Zanim się nad tym pochylił, zawahał się. Ale na żadne diabelskie ustrojstwo to nie wyglądało. Raczej na jakieś ohydztwo. Mimo to wciągnął tę rzecz do środka i zamknął za sobą drzwi. Nie zamierzał urządzać przedstawienia.

— Tato? — Na schodach stała Emilka z lampą naftową w ręce.

— Mówiłem ci, żebyś nie wychodziła! — krzyknął na nią. — I natychmiast ogarnął go wstyd za tę reakcję. Uśmiechnął się niepewnie. — Nie bój się, już wszystko dobrze. Nic się nie dzieje.

— Nie otwieraj tego! Lepiej nie.

— Spokojnie. Przynieś nóż.

No proszę — pomyślał. — Jakoś wcześniej nóż nie przyszedł mi do głowy.

Przeciął sznur, odrywał kawałki przemoczonej gazety, a pod nią znalazł kolejną warstwę papieru, tym razem pakunkowego. Rozpakowywanie szło mu powoli. Ręce trochę mu się trzęsły, choć starał się, jak mógł.

— Wracaj do łóżka.

Pokręciła głową. Stała nad nim, w jednej ręce trzymała lampę, a drugą wepchnęła do buzi. Żeby nie krzyknąć, gdyby jednak coś… Coś… Panie Boże, nie! Oby nie. Oby to tylko nie było nic żywego. To znaczy martwego… I nie żadne zwierzę. Nie, nie, nie! Między zębami poczuła słony smak krwi. Własnej.

Było to zwierzę. I było martwe. Duża, dobrze wykarmiona gęś. Już oskubana.

Położyli ją na stole w kuchni. Usiedli przy nim w milczeniu, jakby zamierzali czuwać przy zwłokach. Emilka dźgnęła je bezradnie palcem.

— Popatrz, tu coś jest.

Z otworu nad kuprem wystawał róg koperty.

— Przynieś mi okulary. Są na szafce nocnej.

— Ja to przeczytam.

— Nie. Przynieś mi okulary.

Żydzi bardzo gęsi lubią,

Przyjaźnią z Bondym się chlubię,

Zatem jedną ci daruję,

Wierzę, że też jej skosztuję.

Niech na Świętego Marcina

Wielka stanie się gościna.

Ta przede mną nie uciekła,

Oby dobrze się wam piekła!

Zdradzieckie plemię Judasza,

Uniżenie Was upraszam

Zrobić czulent ku jej zgubie,

Bo czulentu ja nie lubię.

Wierzę, że ta drobna fraszka

Godna jest mnie, czyli Haszka.

Łajdak! Już ja temu padalcowi pokażę! — postanowił wyczerpany właściciel winiarni i poszedł nalać sobie kieliszek śliwowicy, żeby jeszcze tej nocy usnąć.Chłopak stanął na palcach i zajrzał do gospody przez okno. Ale nic nie widział, jeszcze nie włączyli świateł. Poza tym musiał uważać, żeby nic mu nie wypadło. W jednej ręce trzymał liścik od Bondego, a w drugiej kurczowo ściskał piątaka, też od niego. Za to doręczenie. Żadnej z tych rzeczy nie chciał wkładać do kieszeni, miał w niej dziurę. Wprawdzie małą, jak ocenił, kiedy ją namacał, ale nie zamierzał ryzykować. Opadł na pięty, po czym poślizgnął się i całym ciężarem ciała wpadł w błoto pod oknem. Przez trzy dni lało, wczoraj spadł śnieg, a teraz z tego wszystkiego zrobiła się obrzydliwa breja. Czuł, jak wdziera mu się do butów. Były już do niczego, ale innych nie miał i nieprędko się to zmieni.

Wszedł do środka. Dopiero minęło południe i w lokalu było pusto. Nie widział nawet oberżysty Invalda. Ale pan Haszek siedział tam, z tyłu szynku, blisko kuchni. Tam, gdzie siadywał zawsze. Przywitał się. Brak reakcji. Nie usłyszał go. A przecież wydawało mu się, że na niego patrzy. Bez wątpienia patrzył w jego stronę. Wolał więc poczekać, co będzie. Nie chciał się narzucać ani przeszkadzać. Szczególnie że już dostał zapłatę. Ale nic się nie działo. Podszedł więc trochę bliżej. Patrzył, jak pali, i pomyślał, że ma dziwną rękę. Właściwie obie. Jak jakieś utuczone niemowlę. Na przykład to wójta. Bo to ich niemowlę takie nie było. Józek miał rączki cieniutkie jak patyczki od początku do końca, do śmierci. Umarł szybko, nie miał nawet pół roku. Na wszelki wypadek powtórzył sobie w myślach jeszcze raz. Dzień dobry. Nareszcie się poruszył.

— Serwus.

Rzeczywiście jest strasznie gruby — pomyślał, zamiast powiedzieć od razu, co go sprowadza. — Chyba rzucił na mnie czar, jak mawia babcia. Czar bolszewika.

— Idziesz po piwo?

— Przecież nie mam dzbana.

— A gdybyś miał, to szedłbyś po piwo?

Dokładnie czegoś takiego się po nim spodziewał. Ale i tak nie wiedział, co na to rzec. Dlaczego się z nim tak drażni? Grubas tłusty! Niemowlak! Niemowlak zasrany!

— Nie. Idę…

— To po co byś przyszedł? Z dzbanem.

Miał tego dość. Najchętniej by uciekł. A przedtem rzuciłby ten liścik na podłogę i splunął na niego. Ale co wtedy z piątakiem? Musiałby go oddać, a tego wolałby…

— O, Antek… Po co przyszedłeś?

— Przyniosłem korespondencję dla pana Haszka.

— To dlaczego mu jej nie dasz?

— Właśnie chciałem, panie Invald, ale…

Wreszcie podszedł i położył ten przeklęty list przed nim na stole. Było tam już dużo innych papierów.

— Proszę, oto on.

I już się odsuwał. Przynajmniej dwa kroki do tyłu, zanim będzie w stanie się odwrócić.

— Poczekaj! Ty jesteś Antek?

— Tak, zgadza się. Przepraszam, ale muszę już iść.

— Mój dziadek też był Antek. Antek z Krcza. Może chciałbyś coś przekąsić, Antku?

Zawahał się. Po raz pierwszy odważył się spojrzeć w te przymknięte oczy.

— No ale skoro musisz iść, to trudno. Nic nie poradzę.

Zabiję go! Zabiję.

Skakał po tej wstrętnej brei, aż tryskała na boki.

— To może następnym razem!

Słyszał to przez okno i słyszał też, jak się z niego śmieje. Skakał i zderzył się z tą paniusią. Tą od niego. Widział ją już parę razy, ale nigdy z bliska.

— Czto ty diełajesz, chłopak?

Upuścił swoje pięć halerzy. Sporo czasu zajęło mu ich odnalezienie.

Zbytnio się tej kobiecie nie przyglądał. Ale widział wyraźnie, że też jest dość gruba. I pali. Bolszewiczka.

Przez okno wpadały nikłe promienie popołudniowego słońca i tworzyły na stole jaśniejsze kółeczko. Ogłupiała mucha, bzycząc wściekle, grzebała się w kropli piwa. Chciał ją trzepnąć, ale potem spostrzegł, jak jest listopadowo umęczona. I zrozumiał, że jej dni są policzone. Przeczytał liścik.

_PANIE HASZEK, NIECH PAN PRZYJDZIE W PIĄTEK. NA RYBĘ. SZACUNEK. VÍTĔZSLAV BONDY._

— Co napisali?

— Że dostałem Nagrodę Nobla. Za Szwejka.

— Aha — zaśmiał się Invald. — Jakżeby inaczej. To wypijesz jeszcze jedno, nie?

— No jasne. A do tego kawę z rumem. Musimy to oblać.

— Oblać? A czto takoje świętujemy? — Szura odłożyła kożuszek.

— W czym będziesz chodzić w lutym?

— Luty to wciąż bladość dupy — zauważył oberżysta.

— Bondy zaprasza nas na kolację. Jutro. Gefilte Fisch. Zaoszczędzimy.

— Zawtra przyjdzie Aszulinka. Blincziki budut. My uże dogoworilis.

— Mam gdzieś blincziki. Bondy zaprosił mnie na rybę, to idę na rybę.

— Kak ty choczesz, Jaroslavczik. Z etim jewrejom ciągle… — Poszła po schodach na górę.

— Swołocz. — Westchnął i opędził się od muchy.

Tak machinalnie. Trafił. Ciągle się tam kręciła. Była podpita, nie zdążyła uciec. Invald bez słowa kontynuował pucowanie kufli. Znał go już na tyle dobrze, by wiedzieć, co myśli poważnie, a co nie. Ale pewny nie był.— Cieszę się, że pana widzę — przywitał go Bondy.

Ślad wesołości był widoczny tylko w szarych oczach.

— Wzajemnie. Dobrze, że się pan na mnie nie wpienił…

— Gdzież tam, taki prezent! Proszę wejść.

Rozejrzał się po kuchni. Przytulna, pełna zapachów.

— Emilka jest u siebie — poinformował.

— Z całym szacunkiem, jakoś to przeżyję. Bab mam cały dom. To znaczy Invald ma, biedak… A kto jest w szynku?

— Dziś? Nikt, zamknięte. Szabas. Proszę siadać.

— Ale ze mnie dureń. Zapomniałem.

— No — zaśmiał się. — Oby było was więcej, potrafiących zapominać. Wcale bym się nie złościł. Napije się pan ze mną wina?

Przytaknął rozkojarzony. Wyglądało na to, że akurat teraz najbardziej na świecie interesują go dwa srebrne świeczniki. Powoli dopalały się w nich szabasowe świece.

— Ja chętnie, ale proszę nie mówić, że pan też. Że dziś będzie pan pić. Czy jest jakieś święto?

— Nie ma. Tylko szabas, a to jest święto największe. Ale jedną lampkę wypiję. Albo dwie, żeby nie być nietaktownym.

— Prawie nic dziś nie jadłem. Też nie chciałbym wyjść na nietaktownego. A przy okazji może być dobry ubaw.

— Pochwalam.

Właściciel winiarni postawił na stole dwa kieliszki czerwonego wina. Usiadł.

— Na zdrowie!

— Proszę śmiało mówić: _L'chaim!_ W tym już to zdrowie jest. Macie to dobrze wymyślone. Nie tylko zdrowie. Forsa też, nie? Co kto chce. Prawda?

Zaburczało mu w brzuchu, chyba dość głośno.

— Owszem. Życie… Dla każdego co innego. Forsa też. Ale coś mi mówi, że akurat panu jest ona dość egal.

— Niech pan nie da się zwieść. Jeszcze mnie pan nie zna, ale kiedy pan pozna… Proszę tylko zbytnio się nie śmiać. Ja jestem niezła świnia. Sprzedajna. Pazerna. Dawać tę rybę. Proszę się nie krygować.

Bondy się uśmiechnął. Kąciki ust mu drgnęły. Wstał od stołu, tyle że zamiast do kredensu podszedł do okna. Na małym stoliku w rogu od kilku tygodni honorowe miejsce zajmował gramofon.

— Ja mogę biesiadować też bez muzyki. Ale dobra, proszę się pochwalić. Dobrze, że tu nie ma Szury. Też by od razu taki chciała. Zawodzi jak mahometanin.

Bondy pokręcił wajchą. Płyta, już przygotowana na tym ostatnim krzyku techniki, zaczęła się kręcić. W żydowskim domu rozbrzmiała _Czeska msza bożonarodzeniowa_.

Do jedzenia nie podano nic. Poza kilkoma kawałkami chałki, suchej i kruchej, którą winiarz po jakimś czasie skądś wyciągnął, bo jednak zrobiło mu się głodnego pisarza trochę żal.

Tego wieczoru przeszli na ty.— Wiesz, co mi przyszło do głowy?

— Żeby podnieść ceny?

— To dopiero po Nowym Roku — zaśmiał się Bondy. — Przyszło mi do głowy, żeby stąd wyjechać. Gdzieś na południe.

— W takim razie myślimy tak samo. Ja chciałbym do Hiszpanii, chociaż na kilka miesięcy. Mam tam znajomego, jeszcze z wojny. Upał, morze, w ogrodzie pomarańcze zamiast śliwek. Wyobraź to sobie.

— Miałem na myśli wyjazd na zawsze. Ale tylko na południe Czech. Do jakiegoś mniejszego miasteczka, na przykład do takiego Protivína…

— Do Protivína? I co byś tam robił? Tam wszyscy piją tylko książęce piwo.

— Wyczuwam tam życzliwość. Byłem tam kilka razy. Podobało mi się.

— Nie wiem, co może się podobać w tej dziurze.

— Przyjemni ludzie… Takie odniosłem wrażenie. I lepszy klimat. Tu ciągle pada albo deszcz, albo śnieg.

— Bzdura, zapomnij o Protivínie. Jedź ze mną. Sewilla, Granada, Barcelona… To się nazywa południe! To zrobiłoby nam dobrze.

— Gdzie tam. Co ja bym tam robił? Nie mówię po hiszpańsku i nikogo tam nie znam.

— Bujdy! Przecież prawie cały świat jest wam życzliwy.

— Prawie. Ale nie Hiszpania. Choć właściwie jesteśmy sefardyjczykami z pochodzenia. Ale po wszystkich tych stuleciach już raczej aszkenazyjczykami.

— Sefardyjczycy, aszkenazyjczycy… Proszę cię! Kogo to obchodzi?

Zachwiał się. Powinien już iść.

— Czy to takie ważne? Wyobraź sobie ten spokój i pokój. Bez polityki, bez żadnych zasranych gazet, żadnych kłótni, nic. A jeśli nawet, to przynajmniej byśmy ich nie rozumieli. Ale oni nie czują takiej potrzeby, w sumie to nawet nie można się żreć, kiedy nad głową ciągle praży słońce. Chyba że sami zrobilibyśmy im rewolucję, kiedy już znudzi nam się morze.

— Albo Týn nad Wełtawą, to też nie jest złe miasteczko.

— Tylko nie to. Byłeś tam? Byłeś kiedyś w Týnie nad Wełtawą? Słyszałeś, co się o nim mówi? W Týnie siedzą tylko świnie. I to jest święta prawda, wierz mi. Ja tam byłem.

Przez chwilę go obserwował. Jak człapie do domu i jak idąc tym powolnym krokiem, niebezpiecznie się zatacza. Nie mógł mu odmówić alkoholu. Kilka razy próbował, ale nie miało to sensu, bo nalaliby mu gdzie indziej. Nie znał nikogo, kogo by posłuchał. Może swojej byłej? Ale jej też nie. Skończyło się to z nią tak jak ze wszystkimi poprzednimi. A Rosjanka? Tę potrafi pogonić jak psa, gdy trzeba. Powłóczy nogami jak stuletni starzec. Nie tylko od alkoholu. Nawet trzeźwy ledwo trzyma pion. Bondy przypomniał sobie pogrom i ten wieczór z rybą. Mógłby przysiąc, że to było dziesiątki lat temu. W rzeczywistości minął tylko rok. Niemal dokładnie rok. Tylko co ja mogę na to poradzić? — pomyślał. Co poradzić?Po kostki w wodzie, w damskich strojach kąpielowych i w czepku. Tak pozowali do zdjęcia Kudějowi. Wtedy myślał, że mogliby się dodatkowo objąć albo przynajmniej trzymać za ręce. Że to byłoby jeszcze obleśniejsze. Matěj nie chciał. Nie świruj, ktoś za pięćdziesiąt lat spojrzy na to zdjęcie i pomyśli, że byliśmy cieplutkimi braciszkami. Tak myślisz? No i co z tego? Świetny pomysł, zaraz sam zacznę to rozpowiadać. Odłożył zdjęcie do pudełka na szafie, skąd wypadło. Wyjął papeterię. Jarosław Haszek — pisarz — Lipnica pod Světlą nad Sazawą. Na tym nagłówku stało jasno: pisarz. Niestety musiał się tak nazwać sam, bo w przeciwnym razie najprawdopodobniej nigdy by się tego nie doczekał.

W błocieśmy tu zagrzebani

Pan przy pani, pan przy pani.

Jadło smaczne, to na moście

Potwierdzili nasi goście,

Więc czekamy na Tarzana.

Sprawa jest skomplikowana.

Skreślił ostatnie słowo. Zamiast skomplikowana raczej przesrana. Potem skreślił wszystko, zmiął kartkę i rzucił nią w kierunku kubła na węgiel. Nie trafił. Musiał się po nią schylić. Przyszło mu to z trudem. 1912… Miał wówczas dwadzieścia dziewięć lat. Nie będzie do Kuděja niczego wypisywać. Dziś nie. Wyjrzał przez okno. Wszędzie tylko błoto, naprawdę. Błoto i opadłe liście. Gdyby był Boženą Němcovą, przemieniłby to w złoto. Ale czemu miałoby to tak właściwie służyć? Dopóki nie umarła, też jej nie szanowali. Tylko zwykli ludzie, ludzie ją lubili. A tego zazdrościć nie musiał.

1912. Lato. Wędrowali z Matějem przez Radotin, na Dobrzychowice, do Świętego Jana, w górę na Tetin, w dół do Berouna, na Krzywoklat przez Nowy Jachymow, spali w tej dużej gospodzie, zatrzymali się tam na trzy dni, a potem szli przez lasy, w tej gajówce też spali, potem znów tak po prostu w lesie pod drzewem, a z Krzywoklatu udali się w stronę Rakownika. W Rakowniku go wtedy rozpoznali, sami z siebie, nic im nie mówił, dopiero potem, ale oni go poznali i ich zaprosili. Gościli ich dwa dni, niemal po królewsku, kiedy tylko zorientowali się, że to on: Jarosław Haszek. Sami go rozpoznali. Oberżysta akurat owdowiał, nie było mu do śmiechu. Ale jego wizyta go ucieszyła. Mówił, że to dla niego zaszczyt. Nieźle rozkręcili tam zabawę. Oderwali go od żałoby. To był taki rudawy konus, zasmucony. Wyglądał raczej na kościelnego lub kogoś takiego. Czystością w lokalu nie grzeszył. I te wszechobecne jelenie! Cała dekoracja składała się z wysokiej zwierzyny. Skaczący jeleń, łania w rui, zażarta walka na polance, grupka jeleni wychodząca na porębę w księżycową noc… Wieszaczki z poroży i sarnich nóżek, jedna wypchana głowa obok drugiej. Prawie jak u tego wariata na zamku Konopiszte. Ohyda. Na szczęście gulasz podawali normalny. Nie był to sezon na dziczyznę, początek czerwca. Czerwiec. Najlepszy miesiąc. Na wędrówkę. Piwo pod kwitnącą lipą, gdy szaleją w niej pszczoły. Potem znów szli dalej. Każdy miesiąc jest dobry na wędrówkę. Każdy. Nawet ten zasrany listopad. Chociaż do tego Niemieckiego Brodu by poszedł. Chociaż do Světlej. Nogi tracą kształt. Opuchlizna stwardniała. Dokucza mu rwący ból. W prawej bardziej. Gdyby nie miał futrzanych pimów, nie włożyłby innych butów. Nie będzie pisać do Kuděja. Dziś nie. Jak wydobrzeje. Po Bożym Narodzeniu wydobrzeje.Wytacza się z gospody, przestało padać. Robi kilka kroków za róg i ślizga się na mokrym bruku. Nie upada całkowicie, podpiera się na jednym kolanie, w ostatniej chwili wyciąga ręce przed siebie. Jakoś udaje mu się wstać i rozpiąć rozporek. Sika przy murze, ledwo utrzymuje równowagę, nie zauważa nawet, że nie jest na zewnątrz sam. I tak byłoby mu to obojętne. Nie słyszy ich śmiechu. Komisarz Gaszek oszczał sobie buty.

Prostuje się. Błoto ma teraz wszędzie, nie tylko na nogawkach. Potańcówka się skończyła, muzykanci spakowali instrumenty, tylko wstawiony trębacz, pryszczaty młodzian ze śmiesznym wąsikiem, gra jeszcze pomimo późnej pory. Przed chwilą dał mu dziesięć koron, żeby zatrąbił _Kiedy szedłem przez putimską bramę_, ale obaj już o tym zapomnieli. Trąbi tam wewnątrz co innego, jeszcze ckliwszego. Takie zawodzenie niech se w dupę wsadzi. Pęka od tego głowa. Chce pójść mu to powiedzieć, porządnie mu wygarnąć, tyle że zamiast do knajpy zatacza się w stronę szkoły. Zatrzymuje się przed nią, zaczyna do niego krzyczeć, ale on go nie słucha, więc grozi mu pięścią, znów traci równowagę i chwyta się drzewa. Ten trębacz to ordynus, zainkasował zapłatę i ma to gdzieś. Nie dotrzymuje słowa, nikogo nie szanuje, a w dodatku fałszuje. Zbiera mu się na wymioty, to z tych nerwów, ale kończy się na ataku kaszlu. Rozrywa mu płuca i podnosi żołądek. Ma tego chłopaka powyżej uszu, nie chce już słuchać tego wycia, niech on się już zamknie. Lepiej pójdzie zajrzeć na zamek. Dawno tam nie był. Zapija ten wspaniały pomysł rumem z piersiówki i zapala papierosa. Przy tym słyszy, jak go wołają. Jarek! Jarek, gdzie jesteś? A potem — Jaroslavczik! Szuka go. Przyciska się do drzewa jak najmocniej, śmieje się bezgłośnie w brudne dłonie, jak jej pokaże. Po minucie wszystko ucicha. Ostrożnie opuszcza kryjówkę. Już go nie słyszy, tego osła. Ktoś już wcisnął mu tę trąbkę do gardła. Nie słyszy niczego, tylko huczenie. Blanica przybrała, jesienią się to zdarza. To się zdarza. A na kościele dzwonią. Nie może się doliczyć — raz, dwa? Wpół do której? Nieważne. Zaraz będzie na miejscu, nie dogonią go, wieżę ma już przed sobą. Teraz jeszcze pod ostatnią górkę, ślisko jak cholera. Ścieżka wije się w zaroślach, po ciemku trudno trafić, ale co to dla niego, dla takiego piechura! Musi tylko odsapnąć i trochę się napić. Ale potem chodu! Nie chce, żeby go złapali. Robi krok, przeszywa go rwący ból, pada na ziemię. Kiedy odzyskuje przytomność, nie wie już dokładnie, gdzie jest i co tam robi. Tylko ciemność i ból. Wszystko kręci się wraz z nim. Mimo to znów wykonuje ten sam ruch. Zatem jakiś ślad zamiarów gdzieś pozostał. Zmusza go do tego. I znów uderza głową w skałę.

Szura z trębaczem znajdują go dopiero przed piątą. Już prawie się poddała. Szukali wszędzie, na zamku też, to również przyszło jej do głowy, ale szli inną drogą, tą, którą chodzi się zazwyczaj. Tylko rozpacz w końcu przywiodła ją w to dziwne, bezsensowne miejsce. Nie reagował, przez chwilę myślała, że nie żyje. Ocknął się dopiero na dźwięk trąbki. Charczał i pieklił się, zrozumieć się go nie dało. Ona się nie piekliła. Nie. Nie piekliła się. Od tego straszliwego smrodu zrobiło jej się niedobrze. Ale kiedy wreszcie usiadł, poczuła radość. Patrzyła na to bagno, na tę krew, którą miał na czole i na całej twarzy, i na to gówno, które wyciekło mu przez nogawki nowego niebieskiego garnituru aż na buty, i wcale się nie złościła. Tylko ten dwudziestoletni trębacz nie wiedział, gdzie odwrócić wzrok. Ale oczywiście jej pomógł. Postawili go na nogi i prowadzili do domu.

— Nie wkurzaj mnie, grabarzu. Zagraj _Gdy ciągnęliśmy na Jaromierz_! — zażyczył sobie.

— Nie mogę, panie Haszek, teraz nie. Gdybym pana puścił, upadłby pan.

Za te słowa posłał go w diabły, ale mimo to potem w kuchni dał mu autograf.Po trzecim pukaniu otworzył. Na progu stała leciwa kobieta. Kręciła się jak bączek, szczerzyła zęby i rozrzucała ręce na boki.

— Czyż to nie cudowne? Jak pan sądzi? Ten śnieeeeg! Proszę spojrzeć, jaką pierzynę usłał nam Pan Bóg. I do tego tyle słońca! Nawet listopad może być napełniony łaską Bożą aż po same brzegi. Jak zostało napisane, bez woli boskiej nawet włosek nie drgnie. Oczywiście nie chodzi tylko o śnieg, kiedy indziej mogą to być motyle i wszelkie te ozdobne żyjątka. Czy to mogło powstać samo z siebie? Jak pan sądzi? Ja myślę, że na pewno nie.

— Szuro, Szuro, chcesz coś zobaczyć? Odwiedziła nas członkini Międzynarodowego Związku Poważnych Badaczy Biblii. Chodź ją zobaczyć, zanim wyrzucę ją za drzwi.

Kobieta zaśmiała się zachwycona.

— Ależ z pana dowcipniś, panie Haszek. Dokładnie tak sobie pana wyobrażałam.

— Łaskawa pani, ponieważ Szura nie jest zainteresowana, proszę uprzejmie udać się gdzie indziej, bo już rozbolały mnie nogi. Od razu widziałem, że jest pani jakaś dziwna. Może proszę spróbować tam na dole, u Bondego, może on da się namówić. To żyd albo jehowita, zresztą co za różnica. Miło było poznać.

— Jehowita? To się panu udało! — Obok kobiety nagle pojawił się facet w długim płaszczu z futrzanym kołnierzem. — Moje uszanowanie, panie Haszek, nieźle mnie pan rozbawił. Proszę wybaczyć, byłem z tyłu obejrzeć ten wasz domek. Ładnie tu macie. A to dla pana, nie chcieliśmy przychodzić z pustymi rękami.

Podał mu butelkę śliwowicy.

— Czy moglibyśmy na chwilkę wejść? Moje nazwisko Maszek, mieszkam w Světlej. Maszek–Haszek, to się świetnie rymuje, co? A to moja żona. Wie pan, jesteśmy z towarzystwa upiększającego. Żadni tam jehowici…

I już pchali się do środka.

— Widzisz, Mania, przez cały czas ci mówię, nie miel tyle ozorem. Ludzie potem myślą, że jesteś szurnięta. Prawda, że tak pan pomyślał, panie Haszek?

Posadził ich w sali gościnnej, jak nazywał pomieszczenie na wzór tego z zamku, i od razu otworzył śliwowicę. Zadowolony, że może usiąść.

— Na zdrowie! Zatem ze Světlej, mówi pan?

— Ze Světlej, numer 8. Być może już pan o nas słyszał.

— Nie wydaje mi się.

— Na zdrowie! To nie szkodzi. W ogóle nie szkodzi, prawda, Maniu?

— Zawsze musi być ten pierwszy raz — zarechotała.

— No widzi pan, ile z tą Manią jest śmiechu. Nie można się na nią długo złościć.

— Towarzystwo upiększające… Nie wiem, czy uda się wam coś we mnie upiększyć.

— Pan jest dobry, panie Haszek. Naprawdę dobry! Czasem trzeba pożartować, nie?

— Władku, powiedz wreszcie, o co chodzi. I jeszcze mówi, że to ja jestem gadułą, panie Haszek. Będzie siedział tu pół dnia, plótł banialuki, a i tak nie wydusi z siebie nic sensownego. Tak to z nim jest.

— Ma rację, moja gołąbeczka, kluseczka. Znów ma rację. Nie przychodzimy bowiem do pana tak po prostu z wizytą. Chcieliśmy poprosić, żeby napisał pan dla nas sztukę.

— To znaczy przedstawienie teatralne, wie pan, co Władek ma na myśli.

— W rzeczy samej, przedstawienie teatralne, jakąś taką komedyjkę, wie pan.

— Będzie bal maskowy, więc chętnie byśmy ją tam wystawili.

— Nie musi być nawet długa, ważne, żeby była wesoła. Tak jak pan to umie, zresztą sam pan wie… Wie pan?

— Na kiedy?

— Za jakieś sześć tygodni. Żebyśmy zdążyli wszystko przećwiczyć. I przygotować do balu.

— A o czym by to miało być?

— Tu ma pan pełną dowolność, prawda, Władku?

— Rozumie się samo przez się. Byleby były jaja. Pożartować trzeba.

— My panu nawet zapłacimy, proszę się nie bać.

— Za darmo nawet kura nie grzebie, panie Haszek, to my wiemy. Tu ma pan pięć dyszek, a kiedy tekst będzie gotowy, dostanie pan drugie tyle.

— Albo i dwa razy tyle, jak będzie dobry.

— I do tego porządny gościniec po świniobiciu. Co pan na to? Umowa stoi?

— I zaprosimy pana na bal.

Odprowadził ich za próg. Przed dolną gospodą czekał na nich powóz. Maszek poklepał futrynę jak kobyłę.

— Ale wiedzie się panu, oj, wiedzie. To dobrze. Czeski pisarz powinien mieć się dobrze, nie, Maniu? Nie jak za Austrii.

— Dowcipów bez granic i pieniądze za nic.

— Ta znowu błysnęła, co? Bez urazy, panie Haszek. Przecież życzymy panu jak najlepiej.

Pół śliwowicy zniknęło. Ale większość wypił pan Władysław.

— Ty nie masz za grosz razuma. Szwejka nado pisać.

— Czemu nie przyszłaś, jak cię wołałem?

— Mnie nie nrawilis'. Duraki kakoje nibud' burżoaznyje.

— Nie nrawilis'… A pieniądze?

— Pięćdziesiąt koron, phi! Szwejk, eto diengi, Jaroslavczik._Puchar od Pana Boga_ to zbiór opowiadań, w których sport stanowi pretekst do opowieści o sprawach najważniejszych: życiu i śmierci, miłości, przyjaźni i pasji. Ota Pavel pisze o zwycięstwach i porażkach równie ujmująco jak o sarnach i rybach.

Doskonała lektura dla czytelników ceniących szczerość, wrażliwość i piękno.

„Może każdy z nas dostanie puchar od Pana Boga, ale będą one różnej wielkości, w zależności od tego, jak zachowywaliśmy się na tym świecie. Jeden będzie zrobiony na przykład z nieba. Inny ze złotych gwiazd. A jeszcze inny z Drogi Mlecznej”.

fragmentW 2021 roku mija pół wieku od pierwszego wydania _Śmierci pięknych saren_, zbioru opowiadań, który podbił serca czytelników i na stałe wpisał się do kanonu literatury światowej.

Za co tak bardzo kochamy Otę Pavla? Co sprawia, że kilka dekad po jego przedwczesnej śmierci wciąż sięgamy po jego książki? Z pewnością są to zawarte w tych tekstach ponadczasowe wartości: miłość, przyjaźń, rodzina i przyroda, a także podszyte delikatnym humorem nostalgia i bezradność wobec przemijającego świata i czasu. Lecz najważniejsza jest być może ta, tak charakterystyczna dla Pavla, magia życia, nieuchwytna, utkana ze słów i przypominająca, że każdy nasz dzień, nawet nie najpiękniejszy, ma olbrzymią wartość, którą jednak musimy odnaleźć przede wszystkim w naszych sercach.

Po raz pierwszy _Śmierć pięknych_ saren ukazuje się w Polsce w wersji autorskiej, bez cenzury.Trybecz, pasmo górskie na Słowacji. Od dziesięcioleci krążą o nim legendy z powodu tajemniczych zaginięć. Niektóre ofiary zostały znalezione martwe. Niektóre zniknęły bez śladu. A jeszcze inne powróciły – ranne i niezdolne do życia. Igor zdobył tytuł magistra. Po pięciu latach wreszcie może zacząć karierę jako… robotnik budowlany. Na swojej pierwszej budowie odkrywa tajemniczy sejf. Znajduje w nim płyty gramofonowe sprzed kilkudziesięciu lat. Słyszy na nich głos człowieka, który przez ponad trzy miesiące błąkał się w górach Trybecza.

Legenda, mistyfikacja czy przerażająca rzeczywistość? Świetna powieść najpopularniejszego słowackiego pisarza. Jozef Karika staje twarzą w twarz z legendą Trybecza.

_SZCZELINA_ ZDOBYŁA NAJWAŻNIEJSZĄ SŁOWACKĄ NAGRODĘ LITERACKĄ ANASOFT LITERA W KATEGORII NAGRODA CZYTELNIKÓW!Scenarzysta serialowy postanawia spędzić Boże Narodzenie w górskiej chacie, by uciec od problemów w domu i w pracy. Jedno pozornie niegroźne zdarzenie zmienia jego pobyt w cyklon porywający głównego bohatera i czytelników!

JOZEF KARIKA – autor thrillerów, horrorów i powieści sensacyjnych, laureat wielu nagród literackich, najpopularniejszy pisarz słowacki. Jego powieść Szczelina przekroczyła nakład stu tysięcy egzemplarzy. Stała się najpopularniejszą książką w historii literatury słowackiej i zdobyła trzecie miejsce w plebiscycie Lubimyczytać.pl na Książkę Roku w kategorii Horror.Dwunastoletnia Basia, jej starsza siostra Kasia oraz rodzice tworzą na pozór typową i szczęśliwą rodzinę. Jednak pod powłoką tak zwanej normalności skrywają się wzajemne pretensje, problemy i brak zrozumienia. Dojrzewająca Basia odkrywa w sobie talent plastyczny, lecz im bardziej próbuje żyć w zgodzie z własną naturą, tym usilniej rodzina ściąga ją ku przeciętności i życiowej bierności.

Czy tak młoda dziewczyna ma szansę ucieczki z życiowej pułapki? Czy jako społeczeństwo wykształciliśmy odpowiedni system pomocy dzieciom? Czy przepaść między córką a rodzicami jest możliwa do przeskoczenia?

Petra Dvořáková, jedna z najważniejszych czeskich pisarek współczesnych, bezkompromisowo porusza ważne tematy społeczne, ubierając je w świetną fabułę. Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy pragną znaleźć klucz do świata dziecięcych emocji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: