Tarika - ebook
Tarika - ebook
Świat Kalwasa nie zna granic. „Tarika” wyraża tę myśl dobitniej niż wcześniejsze książki jej autora. Wioska przy granicy Ghany i Togo, paryska rue de Gergovie, plac Dzierżyńskiego w Warszawie, Villa Alexandrine w Vence czy wnętrze kościoła w Czennaju stają się miejscami, w których czas i przestrzeń zmieniają swój sens. Każda z dziesięciu opowieści jest na pozór zamkniętą całością, ale wszystkie łączy próba ścigania tajemnicy – świata i ludzi; znanych z imienia i nazwiska lub anomimowych, nie całkiem jednak przypadkowo spotkanych. Niektórzy z nich – Schulz, Cortázar, Gombrowicz czy dżinista digambari – zasługują na miano szajchów; idąc po ich śladach, autor pyta o naturę czasu, źródła uniesień twórczych, możliwość rozumienia siebie i innych. Tropi przyczyny sporów kulturowych i socjalnych. Napotykając zło, wybucha najszczerszym gniewem, neutralizuje je szyderstwem, rozbraja śmiechem. Jak zwykle – prowokuje.
Autor o książce:
Tarika w języku arabskim oznacza drogę. To mistyczna ścieżka poznania w islamskim sufizmie. Każdy sufi powinien mieć swoją własną drogę, chociaż niektórzy wolą nauczycieli. Ja nauczycieli nie mam i nie chcę mieć. Ta książka jest moją tariką. Gdybym miał ją krótko zdefiniować, powiedziałbym tak: ty idziesz do fryzjera i się strzyżesz, potem ja idę do fryzjera i też się strzygę, a potem się spotykamy i sobie o tym gadamy, pykając z fajeczki. I to jest właśnie tarika. Albo i nie.
Ilutracje: Anna M. Koźbiel, Adam Walas
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62247-17-2 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
My jesteśmy czasem
Oswald Spengler
Aleksandria, Egipt
Telefon zadzwonił rano. Bardzo wcześnie, przed szóstą. To mordercza pora dla mnie, zazwyczaj spędzam noce na czytaniu, pisaniu, słuchaniu muzyki i patrzeniu przed siebie, co najbardziej lubię robić, w związku z tym godzina szósta rano jest środkiem mojego sennego niebytu. Prawie całą noc spędziłem na lekturze i rozmyślaniu o „Sklepach cynamonowych” Schulza. Redakcja pewnego polskiego miesięcznika poprosiła mnie o napisanie krótkiego eseju na temat tego niezwykłego dzieła. Czytałem je nie wiem już który raz w życiu i znów, jak za każdym razem, wywołało ono u mnie niezwykłe wrażenie mistycznego wręcz i nieopisywalnie genialnego ujęcia istoty smutku.
Terkot telefonu długo zdawał mi się sennym majakiem, samochodowym alarmem za oknem, nierealnością niewartą otwierania oczu. Ale wreszcie dotarło do mnie, że to fakt. Nie wstawałem; zsunąłem się na podłogę z materaca i niczym jakiś średniowieczny pątnik przeturlałem w kąt pokoju, gdzie wciśnięty między regały z książkami stał natrętny aparat. Moje koty patrzyły na mnie z pobłażaniem.
– Słucham – warknąłem po polsku do słuchawki. Byłem zły na dzwoniącego. Byłem prawie pewien, że to pomyłka, postanowiłem więc potraktować intruza tajemniczym, obcym słowem, zaskoczyć i speszyć go. Tak, byłem zły, teraz dopiero zaczęły do mnie docierać jakieś strzępy niepokojącego snu, który został mi brutalnie przerwany. Inspirującego i twórczego, wartego zapisania. Jakieś pole, drzewo, szepty. Ale to wszystko zapewne bezpowrotnie przepadło. Czułem, jak senne marzenie wyfruwa z mojej głowy, rozpraszając się w przestrzeniach pokoju. W słuchawce zabulgotało. Potem usłyszałem kaszel i wreszcie gromki głos:
– Ibrahim!
To był doktor Asad.
No tak, no tak, oczywiście ma dzisiaj wolne i chce się ze mną spotkać w kafejce na dole. Słyszałem jego głos jakby z oddali, jakby dzwonił z daleka. Z bardzo daleka. Chce mi pokazać jakąś starą książkę. Strasznie ważną, niezwykłą, wyjątkową – doktor sypał całym arsenałem eufemicznych angielskich i arabskich przymiotników. Pokrzykiwał do słuchawki, że to wyjątkowa rzecz, niewiarygodna, mistyczna. Zawsze zresztą tak mówi, prawie o każdej książce, którą poddaje naukowemu wertowaniu. Coś jednak dzisiaj dziwnie nalega, wyczuwam podniecenie w jego głosie, nigdy nie dzwonił do mnie o tak wczesnej porze. Doktor Asad jest historykiem uniwersytetu aleksandryjskiego i kilku innych w Egipcie i w Europie, badaczem starych manuskryptów, niezwykłym, zanikającym powoli na całym świecie okazem pasjonata bibliofila. Mieszka dwie ulice dalej, w starej, obdrapanej powłoskiej willi, na której dachu ma ogromny gołębnik. Gołębie to jego druga pasja po książkach. „Doktor Hamama” – Doktor Gołąb – tak o nim żartobliwie mówią mieszkańcy naszej dzielnicy. Czasami ślady gołębiego guana znaczą jego wysokie, pomarszczone czoło i poły znoszonej marynarki. Spotykamy się często w kafejce na rogu, gdzie przy sziszy i kawie prowadzimy wielogodzinne dyskusje o wszystkim i o niczym, czyli o wszystkim. Salam salam, ya doktor, okej, ale przecież jest dopiero szósta rano, wszystko zamknięte.
Zgodził się, że o dziewiątej. Może przy okazji podrzuci mi jakiś pomysł na nowe opowiadanie, od tygodnia przymierzam się do tego szczytnego zadania.
No tak, już pewnie nie zasnę. Ale mimo wszystko pełen nadziei przeturlałem się z powrotem na materac. Jeden kot na serce, drugi na głowę. Może jednak, może… zamknąłem oczy… a jednak sen wrócił, zobaczyłem siebie, jak idę przez puste pole w kierunku majaczącego na horyzoncie ogromnego drzewa. Usłyszałem za plecami jakieś szepty i wzdychania, stanąłem i ujrzałem za sobą grupkę zalęknionych kobiet i brodatych mężczyzn, nędznie odzianych, w długie chałaty, podniszczone, pocerowane suknie, stare, dziurawe buty. Bose, rozczochrane dzieciaki wpatrywały się we mnie ze zdumieniem czarnymi oczami. Długie gile schły im pod nosami. Niektóre twarze zdały mi się znajome, jak tej kobiety, która oderwała się od grupki, podbiegła kilka kroków i stanęła tuż przede mną. Na zniszczonej, popalonej sukience dostrzegłem naszyjnik z korali i bursztynową broszkę w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. Kobieta przekrzywiła nieco głowę i cichym głosem powiedziała:
– No, dobrze, że wróciłeś… Piotr, ty się w ogóle nie uczysz, ty nic nie umiesz – mówiła, zaciągając, z wyraźnym rosyjskim akcentem. – Ty… ty… ty nie zdasz… – Załamała ręce i zaczęła płakać.
Poczułem lęk, straszny, stary lęk.
Potem odwróciłem się i już stałem pod ogromnym drzewem, którego gałęzie zasłaniały niebo, znikały w chmurach, wgryzały się w przestrzenie. Znowu obejrzałem się za siebie – nikt już za mną nie stał, byłem sam. Wokół wielkich, poskręcanych ze starości korzeni drzewa walały się książki. Stare, zbutwiałe księgi. Czułem, że przepełnia mnie ekscytacja; podniosłem jedną z nich, strząsnąłem ziemię z okładki i odczytałem tytuł: „Matematyka dla klas I liceum”. W tej samej chwili robotnicy na budowie obok włączyli swoje pneumatyczne młoty. Otworzyłem oczy i zaspany spojrzałem na leżącą obok materaca komórkę: była punkt ósma.
Jajko na twardo, bagietka z masłem, dwa zimne falafele z poprzedniego dnia, kawa. Włączyłem komputer i wyciągnąłem z regału, na chybił trafił, książkę. Zawsze czytam, kiedy jem. Mój bebech świadczy o mojej erudycji, jak mniemam. Mystical songs and poems of the medieval al-andalous, zbiór średniowiecznej poezji andaluzyjskiej. Pięknie ilustrowana książka, którą niedawno dostałem od przyjaciółki z Nowego Jorku. Mocny zapach kardamonu unosi się nad komputerem. Kartkowałem od niechcenia książkę, przed oczami przesuwały się strofy zapomnianych arabskich i żydowskich wierszy.