Tirza - ebook
Tirza - ebook
Jörgen Hofmeester starał się zbudować idealne życie dla siebie i swojej rodziny: ma pracę w renomowanym wydawnictwie, piękny dom w najlepszej dzielnicy Amsterdamu, spore oszczędności, atrakcyjną żonę i dwie piękne córki. Kiedy kolejne fi lary jego uporządkowanego świata walą się w gruzy, Hofmeester nie może zrozumieć, dlaczego wszystko dookoła się zmienia i czasem nie udaje się zrealizować nawet dobrze przemyślanych planów.
Tirza jest najbardziej znaną książką Grunberga, wielokrotnie nagradzaną, uhonorowaną między innymi nagrodami: holenderską Libris i belgijską Złotą Sową. Została przetłumaczona na 21 języków. W 2010 roku holenderskie środowisko literackie uznało Tirzę w badaniach tygodnika „De Groene Amsterdammer” za jedną z najważniejszych powieści XXI wieku.
Wśród wielu obliczy miłości, które znamy z życia i literatury, to opisane przez Grunberga jest jednym z najtrudniejszych. Bo do czego może doprowadzić niepohamowane wręcz uczucie ojca do jednej z córek? Czy istnieje sposób, by zauważyć przekraczanie kolejnych granic? W Tirzie holenderski pisarz nie tylko znakomicie sportretował życie rodzinne swoich bohaterów. Dał także trafny i zasmucający obraz dzisiejszego świata – biedy, przesytu, terroru, a przede wszystkim obezwładniającej samotności.
- Michał Nogaś, „Gazeta Wyborcza”
Niepokojący dramat Grunberga to wyjątkowa opowieść o pożądaniu i władzy. Pytania, które padają w Tirzie będą aktualne przez wiele najbliższych lat, tak samo jak ponadczasowa jest historia, którą udało się Grunbergowi opowiedzieć. Tu jest dramat, tu jest pożądanie, tu nie ma łatwo – Tirza nie pozostawi nikogo obojętnym. I to jest jej największym zwycięstwem w tej trudnej konkurencji, jaką jest literatura naprawdę piękna.
- Wojciech Szot, „Kurzojady”
Epopeja o samotności? Słodko-gorzka przypowieść o nieuchronności, przemijaniu, drobnomieszczaństwie? A może po prostu:
mrożący krew w żyłach thriller psychologiczny? Zaskakująca Tirza jest wszystkim po trochu. Dobra robota, panie Grunberg!
- Marcin Wilk, „Wyliczanka”
Tirza to imponująca i niepokojąca powieść, w której pisarz stawia nas przed lustrem. Ecce homo - zdaje się mówić. Postawił przed lustrem przede wszystkim pełnego samozadowolenia człowieka Zachodu, który 11 września 2001 r. zobaczył, jak wiele z pewników jego świata wyparowuje, a w całym swoim lęku i rozpaczy obawia się zewnętrznego zła, nie widząc, ile jest go w nim samym. Jörgen Hofmeester, to my.
- Jury nagrody Libris
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-949414-9-9 |
Rozmiar pliku: | 841 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czynsz
1
Jörgen Hofmeester stoi w kuchni i kroi tuńczyka na przyjęcie. Lewą ręką przytrzymuje surową rybę. Trzyma nóż tak, jak nauczył się na kursie „Jak przyrządzić sushi i sashimi”, w którym brali udział z małżonką pięć lat temu. Nie za mocno przyciskać nóż, na tym polega sekret.
Drzwi do kuchni są wpółotwarte. Tak jak Tirza miała nadzieję, jest upał. Od kilku dni pilnie śledziła prognozę pogody, jak gdyby powodzenie imprezy zależało od pogody.
Goście opanują niedługo ogród. Zadepczą rośliny. Młodzi ludzie usiądą na drewnianych schodkach prowadzących do salonu, inni rozsiądą się na czterech krzesłach ogrodowych, które Hofmeester kupił, kiedy się tutaj wprowadzili. A pozostali spenetrują zapewne niewielką szopę, w której już dawniej Hofmeester znajdował po imprezach puste butelki po piwie, niedopite kieliszki wina obok kosiarki, butelki trunków o egzotycznych nazwach pozostawione wokół piły elektrycznej służącej do przycinania jabłonki w wiosenne i jesienne niedziele. Torebkę chipsów, którą ktoś zapomniał rozerwać i którą Hofmeester wyjadł bezmyślnie pewnego ranka.
Tirza urządzała imprezy częściej, ale dzisiejszy wieczór jest inny. Tak jak życie, impreza może się nie udać lub udać. Tirza nie powiedziała nic, ale Hofmeester czuje, że wiele zależy od tego wieczoru. Tirza, młodsza córka, najbardziej się udała. Doskonale się udała, od środka i na zewnątrz.
Rękawy koszuli Hofmeestera są podwinięte. Chce uchronić ubranie przed zaplamieniem, więc założył fartuch, który kupił kiedyś w prezencie z okazji Dnia Matki. Jak na niego wygląda całkiem męsko. Od sześciu dni się nie golił. Nie miał na to czasu. Tuż po wstaniu z łóżka ogarnęły go myśli, jakich wcześniej nigdy nie miewał, nie w takim stopniu: plany, wspomnienia dzieci, kiedy dopiero zaczynały raczkować, pomysły, które wczesnym rankiem wydawały mu się genialne. Zaraz szybko się ogoli. Chce wyglądać reprezentacyjnie i czarująco. Tak ujrzą go imprezowicze: jako człowieka, który nie żył na darmo.
Będzie roznosił sushi i sashimi, starannie poukładane na tacy, specjalnie zakupionej w tym celu w japońskim sklepie. Porozmawia z jednym czy drugim, powie mimochodem: „Spróbuj tego sashimi z ośmiorniczki”. Będzie rodzicem w cieniu, taki będzie. Sekretem rodzicielstwa jest umiejętność usunięcia się na drugi plan. Miłość rodzicielska to składana w milczeniu ofiara. Każda miłość to ofiara. Niczego po nim nie widać. Nikt też się w niczym nie połapie. Niektórzy będą mu gratulować wspaniałego świadectwa Tirzy, jakiś zaproszony nauczyciel zapyta, jakie plany ma Tirza, a on, z tacą w ręce, odpowie: „Najpierw chce trochę podróżować, pojedzie do Namibii, Afryki Południowej, Botswany. Po powrocie rozpocznie studia”. Będzie doskonałym gospodarzem, takim, który ma oczy dookoła głowy. Zajmie się nie tylko roznoszeniem napoi i przekąsek, ale będzie także czuwał, żeby nikt nie poczuł się samotny lub pominięty. Tych, którzy nie będą mieli z kim rozmawiać, oprócz własnego kieliszka i sushi, Hofmeester zabawi. Nieśmiałym gościom zaoferuje swoje towarzystwo. I tańce, będą też tańce.
Hofmeester sięga do wiaderka z letnim ryżem, ugniata ryż, a jednocześnie podczas tej czynności przypatruje się framudze drzwi, jak gdyby nigdy wcześniej nie stał przy tym blacie. Widzi łuszczącą się farbę, matową plamę na tapecie obok framugi, miejsce, w które trafił kiedyś but Tirzy wymierzony w jego głowę. Najpierw krzyknęła do niego: „Ty sukinsynie”. A może potem, już nie pamięta zbyt dobrze. Całe szczęście, że szyba ocalała.
Patrzy na ryż w dłoni. Japończykowi zawsze się to lepiej udaje. Sushi Hofmeestera jest bezkształtne. Własny zapał do tego zajęcia dziwi go, tak samo jak dziwią go własne głupstwa z przeszłości. Ten rodzaj głupstw, które nie wyrządzają zbyt wiele szkody.
Jeszcze przez chwilę patrzy na łuszczącą się farbę, która przypomina mu własną skórę. Ma na to maść, ale przez ostatnie dni ze smarowania nic nie wyszło. Z ryżem w dłoni zaczyna myśleć o sprzedaży domu, jego domu. Najpierw nie bierze tej myśli serio, myśli o tym jak o sprawach, które i tak się nie urzeczywistnią. Czy dać się zamrozić po śmierci i obudzić po stu latach, na przykład. Jednak powoli rośnie w nim przekonanie. Czas dojrzał. Ile czasu ma jeszcze czekać i na co?
W przeszłości natychmiast odrzucał takie plany. Ten dom był jego dumą. Jabłonka, którą sam posadził, była jego trzecim dzieckiem. Myśl, żeby sprzedać dom z jabłonką, kiedy znajdzie się w sytuacji podbramkowej, już wcześniej przychodziła mu do głowy, ale nie potrafił. To było niemożliwe, nienaturalne. Gdzie miał się podziać z rodziną? Jabłonki nie dało się już wykopać. Był związany z tym domem, związany ze wszystkim. Kiedy przyjaciele i znajomi nie umieli powiedzieć o nim nic ciekawego, co się niekiedy zdarzało, jeden z nich zawsze rzucał: „Ale Jörgen żyje na poziomie”.
Na poziomie. To miało dla Hofmeestera podstawowe znaczenie. Ambicje musiały się w czymś wyrażać. Przeważnie był to adres. Jakaś determinacja brała go w posiadanie, kiedy wymieniał nazwę ulicy. Jak gdyby tożsamość i wszystko to, kim był i za czym się opowiadał, koncentrowały się w nazwie ulicy, numerze domu i kodzie pocztowym. Kod zdradzał więcej na temat tego, kim jest i za kogo chce uchodzić, niż samo nazwisko Hofmeester, zawód czy tytuł magistra, który czasami, nie naginając prawdy, umieszczał przed nazwiskiem.
Nie musi już mieszkać na poziomie. Ta świadomość, że to już nie jest konieczne, przychodzi jak wybawienie, kiedy nakłada kawałki tuńczyka na ryż.
Jest za stary, żeby go zwolnić, tak mu powiedziano. Jeśli jest za stary, żeby go zwolnić z pracy, to jest za stary na mieszkanie na poziomie. Dom spokojnej starości to perspektywa niecałych dziesięciu lat, więc o czym tu mówić? Zna ludzi w swoim wieku, którzy już mają demencję. Za dużo pili, trzeba przyznać.
Wynieść się z tego domu, z tej dzielnicy, z tego miasta – tylko o tym myśli, kiedy szuka znaczenia słowa „rozwiązanie”. Są ludzie, którzy budzą się rano z myślą: Trzeba znaleźć rozwiązanie tego wszystkiego, nie można dalej tak żyć. Hofmeester jest jednym z nich.
Dzieci opuściły dom albo planują go opuścić, praca, która rozwiała się do ulotnych czynności, niemających nic wspólnego z produktywnością, polegała już tylko na czekaniu. Może jechać na wschód. Dawniej, kiedy studiował filologię niemiecką i wygłaszał opinie na temat poetów ekspresjonistycznych, jakby ich osobiście znał, miał zamiar zamieszkać w Berlinie i napisać wielkie dzieło o poezji ekspresjonistycznej. Może to zrobić teraz. Na taką książkę nigdy nie jest za późno.
Będzie tęsknił za tym kodem pocztowym, za wrażeniem, jaki jego adres wywierał na niektórych ludziach. Za związaną z tym sugestią, że mu się w życiu powiodło. Zapachem sukcesu. Teraz, kiedy jego młodsza córka wyjeżdża do Afryki, musi się oderwać od tego kodu pocztowego. Nie trzeba już chodzić na wywiadówki, ściskać rąk nauczycielom. Komu ma jeszcze imponować?
Musi przyznać, że tylko sentyment i strach przed zmianami wiążą go z tym miejscem. Zważywszy, że Hofmeester znalazł się w takim momencie w życiu, w którym potrzebuje przede wszystkim gotówki i drogi ucieczki, rozwiązania, postanawia nie przejmować się już sentymentami i strachem.
Z zapałem kroi tuńczyka. Tak pracuje mistrz sushi, ciach, ciach, ciach. Ryba musi powitać nóż jak przyjaciela. Bierze kawałek tuńczyka do ust. Krewetki leżą na spodku i czekają na ryż.
Dzisiaj rano pojechał do Diemen, żeby zrobić zakupy w hurtowni gastronomicznej. Surowy tuńczyk na języku to przyjemne doznanie. Jest świeży. O to chodzi w sashimi.
Małżonka wchodzi do pokoju w szlafroku i japonkach na stopach. Pyta:
– Czy Ibi dzwoniła?
Hofmeester nie przyzwyczaił się jeszcze do jej obecności. Odeszła. To było już trzy lata temu. Ponad trzy lata. Kurs „Jak przyrządzić sushi i sashimi” nie pomógł.
Jednak wbrew wszelkim oczekiwaniom wróciła. Sześć dni temu. Około siódmej wieczorem.
Hofmeester stał w kuchni. Często w niej przebywał, odkąd małżonka go opuściła, ale właściwie robił to już przedtem. Kuchenka była jego prawdziwym miejscem pracy. Małżonka nigdy nie czuła powołania do gotowania. Jej talenty sięgały dalej niż lasagne, były pilniejsze niż wychowywanie dzieci. Coś w jej życiu było zawsze ważniejsze od karmienia rodziny.
Dzwonek u drzwi zadzwonił sześć dni temu. I Hofmeester zawołał:
– Tirzo, otwórz!
– Ale tato, ja rozmawiam przez telefon! – odkrzyknęła.
Tirza często dzwoni. To normalne, słyszał od innych rodziców. Telefonowanie może stać się hobby. Sam nie telefonuje często. Jeśli ktoś dzwoni, to do Tirzy. A jako pracownik z długoletnim stażem i doskonały ojciec, odpowiada wtedy: „Można do niej zadzwonić na komórkę. Podam numer”.
Hofmeester przyrządzał tego wieczoru zapiekankę. Przepis wziął z książki kucharskiej. Od czasu odejścia małżonki Hofmeester zgromadził stopniowo imponujący zbiór książek kucharskich. Nie uważał improwizacji za symbol kreatywności, lecz za czyste lenistwo. Przepis był dla niego święty. Łyżeczka to łyżeczka. Musiał zostać w kuchni. Piekarnik był już dostatecznie rozgrzany. Właśnie włożył do niego półmisek.
– Tirzo, otwórz! – krzyknął jeszcze raz. – Ja teraz nie mogę! To pewnie sąsiad. Powiedz mu, że wpadnę później! Otwórz, Tirzo!
Sąsiad jest młodym człowiekiem, właściwie wcale nie takim młodym, ale formalnie nadal kawalerem, i zamieszkuje górne piętro domu, który Hofmeester tak korzystnie nabył pod koniec lat siedemdziesiątych. Młodzieniec uczy się na notariusza i regularnie skarży na różne sprawy, ale najczęściej na jedno – smród w łazience. Przynajmniej raz w tygodniu stoi w drzwiach, żeby ponarzekać i polamentować.
Hofmeester raz po raz obiecuje poprawę, chociaż dwóch zaufanych hydraulików wytłumaczyło mu, że niewiele można zrobić, chyba żeby wymienić wszystkie rury, co kosztuje majątek. Majątku nie posiada, a nawet gdyby posiadał, to by się wcale nie namyślał, czy wydać go na wymianę rur.
Poza wszystkim innym Hofmeester wynajmuje także mieszkanie.
Słyszał, jak Tirza przeklina i podchodzi do drzwi. Potem zrobiło się cicho i skoncentrował się na zapiekance, przekonany, że lokator stoi w drzwiach, z niechcianymi radami i ledwie skrywanymi pogróżkami.
Ochrona praw lokatorów, renomowani adwokaci i komitety mieszkaniowe. Czym on go już nie straszył? W roli właściciela mieszkania przeżył wszystko, ale się nie załamał. Drapieżnik Hofmeester bronił się i walczył: z urzędami, lokatorami, z prawem, które często wydaje się zadręczać wyłącznie jego. Drapieżnik Hofmeester jest twardy.
Po minucie – więcej czasu nie minęło – Tirza weszła do kuchni. Zauważył, że jest blada, strapiona. Ale prawdopodobnie wymyślił to później i wyglądała jak zawsze. Nie zauważył, kiedy zmartwienie pojawiło się na jej twarzy i już zostało.
– To jest mama – powiedziała.
Intuicyjnie wyjął półmisek z piekarnika i wyłączył gaz. Wpatrywał się w naczynie. Dorsz z ziemniakami. Proste, ale smaczne. Wiedział, że długo to potrwa. Tu nie chodziło o zapaszek w łazience lokatora. Tym razem, dla urozmaicenia, nie był to ściek, tylko matka jego dzieci.
Małżonki nie płacą co prawda czynszu, ale narzekają tak samo jak lokatorzy, z którymi właściciel jest z definicji na stopie wojennej. Skargi są wspólne, łączą lokatora i małżonkę. Obwinianie. Groźby. Wyzyskiwanie. A za tym wszystkim – ukryte chorobliwe uzależnienie.
Komisje mieszkaniowe, inspektorów z biura ochrony czynszu, adwokatów – wszystkich odprawiał z kwitkiem, ale kobiety, która kryła się za zapomnianym słowem „mama”, matki jego dzieci, nie dało się odprawić z kwitkiem. Była bardziej niebezpieczna od biura praw lokatorów, sprytniejsza od inspektorów budowlanych i nadzoru mieszkaniowego.
Trzymając ścierkę, którą wyjmował półmisek z piekarnika, poszedł do drzwi. Zdziwiło go, że przyszła właśnie tego wieczoru. W porze kolacji.
Przez pierwsze miesiące po jej zniknięciu, właściwie przez rok, liczył się z jej powrotem prawie codziennie. Czasami dzwonił z pracy do domu, żeby sprawdzić, czy nie podniesie słuchawki. Wciąż miała klucze, a on nie zmienił zamków. Nie chciało mu się wierzyć, że nie wróci. Nie mógł sobie wyobrazić, że była gotowa zamienić ten adres na gorszy, bardziej banalny, nic nieznaczący. Barka mieszkalna, powiedzieli mu.
Po pewnym czasie musiał przyznać, że jego szacunki były mylne – nie wróciła. Nie zadała sobie nawet trudu, żeby się z nim skontaktować, żeby odebrać swoje rzeczy. Odeszła i nie wróciła. Nauczył się żyć z ciszą po niej, tak jak dawniej żył w jej obecności.
Początkowo małżonka kontaktowała się sporadycznie ze starszą córką, Ibi. Spotykały się na mieście, w kawiarni, do której chodzili ludzie, którzy nie chcieli być widziani. Ale później już nie. Hofmeester niewiele wiedział na temat tych spotkań, lecz nie naciskał na Ibi, która właściwie miała na imię Izabella, ale od urodzenia wszyscy nazywali ją Ibi. Nie, to, co Ibi omawiała z matką, pozostało dla niego tajemnicą.
Tirza nie chciała mieć nic wspólnego z matką. Z nim zaś, ojcem jej dzieci, małżonka nie zamieniła ani słowa, odkąd odeszła. Nawet listownie czy mailowo. Hofmeester wiedział, że jeszcze żyła, że po mieszkaniu na barce wyjechała za granicę, ale dalej jego wiedza już nie sięgała. Po wyjeździe za granicę zapadła się pod ziemię. Było mu przykro.
Im dłużej trwała cisza, tym większy żal odczuwał. Czas nie leczy wszystkich ran, odkrył, czas je rozdrapuje, powoduje zakażenia i stany zapalne. Może śmierć potrafi uśmierzyć ból, czas w tym zawodzi.
Hofmeester mógł oczywiście zadzwonić albo wysłać jej kartkę, jednak tego nie zrobił. Miał swoją dumę, czekał w milczeniu, aż żona zrozumie swoją pomyłkę. Młodzieńcza miłość na barce mieszkalnej musiała być pomyłką. Nie mogło być inaczej. Sama barka była w końcu pomyłką. Żył spokojnie dalej i czekał, aż małżonka się opamięta.
Z początku to dalsze życie dzielił z dwójką dzieci. Jednak po sześciu miesiącach starsza córka poszła śladem matki, opuściła dom.
Kiedy przez pierwsze miesiące dzwonił wieczorem dzwonek u drzwi, przyłapywał się jeszcze na myśli: To ona, moja małżonka, wróciła. Jednak z czasem oczekiwanie stało się rytuałem, nawykiem bez treści, a wraz z czekaniem zniknęła nadzieja. Matka jego dzieci odeszła. To był fakt, a fakty są tak nazywane, ponieważ przeważnie nie można ich zmienić.
A teraz stała tu, w całej okazałości, fakty czy nie fakty. W przedsionku. Z tą samą walizką, z którą odeszła. Czerwoną walizką na kółkach. Spokojnie wyszła przez drzwi, jej odejście nie stało się dramatem, nie.
Widok małżonki poruszył go bardziej, niż mógł przypuszczać, kiedy stawiał półmisek na blacie w kuchni. Dlaczego? – myślał Hofmeester. Dlaczego dzisiejszego wieczoru? Co się stało? Nie rozumiał tej wizyty, a należał do ludzi, którzy chcą wszystko zrozumieć. Do irracjonalności czuł taką samą odrazę jak inni do robactwa.
Jego pragnienie snucia racjonalnych rozważań prowadzących do przemyślanego zachowania nie zostało całkowicie zaspokojone. Niechciane myśli osaczyły go. Musiał przyznać, że podenerwowanie opanowało go już w momencie, kiedy córka wymówiła słowo, które przestało istnieć w tym domu.
Mama.
Czym był bóg dla ateistów, tym dla rodziny Hofmeesterów była mama. Nikt nie wspominał matki, która wzięła nogi za pas. Nikt nie wymawiał tego niechlubnego słowa. Nikt nie mówił: Kiedy mama jeszcze z nami mieszkała... Nawet na wywiadówkach, na które Hofmeester chodził z zapałem, nikt nie przywoływał imienia kobiety, która była matką jego dzieci. Akceptowano go jako samotnego ojca, i to tak dobitnie, że całe środowisko udawało, że od jego urodzenia nie było inaczej. Że o to chodziło, już od kiedy był przedszkolakiem. Był stworzony do samotnego ojcostwa. I trzeba przyznać, że dobrze wrósł w tę rolę.
Nie było mamy. Tym samym zniknęła podstawa istnienia tego słowa. Był teraz on: matka i ojciec w jednym. Jedyny rodzic, jaki pozostał, dlatego prawdziwy, z nim wszystko miało być lepiej.
Kiedy stanął naprzeciwko niej, Jörgen Hofmeester zauważył, że był podniecony. Nie w seksualnym znaczeniu tego słowa, ale podniecony jak to bywa przed egzaminem, chociaż wiadomo, że jest się dobrze przygotowanym. Wszystko mogło pójść nie tak. Tak mu podpowiadała adrenalina, tak szeptała koncentracja, z jaką na nią patrzył: wiele spraw mogło pójść nie tak.
Taksował ją, najpierw głowę, potem walizkę. Przez chwilę czuł nieprzepartą ochotę, żeby przycisnąć ją do siebie i trzymać tak przez kilka minut. Jedyne, co zrobił, to podparł się prawą ręką o ścianę, na wpół nonszalancko. Ścierka dyndała w lewej ręce. Hofmeester był człowiekiem, który przez całe życie szukał postawy, i do teraz, kiedy prawie całe życie minęło, jeszcze jej nie znalazł. Postawy nie, ścierkę tak.
Jedyne, o czym był w stanie myśleć, to że takie rzeczy zdarzają się zawsze wtedy, kiedy się ich nikt nie spodziewa. Jak gdyby zdarzały się właśnie dlatego, że nikt się ich nie spodziewa.
Jakże długo na to czekał? Liczył na to, że ona stoi przed drzwiami? W przeszłości częściej znikała, ale zawsze wracała. Po kilku dniach, po kilku tygodniach, te kaprysy nigdy nie trwały dłużej niż dwa miesiące. I pewnego dnia wracała do domu. Bez wstydu, bez słowa „przepraszam”, wyniosła, odrobinę agresywna, ale pojawiała się przed jego drzwiami. Ostatni raz tak się nie stało, ostatni raz był inny od poprzednich. Ten ostatni raz był ostateczny.
A teraz, kiedy już się jej więcej nie spodziewał, kiedy nie musiał na nią czekać, bo dzieci były już dostatecznie duże, żeby poradzić sobie bez niej, a on w takim wieku, żeby uchodzić za młodego wdowca, zadzwoniła do drzwi, jak gdyby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. I być może tak było? Była nadal matką jego dzieci. Mieszkała tu przez wiele lat, najpierw z nim, potem z nim i dziewczynkami. Może chciała po prostu sprawdzić, jak się mają garnki i patelnie, pozachwycać się jabłonką, która rzeczywiście mocno podrosła.
Patrzył na kobietę, która twierdziła, że zrujnował jej życie – nie tylko zrujnował, ale zabrał. Nie pozwolił jej żyć. Jak magik żonglował jej życiem, dmuchnął trzy razy i już. Chciała je odzyskać, to swoje życie. Dlatego odeszła. Wyszła z domu tak jak panowie i panie z agencji ochrony wynajmu: opanowana, ale nie bez urazy. Jeszcze za nią krzyknął: „Może zawołam taksówkę?”, ale odpowiedziała: „Pojadę tramwajem”. Wobec tego zamknął drzwi i usiadł w salonie, z wieczorną gazetą na kolanach.
– Pomyślałam, że przyjadę zobaczyć, co u ciebie słychać – powiedziała i odsunęła ręką włosy z twarzy.
Jej ruchy, sposób, w jaki stała, pewność siebie, całkowite przekonanie, że to najodpowiedniejszy moment, żeby sprawdzić, co słychać u rodziny, że ze wszystkich wieczorów nie można było wybrać lepszego, słaby uśmiech na ustach, okulary przeciwsłoneczne na głowie – to wszystko miało świadczyć, że jest wprost przeciwnie, ale w jej głosie usłyszał zdenerwowanie. On był tak samo zdenerwowany. Może przespacerowała się ze trzy razy dookoła domu, zanim zdecydowała się nacisnąć dzwonek. Prawdopodobnie już kilka tygodni temu wróciła do Amsterdamu i podglądała go, jak wychodził do pracy, taszczył zakupy, odprowadzał Tirzę wieczorem do roweru, kiedy jechała odwiedzić swojego chłopaka. Jak się ociągał z powrotem do domu i stał, obserwując córkę odjeżdżającą rowerem, a potem gapił się na ulicę, park – pewnie to widziała jego małżonka.
Mężczyzna przed swoim domem. To on w takie wieczory. Nie, starszy mężczyzna przed swoim domem. W łazience przed lustrem doświadczył doznania patrzenia na coś, co przeminęło. I to była ulga. Pocieszało go, że istnienie było już prawie za nim. Jeśli będzie szukał odpowiednio długo, odnajdzie swoje życie w przeszłości.
To małżonka również mogła wiedzieć. Wszystko mogła wiedzieć, uważał Hofmeester. Dlatego tym bardziej się zdziwił, że tego wieczoru zrobiła coś, co powinna zrobić już dawno albo nigdy: zadzwonić i stać w progu z czerwoną walizką na kółkach.
Czego od niego chciała, nie rozumiał. Chyba nie chodziło o seks. Matką z prawdziwego zdarzenia nigdy nie była. Że nauczył się tak dobrze gotować, nie mogła wiedzieć. To było już po jej odejściu. Czego w tym punkcie życia mogła jeszcze od niego chcieć? Po cokolwiek by wróciła, to nie dla niego. Nie dla kogoś, kim teraz był. Dla kogoś, kim był dawniej? Ale kim on był, kim oni byli, tego nie dało się odtworzyć. Tak czy owak, wróciła za późno.
Zdjął rękę ze ściany. Popatrzył na dłoń. Praca w ogrodzie zostawiła na niej ślady. Jeszcze szukał odpowiedniej postawy. Chciał sprawiać wrażenie człowieka rozmawiającego z listonoszem, słuchającego z zainteresowaniem, ale trochę nieobecnego, jak to w rozmowie z listonoszami.
Ludzie odchodzą z jakiejś przyczyny, to na pewno. I wracają też z jakiejś przyczyny. Nie staje się w drzwiach po trzech latach przypadkiem. Jeśli to było chwilowe natchnienie, to czym miała być reszta życia?
Musiał ją po prostu zapytać, czego od niego chciała. Przez chwilę rozważał taką możliwość: „Czy to coś pilnego? Muszę wstawić zapiekankę do piekarnika”.
Nie zamknęła drzwi wejściowych. Hofmeester wyjrzał za nią na ulicę.
– Jak tu przyjechałaś? – zapytał. Zrobił krok do przodu, minął ją, poczuł jej zapach, przeszedł jeszcze kilka kroków i stanął na ulicy. Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Ulica była pusta. Jak gdyby spodziewał się jeszcze kochanka, który stał grzecznie na zewnątrz i czekał, aż ona sprawdzi sytuację. Przystojny mężczyzna z błękitnymi oczami. Typ młodzieżowy. Taki, dla którego pożądanie jest uciążliwe, bo inni zaczepiają go z tego powodu codziennie. Znał takiego typa, odwiedzał go w snach, przewijał się w historii jego życia: inny mężczyzna, niewidzialny, ale zawsze obecny, w każdej sekundzie dnia.
Daleko, na rogu ulicy, dziecko bawiło się piłką tenisową. Żadnego kochanka. Żadnej młodzieńczej miłości. Wieczór wczesnego lata. Taki jak wiele innych. Obiecywał, że będzie ciepło, gorąco, wilgotno i duszno, pogoda dobra dla plażowiczów. Hofmeester nie był plażowiczem.
– Taksówką – odpowiedziała.
Na co wszedł do środka i zamknął drzwi. Podniósł folder reklamowy. Czego ona potrzebowała? Czego przyszła zażądać? Dzieci były już za duże. Nie należały do nikogo. Miały chłopaków, o których mówiły bardzo poważnie, a jeszcze poważniej myślały. Chłopaków, z którymi potrafiły sobie wyobrazić spędzenie reszty życia. Obiły mu się o uszy nawet rozmowy o zaręczynach, wcale nie w sensie ironicznym. Z obrączkami i ze wszystkim. Małżeństwo w pełnej ofensywie. To była niezniszczalna instytucja. Żadna wojna nie mogła się z nią mierzyć. Bomba atomowa, może ona.
Jednak oczy małżonki przeczyły jego podejrzeniom. Patrzyła na niego przyjaźnie, prawie łagodnie. Nie patrzyła ze złością ani z dystansem, może nie chciała niczego zażądać. Była wzruszona, nie mógł udawać, że tego nie widział.
Zobaczyła swoją przeszłość, podejrzewał. I pomyślała: „Jezu, mieszkałam tutaj przez tyle lat? To z tym facetem spędziłam ponad dwadzieścia lat, z przerwami, ale jednak? Czy to było moje życie?”. Zobaczyła coś, co niewątpliwie należało do niej, lecz nie bardzo wiedziała, co z tym zrobić.
Ponowne spotkanie wywołało u Hofmeestera potrzebę śmiechu. Chciało mu się śmiać, głośno i długo, żeby pozbyć się napięcia, z którym nie mógł sobie poradzić. Dyskomfort wyrażał się najpierw chichotaniem, potem ciszą, potem seksem, a potem cisza wracała. Śmiech, który miał wszystko pokonać, łącznie z przeszłością, nie pojawił się. Nawet uśmiech nie pokazał się na jego twarzy.
Teraz, kiedy po tylu latach matka jego córek stała naprzeciwko niego, przypomniał sobie narodziny Tirzy. Czekanie w szpitalu. Nie było żadnego wolnego pokoju jednoosobowego. Chyba z dziesięć kobiet jednocześnie zdecydowało się rodzić tej nocy. Wczesnym rankiem wrócił do domu. Nie mógł wytrzymać. Uciekł przed widokiem krwi, a w domu przygotował kołyskę i czekał na telefon ze szpitala.
– Z daleka przychodzisz? – zapytał.
– Z dworca.
Sąsiedzi byli oburzeni jej odejściem. Przez wiele miesięcy. Nigdy nie mieli dosyć. Byli postępowi, nie znosili imperializmu, ale nie przepuścili żadnej okazji do wyrażenia oburzenia. Wstawiał się za nią z poczucia dumy, kiedy plotki dobiegały go u rzeźnika, w warzywniaku albo po prostu na ulicy. „Nie szło nam”, mówił zazwyczaj. „Dla dzieci to o wiele lepiej”. Hofmeester udawał, że wszystko potoczyło się zgodnie z jego życzeniem. Zniknięcie żony ubrał w lekką ironię. A jeśli ludzie pytali, czy dziewczynkom nie jest trudno, odpowiadał z uśmiechem: „Duża część jej garderoby wisi jeszcze u mnie w szafie, więc pewnie w najbliższych dniach znowu pojawi się w życiu swoich dzieci”.
Jednak nic nie wyszło z tego pojawienia się, mimo garderoby. Aż do tego wieczoru, sześć dni temu.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku na Saskiej Kępie
w Warszawie. Zrodziło się z pasji – do czytania i dobrej
prozy zagranicznej. Pauza będzie specjalizować się w literaturze
z wyższej półki, która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki z całego świata,
ale też mocne debiuty literackie.
Tirza to piąta książka Wydawnictwa Pauza.