TO Evi Krzywizny i niedomknięcia część II - ebook
TO Evi Krzywizny i niedomknięcia część II - ebook
„TO Evi. Krzywizny i niedomknięcia” to poruszająca opowieść o kobiecej sile, milczeniu i prawdzie, której przez lata nie wolno było wypowiedzieć. Osadzona w dusznej rzeczywistości PRL-u, ukazuje dalsze losy kobiet, których głos był przez dekady marginalizowany. Evi i Kazimiera – splecione miłością, przemilczeniami i próbą ocalenia siebie – stają się lustrami naszej pamięci. To książka, która nie daje gotowych odpowiedzi, ale zostawia pytania – te najtrudniejsze, najbardziej niewygodne. Dla tych, którzy chcą zrozumieć kobiecą perspektywę tamtych czasów i odnaleźć w niej coś bardzo współczesnego.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397326521 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kilka słów podziękowania dla moich bliskich za ich nieocenione wsparcie, wyrozumiałość i cierpliwość, które okazują mi, gdy zanurzam się w twórczym świecie.
Serdecznie dziękuję Pani redaktor i korektor, Joannie Fiuk, za jej pomoc, cenne porady oraz profesjonalne wsparcie. Dziękuję także Mateuszowi, mistrzowi składu, oraz Maciejowi Piedzie, których wyjątkowa praca miała kluczowy wpływ na powstanie cyklu powieści „TO Evi”.1
SPOTKANIE DWÓCH UDRĘCZONYCH DUSZ
Grudzień, rok 1968, Zakład Psychiatryczny w Kochanowie
Wraz z trzaskiem kolejnych zamykanych drzwi izolatek Sawicka przymykała powieki. Trwożyła ją myśl, że pacjenci całego oddziału spędzą noc w podobnych warunkach jak ona. Zawsze unikała tego miejsca, jednak teraz dziękowała Bogu, że chociaż w ten sposób może czuwać nad dopiero co przywiezioną pacjentką. Kazia przywarła do ściany rozdzielającej izolatki. Błyski niebieskiego światła docierające zza okna dowodziły, że karetka wciąż stoi pod wejściem, a wyłączono jedynie sygnał dźwiękowy transportera. Wszystko, co przed kilkoma minutami zobaczyła, wydawało się jej kompletnie nierealne. Miała wrażenie, że przez dziurkę od klucza cofnęła się do przeszłości i że „nowa” to jej Justysia. Dopiero z docierających zza ściany rozmów personelu dowiedziała się, że przywieziona dziewczyna ma na imię Ewa i próbowała się otruć.
Ponad dziesięcioletni pobyt w zakładzie ugruntował w Sawickiej pewną szpitalną praktykę, do której teraz trzeźwo się odniosła. Do tej pory do kochanowskiej placówki nie przywożono osób zaraz po próbie samobójczej. Niedoszłych samobójców najpierw przywracano do życia w lokalnym szpitalu, a dopiero później transportowano tutaj na terapię lub ocenę psychiatryczną. W tym przypadku można było wnioskować, że cały kuraż nad nieletnią pacjentką będzie przeprowadzany w kochanowskim psychiatryku.
Nim uporano się z płukaniem żołądka nowo przybyłej, personel ciągle gdzieś biegał, zakłócając sen pozostałym pensjonariuszom. Dopiero nad ranem sytuacja została opanowana i w sali obok zaległa grobowa cisza. W którymś momencie Sawicka chyba przysnęła, bo obudziło ją delikatne stukanie do drzwi. Zanim zdążyła zareagować, do zalanej słońcem izolatki wsunęła się Ada. W ręku trzymała niebieską kopertę.
– W końcu się pani doczekała – odezwała się, wyciągając dłoń z listem.
Kazia zerwała się na równe nogi i nim cokolwiek odpowiedziała, zerknęła na awers korespondencji.
– To od brata – oznajmiła, nie kryjąc rozczarowania. – Niemal od roku nie mam od nich wieści – westchnęła.
– Ale brat w końcu napisał. Może i o córkach coś będzie w liście?
– Może – przyznała Kazia. – A jak ta nowa pacjentka? Lepiej z nią? Bo jakoś tak wszystko nagle ucichło. – Sawicka wpatrywała się w Adę, wyczekując odpowiedzi. Obawiała się, że usłyszy, iż dziewczyny nie udało się uratować.
– Już została przeniesiona na oddział. Trochę z nami zostanie, a potem zabiorą ją rodzice. Jest niepełnoletnia i chyba bardzo zagubiona. Ale o tym przekonam się jutro na indywidualnej rozmowie.
– No, pani Sawicka, wracamy na salę. – Ada rozchyliła drzwi pomieszczenia, oczekując, aż Kazia wyjdzie na korytarz. – Ewa jest w jedenastce – dodała półgłosem. – Na razie niewiele się odzywa. Może pani spróbować – mrugnęła porozumiewawczo, zostawiając Sawicką na holu.
– Na to przyjdzie czas – jakby do siebie rzuciła Kazia, zmierzając z listem prosto do łazienki.
Weszła do pierwszej z brzegu kabiny, zamknęła klozetową klapę i rozsiadła się na niej wygodnie.
– Ale ziąb – sapnęła, zapinając pod szyją guzik swetra. – No co tam mi donosisz – szepnęła i uśmiechając się, rozerwała kopertę.
– „Piszę do Ciebie…” – odczytała płynnie, po czym przełykając łzy szczęścia, jak gąbka chłonęła wieści z Roztocza.
Na wieść o chorobie brata, matki i problemach Sabiny Kazia poczuła smutek, ale za chwilę rozpromieniła się, czytając, że Justynka wychodzi za mąż. Stefa donosiła, że po ślubie młodsza córeczka Kazi zamieszka u teściowej, na co ona rozmarzyła się, że niedługo zostanie babcią. Jej oczy tak rozbłysły, że nietrudno było sobie wyobrazić, jak piękną była kiedyś kobietą.
– To dlatego nie miałyście czasu pisać do mnie – mamrotała do siebie, przyciskając list do piersi. – Pewnie u was straszne zamieszanie, nie tylko świąteczne, ale i życiowe.
Sawicka powoli zaczęła opuszczać toaletę. Tuż przy drzwiach opłukała wodą spocone ręce. Kątem oka zerknęła w lustro i, zatrwożona, aż się zatrzymała. Wyglądała zupełnie inaczej niż kiedyś. Jej twarz pokrywały zmarszczki, policzki nieco się zapadły, włosów znacznie ubyło, a wzrok stał się matowy. Poza lekką siwizną dostrzegła, że znacznie się skurczyła, przez co podarowany sweter wisiał na niej jak na wieszaku. Wpatrzona we własne odbicie, tłumaczyła sobie, że wszystko blaknie, kruszeje, więdnie. Skóra blednie, z wiekiem pokrywa się piegami, aż w końcu zmarszczy się niczym papier. Ale trzeba przeć naprzód, nie poddawać się. W końcu działanie jest obowiązkiem wolnego człowieka wobec przemijania.
Ostatnia myśl bardzo spodobała się Sawickiej. Była z siebie dumna, że potrafi tak filozofować.2
PSYCHOROZMOWA
Nie mogąc odzyskać pełnej kontroli nad ciałem, Evi nerwowo zamrugała. Pasy, którymi była przypięta do łóżka, utwierdziły ją w przypuszczeniu, gdzie się znajduje. Stopniowo, jak po szynach, ruszyła w niej lokomotywa świadomości. Wystraszona, zastanawiała się, czy to psychiatryk i co się jej właściwie stało. Rozglądając się nerwowo, Evi spostrzegła zaglądających do sali obcych ludzi. Obserwatorzy wymieniali się co chwila. Ich twarze były bez wyrazu, jakby nie mieli świadomości istnienia normalnego świata.
Wraz z akceptacją realiów w Szczepanikównie rosło zdenerwowanie wynikające z poczucia zagrożenia. Odczuwając klaustrofobiczne uwięzienie, dziewczyna zaczęła płakać i nawoływać pomocy. Kiedy Kazia weszła na salę, Evi w geście bezradności podniosła na nią wzrok, nie ukrywając, że potrzebuje wsparcia.
– Witaj – odezwała się Sawicka. – Jestem Kazimiera, a ty?
– Evi – odparła poirytowana dziewczyna, szamocząc się w uwięzi. – Może pani wezwać kogoś z personelu?
– Mhm – mruknęła Kazia, ale nim wyszła, ktoś z zewnątrz zatrzasnął uchylone drzwi.
Evi otaksowała ją krytycznie, z niecierpliwości przewalając oczami. Psychiatryk to było dla niej nowe, obce środowisko.
Ada stała pod gabinetem ordynatora oddziału i gestykulując, o czymś z nim rozprawiała. Szuranie przydużych kapci Sawickiej przerwało medykom dyskusję.
– Zaraz do was dołączę – rzuciła Ada, wyprzedzając zamiary podopiecznej.
Kazia zawróciła. Niosąc Evi wiadomość, zastanawiała się nad skrótem imienia, jakim przedstawiła się dziewczyna. „To pewnie odpowiednik imienia »Ewa« w jakimś obcym języku”– rozmyślała, zamierzając rozszyfrować znaczenie imienia podczas najbliższej wizyty w bibliotece.
Kiedy wróciła do pokoju nowej, ta była purpurowa ze złości.
– I co? – rzuciła nerwowo.
– Zaraz przyjdzie Ada i pewnie cię uwolni.
– Oby – sapnęła Evi, nie kryjąc swojej wyższości. – Jak śmią mnie tutaj więzić. To przecież szpital, a nie więzienie – komentowała rozdrażniona.
Ada słyszała jej słowa i wchodząc do sali, była gotowa na atak.
– Tak, to szpital – przyznała pogodnie, rozpinając Evi pas na wysokości klatki piersiowej – ale gdy jest podejrzenie, że pacjent zagraża sam sobie, musimy użyć wszelkich możliwych środków bezpieczeństwa.
Wyswobodzona pacjentka zdawała się jej nie słuchać. Podniosła się i chodząc po pomieszczeniu, robiła rekonesans.
Ktoś znów otworzył drzwi, zajrzał do środka i się wycofał. Ciekawscy zaglądali do sali nowej przez dłuższy czas.
– Ja pierdolę – zaklęła Evi, łapiąc się za głowę z poirytowania. – Czy ja mam spać wśród tych świrów? – Oczekując odpowiedzi, zatrzymała wzrok na Adzie. – To jakieś nieporozumienie. Chcę natychmiast zostać odwieziona do domu.
Ada obserwowała Evi, kiedy ta chodziła. Zauważyła, że dziewczyna stopniowo się wycisza. „Dobrze, dobrze” – szeptała w myślach, widząc, że nowa pacjentka stara się sprowadzić swoje myślenie na odpowiednie tory.
Szczepanikówna na chwilę przysiadła na łóżku, po czym znów wstała i zaczęła krążyć po pokoju.
– Evi, czy możemy przejść do gabinetu i na osobności w spokoju porozmawiać? – zaproponowała lekarka. – Zrobię herbatę i opowiesz mi o swoich problemach.
– Ja nie mam problemów. Moja matka jest jednym wielkim problemem. Ona jakimś cudem jest wolna, a ja w psychiatryku.
Ada patrzyła na pacjentkę na wskroś analitycznie, starając się ocenić, czy jej propozycja w jakikolwiek sposób zaciekawiła Evi. Wydawało się, że przynajmniej częściowo dziewczyna jest zainteresowana. Metodyka działania Ady nakazywała na wszelkie sposoby dotrzeć do nowo przybyłej. Lekarka obserwowała ją, próbując dociec, w jaki sposób ma jej pomóc. Zastanawiała się, czy Evi kiedyś komuś w pełni ufała.
– Evi.
Na łagodny głosu terapeutki Szczepanikówna raptownie się zatrzymała.
– Nie zamierzam zagłębiać się z panią w filozoficzne dysputy na temat stałości lub zmienności ludzkiej natury, ale herbaty z chęcią się napiję – odpowiedziała butnie.
– Tak? A z kim chętnie rozmawiasz o ludzkiej naturze? – zainteresowała się Ada.
– Może z Panem? – z ironią odpowiedziała Evi, ale zaraz sprostowała: – Jego nie ma, więc z Nim też nie dyskutuję.
– W nic nie wierzysz? – zatrwożyła się Kazia, która dopiero teraz odważyła się zasygnalizować swoją obecność.
– W nic – rzuciła nerwowo dziewczyna.
– W Boga też nie? W Najświętszą Panienkę? Ani w jakąkolwiek siłę wyższą? – Kazia próbowała odblokować Evi. Czuła, że przez wewnętrzne cierpienie nastolatka obrosła w twardą skorupę, skutecznie kamuflującą prawdziwe uczucia.
Sawicka odczuła potrzebę przytulenia tej biednej dzieciny. Przez moment chciała ją objąć i obiecać, że wszystko będzie dobrze. Patrzyła na nią i myślała, że jest taka młodziutka, prawie jak jej młodsza córka.
– Evi – cicho odezwała się Kazia.
Dziewczyna potrząsnęła lekko głową, orientując się, że właśnie przegrała starcie i wylądowała znokautowana na deskach ringu.
– Przepraszam, ale czy mogę mówić pani po imieniu? – zapytała szybko.
– Ależ oczywiście, będzie mi bardzo miło.
– Jak długo tu jesteś? – zwróciła się do Kazi.
– Długo. A może nawet zostanę do końca.
– Każda z was zostanie tu tylko tyle, ile będzie konieczne – wtrąciła się Ada.
Wiedziała, że nie powinna robić czegoś tak moralnie niewłaściwego i niesprawiedliwego jak przymykanie oczu na pobyt w szpitalu zupełnie zdrowej pacjentki. Kiedy bliżej poznała Sawicką, od razu oceniła, że kobieta jest zdolna do samodzielnego funkcjonowania w społeczeństwie.
– Idziemy na tę herbatę? – przypomniała się Evi, wybijając terapeutkę z wewnętrznych dywagacji.
– A tak, tak. Chodźmy.
Kazia powiodła wzrokiem za wychodzącymi i przypominając sobie o korespondencji, namacała ją w kieszeni.
– Pora odpisać Ziuniowi. – Uśmiechnęła się blado, zmierzając do swojej sali. – Jak dobrze pójdzie, list dostaną przed świętami.
Kiedy Sawicka przekroczyła próg dziesięcioosobowego pokoju, ogarnęła ją swego rodzaju rozpacz. Wodząc wzrokiem po słabo kontaktujących, rozchełstanych współlokatorkach, czuła, że jeśli zaraz nie wyjdzie na zewnątrz, perspektywa spędzenia świąt w tym otoczeniu doprowadzi ją do obłędu. Tylko nadzieja, że Evi będzie obok, przywróciła w niej wewnętrzną równowagę. Głęboko zaczerpnęła powietrza i nim usiadła na łóżku, uporządkowała szafkę.
Hela spod okna zasłaniała jej widok na korytarz. Już zamierzała ją przegonić z wejścia, ale zerknęła na nieobecny wzrok kobiety i powstrzymała się. „Ja pewnie też tak wyglądałam”– upomniała się w duchu.
Pisząc nagłówek listu, uśmiechnęła się. Zorientowała się, że brat rozpoczął swoją korespondencję podobnie jak ona. „Piszę do Ciebie…” – wykaligrafowała i zawiesiła się, rozważając, co dalej napisać.
***
– Nazywasz się Ewa Szczepanik? – zapytała Ada, rozpoczynając sesję z nową pacjentką.
Evi potwierdziła zdawkowym ruchem głowy, ale się nie odezwała.
Przeładowana hipotezami Ada musiała dać im jakieś ujście, dlatego znów o sobie przypomniała.
– Evi.
Słysząc swoje imię, dziewczyna spojrzała na terapeutkę.
– Tak?
– Słuchaj… W naszej rozmowie poruszę tylko te kwestie i zadam tylko te pytania, które pozwolą nam ustalić, dlaczego próbowałaś odebrać sobie życie.
Evi cicho prychnęła, po czym spokojnie sączyła herbatę. Przez moment trwała w bezruchu, pusto patrząc przed siebie.
Ada bacznie się jej przyglądała. Kątem oka spostrzegła, że dziewczyna zamarła. Ręka unosząca kubek do ust w pewnym momencie zawisła w powietrzu, jakby była podtrzymywana niewidzialną żyłką. W końcu Szczepanikówna odstawiła kubek, podniosła się, a potem kręcąc głową, niespodziewanie się uśmiechnęła.
– Evi? – zagadnęła Ada. – Kontaktujesz? Jesteś tu, ale cię nie ma.
– Próbuję odnaleźć drogę wyjścia – odpowiedziała dziewczyna matowym głosem.
– Możesz to zrobić, rozmawiając ze mną – zasugerowała lekarka.
– Może kiedyś.
Ada pokiwała głową, jakby potrafiła wejść w zagmatwany umysł nastolatki. Jakby bez trudu odczuwała desperackie myśli Evi, jej wyobcowanie i niezrozumienie. Wypytując o ulubione piosenki czy książki, określała stan psychiczny nastolatki i tworzyła jednocześnie jej psychologiczny portret.
Największe emocje Evi okazywała, gdy mówiła o ulubionej muzyce. Fascynowała się big-beatem, szczególnie twórczością Karin Stanek z okresu jej solowej kariery z zespołem Czerwono-Czarni. Kiedy Polskę zalała fala big-beatu, Evi zakochała się w Żółtych kalendarzach Piotra Szczepanika. Choć nigdy jeszcze nie była nad morzem, gdy wymawiała tytuł piosenki, zaciągała się przy tym powietrzem, niemal czując zapach wody morskiej. Gdy swoje serce oddała Leszkowi, w czołówce jej ulubionych utworów pojawił się Mały Książę Kasi Sobczyk, a potem kolejno piosenki Filipinek czy Marka Grechuty.
– Czy pani wie, że Karin ma podobne korzenie co ja? – nagle zagadnęła medyczkę. – Nie wiem, czy pochodzenie nie zakłóci jej kariery – zafrasowała się, nie wyjaśniając, o co tak naprawdę jej chodzi.
W ciągu niemal godzinnej rozmowy Ada analizowała każde zdanie pacjentki, oceniając jej psychiczną kondycję i nie dając po sobie poznać, że przeprowadza leczniczy rekonesans. Jako studentka psychiatrii nie używała naukowego terminu „synerologia” – wolała to określenie zastąpić „gorącym odczytem”, który polegał na bieżącym analizowaniu reakcji rozmówcy, jego mowy ciała, zachowania, ubioru czy nawet spojrzenia.
– Ile tu zostanę? – nieoczekiwanie zapytała Evi, po tym jak Ada oznajmiła, że może wrócić do sali.
– Tyle, ile trzeba.
– To święta spędzę tutaj?
– Twoi rodzice są już powiadomieni, a ja dziś przekażę swoją opinię ordynatorowi. Sama wiesz, że leki nie załatwią wszystkiego.
– Mhm – przyznała dziewczyna, opuszczając gabinet.
Do jedenastki Evi pędziła niczym wystrzelona z procy, potrącając po drodze wolno poruszających się pensjonariuszy. Niemoc doprowadzała ją do frustracji, a informacja o zawiadomieniu rodziców – zawstydzała. Nagle Evi przypomniała sobie o Kazi. Aby ją odszukać, wyszła ze swojej sali na korytarz. Dłuższą chwilę błądziła wzrokiem po zagubionych pensjonariuszach, wiedząc, że żaden z nich nie pomoże jej w poszukiwaniach. Gdy bełkocący coś niezrozumiale pacjent dotknął jej ramienia, Evi go odepchnęła. Z poczuciem wyższości i lękiem zaglądała do kolejnych pomieszczeń, nerwowo pocierając ramię. Patrzyła pogardliwie na szurających nogami chorych i starała się zachować dystans, nie tylko fizyczny.
Już wtedy uznała, że nie cierpi tego miejsca. Tego obrzydliwego zapachu, nieustannych jęków, pokrzykiwań, chichotów i właśnie tego szurania kapciami. Psychiatryk kojarzył się Evi z powolnym dogorywaniem w skrajnie złych warunkach. Był dla niej niczym pandemonium, z którego jak najszybciej pragnęła się wydostać.
Kiedy w pokoju oznaczonym numerem cztery Evi w końcu odnalazła Kazię, jej twarz rozpromieniła się. Widok tej dobrotliwej kobiety uspokajał, odprężał i sprawiał, że nastolatka czuła się bezpiecznie. Widząc, że nowa znajoma jest zajęta, Evi podsunęła się na tyle blisko, by dostrzec na szafce arkusik papieru.
Ewidentnie Kazia rozmyślała nad treścią listu, którego nagłówek zaczynał się jakże dobrze znanymi jej słowami: „Piszę do Ciebie”.
Twarz Evi zapłonęła rumieńcem.
– Piszesz do domu? – zapytała bez skrępowania.
– Tak. To list do brata. Tyle chciałam powiedzieć moim bliskim, a teraz zupełnie nie wiem, co mam napisać. Przez ostatni rok o wszystkim już im opowiedziałam, chociaż nie jestem pewna, czy otrzymali całą korespondencję.
– Ja też mam brata, Waldiego – wyznała Evi, siadając na skraju łóżka.
– Mój nazywa się Józef. Wasza rodzina to arystokraci? – zapytała Kazia z uśmiechem.
– E. Babcia nas tak nazwała, a matka przystała na jej propozycję.
– Ja mam dwie córki: Janinę i Justynę. Mam też matkę Antoninę, siostrę Sabinę i dwóch braci, z których tylko jeden utożsamia się z rodziną. Właśnie do niego piszę.
– A masz męża? – dociekała Evi.
Kazia przez dłuższą chwilę nie odpowiadała, aż w końcu wyjaśniła:
– Tak. Mam męża, ale on już żyje z drugą kobietą. Ty wiesz, że ona też ma na imię Kazimiera? – Kazia lekko się roześmiała. – Myślę, że Pan nie pogubi się w tym, która Kazimiera Sawicka jest właściwą żoną Jeremiego.
– Nie jesteś zazdrosna o męża ani zła?
– Zazdrość o mężczyznę jest próżnością. Próba zawładnięcia nim, posiadania na zawsze i na własność jest złem. Tak zostałam wychowana, w szacunku do mężczyzny.
Po latach Kazia patrzyła na zdradę małżeńską inaczej, określając ją jako „swobodę”. Czas zrobił swoje i doszła do wniosku, że już nie czuje do nikogo urazy. Wybaczając kochankom Remka, mogła zachować wesołą, a nie smutną duszę.
– Twój mąż miał piękne imię – zauważyła Evi, kilkukrotnie wymawiając imię „Jeremi” na głos.
– Ma piękne imię – poprawiła ją Kazia. – On żyje. Ale w nim samym niewiele było piękna. Nie wiem, czy wiesz, ale to imię pochodzi z hebrajskiego i znaczy ni mniej, ni więcej tylko „ten, co został wywyższony przez Boga Jahwe”. I podczas naszego wspólnego życia Remek zachowywał się tak, jakby rzeczywiście został wywyższony. Nie miał zielonego pojęcia o hebrajskim, a pomiatał wszystkimi i wszystkim. Niektóre źródła naukowe mówią, że mężczyźni o tym imieniu są niezwykle kreatywni i inteligentni. I z tym muszę się zgodzić, chociaż to właśnie kreatywność Remka przywiodła mnie tutaj.
Evi nie do końca rozumiała słowa tej uwięzionej i porzuconej kobiety, bo z jej tonu wnioskowała, że ta żałuje męża.
– Żal ci go? Dlaczego? – zdziwiła się. Nie czekając na odpowiedź, dodała: – Nie każdy człowiek zasługuje na żal i nie każda śmierć na żałobę.
– Nie mówmy już o tym – poprosiła Sawicka, bo nagle jakoś posmutniała. – Jeremi to przecież człowiek i ja mu wybaczyłam. Z trudem, ale wybaczyłam – podsumowała, wbijając wzrok w ścianę.
Nie rozmawiały na ten temat więcej.
– Wracamy do swoich sal – komunikował pielęgniarz, wsuwając głowę do kolejnych pomieszczeń. – Zaraz będziemy podawać leki.
Pomruki niezadowolenia mieszały się z chichotem obłąkanych, którzy biernie poddawali się przepychance, jaka zapanował wokół.
„Ja pierdolę” – zaklęła w myślach Evi, podążając w kierunku wyjścia z czwórki.
Kazia odprowadziła ją wzrokiem i machnęła na pożegnanie.3
ROZMOWA ADY Z LUCYNĄ
Do Kochanowa Lucyna wybrała się we wtorek, dzień przed Wigilią. Tego dnia rano ordynator powiadomił Adę, że koło południa przyjadą rodzice nieletniej pacjentki. Nietrudno było się domyślić, że decyzja co do dalszej rekonwalescencji Szczepanikówny leżała w rękach jej matki. Przełożony polecił poinformować Szczepaników o faktycznym stanie zdrowia ich dziecka, łącznie z obawami i wnioskami, jakie Ada zamieściła w raporcie.
Chcąc przygotować Evi do spotkania, Ada wezwała ją do gabinetu. Kazia, która akurat wracała z toalety, przypadkowo natknęła się na obie kobiety. Przywitały ją zdawkowym pozdrowieniem i zniknęły za drzwiami terapeutycznego pomieszczenia. Tak chłodne przywitanie nie tylko zdziwiło Sawicką, ale też wzbudziło jej zainteresowanie. Jakby przez skórę czuła, że dziś wydarzy się coś niesamowitego. Podekscytowana tym odczuciem, postanowiła obserwować wejście i hol.
Około godziny dwunastej drzwi oddziału psychiatrycznego rozwarły się i wraz z mroźnym podmuchem wiatru ukazała się w nich Lucyna Szczepanik. Kobiecie towarzyszył jej małżonek, który – skurczony – podążał za prowadzącym ich pielęgniarzem. Para zatrzymała się tuż przy wejściu, by strzepać z okryć odrobiny białego puchu.
Wpatrując się w mężczyznę, Kazia omal nie zemdlała. Od razu rozpoznała Zygmunta Szczepanika, zarządcę gospodarstwa w Roztoczu. Otrzeźwił ją zimny pot, jaki poczuła na karku. Odblokowana pamięć sama uruchomiła kalejdoskop wspomnień z okresu żniwnego w pegeerze. Głośno przełykając ślinę, Sawicka wsunęła się głębiej za choinkę. Z tej pozycji mogła swobodnie obserwować przybyłych.
Pielęgniarz skinął ręką, zachęcając Szczepaników, aby podążali za nim. Po chwili gromadka zniknęła w przyciemnionym korytarzu dla personelu. Sawicka niczym detektyw podreptała śladem przybyłych.
***
Evi, znając matkę, nie przypuszczała, że ta stawi się w psychiatryku na wezwanie ordynatora. Dopiero stukanie do drzwi sprawiło, że nastolatka jakby wyrwała się z transu. Kręcąc się nerwowo, rozglądała się na boki, to znów błagalnie patrzyła na Adę, jakby tym spojrzeniem mogła odwlec moment spotkania.
Zanim lekarka zdążyła cokolwiek zrobić, Szczepanikowa weszła do gabinetu bez zaproszenia. Ada zgromiła ją wzrokiem, a Lucyna oschle przywitała córkę.
– Zazwyczaj czeka się na zaproszenie – rzuciła Ada. – Kto jak kto, ale nauczycielka powinna o tym pamiętać.
– Jeśli to była prośba, zabrakło w niej odpowiedniej intonacji – kwaśno odgryzła się Lucyna.
– Chyba dobrze byłoby, żebym powiedziała kilka słów na temat Evi – odezwała się Ada, nie spuszczając wzroku z kobiety.
– I? – ponagliła ją Szczepanikowa.
– Państwa córka chciała odebrać sobie życie – rzuciła twardo. – Przypuszczam, że próba samobójcza Evi była efektem czyichś spekulacji względem jej osoby, co doprowadziło nastolatkę do wewnętrznych rozterek, a w rezultacie wywołało depresję…
– Pani się myli – przerwała jej Lucyna.
– Nie mylę się – matowym głosem zrewanżowała się Ada. Nie zamierzała się tłumaczyć. Zdawała sobie sprawę, że dalsza rozmowa ze Szczepanikową to strata czasu, bo matka dziewczyny posługiwała się wątłymi wyjaśnieniami i półsłówkami. Nie kryła swojego niezadowolenia, jakby nie była świadoma, że jej dziecko otarło się o śmierć.
– Nawet przez chwilę nie chciałaś mnie zobaczyć – wtrąciła się Evi, posyłając matce wściekłe spojrzenie. A kiedy zorientowała się, że Lucyna ją lekceważy, wrzasnęła: – Nawet, kurwa, nie wysłałaś jebanej kartki urodzinowej! Dla ciebie liczą się tylko te jebane koktajlowe przyjęcia!
Wzburzenie Evi było tak ogromne, że w tym momencie była gotowa tu zostać. Czuła, że złość kipi z niej uszami.
– To nie tak – bąknęła Lucyna, spuszczając wzrok.
– Żadnej kartki? – wtrącił się do rozmowy Zygmunt, a jego zaskoczenie było tak duże, że wzrokiem świdrował żonę.
Ada ze współczuciem pokiwała głową.
– Domyśla się pan dlaczego?
Zygmunt nie odpowiedział. Pytanie tej miłej lekarki zupełnie go zaskoczyło.
W pokoju zapadła niewygodna cisza. Zebrani trwali w dziwnej apatii, z której nie potrafili się otrząsnąć. Jednak słysząc wzmożony ruch na korytarzu, w końcu oprzytomnieli.
Lucyna zbliżyła się do Evi na tyle, że gdyby wyciągnęła dłoń, dotknęłaby jej ramienia. Patrzyła na nią, sprawiając wrażenie, że chce ją przytulić, dodać otuchy. Przez chwilę można było przypuszczać, że Evi cofnie się choć minimalnie przed matką, ale ta nawet się nie poruszyła.
Ada już ją rozszyfrowała. Wiedziała, że Evi robi to celowo, aby zachować pozory odwagi. Tak naprawdę okopała się na swojej pozycji.
Lucyna spuściła wzrok, a Zygmunt cicho zaklął. Właściwie trudno było o wymowniejszą reakcję.
– Pacjentka powinna zostać skierowana na obserwację – podjęła terapeutka. – Musimy wykluczyć prawdopodobieństwo zachowań dysocjacyjnych.
– Co pani mówi? – poirytowała się Lucyna. – Sądzę, że Evi cierpi na chroniczne lenistwo, takie, jakie występuje u większości młodzieży w jej wieku.
– Rozumiem, że pani w tym temacie jest wyedukowana? – z ironią zapytała Ada. – Jeśli jest inaczej, to proszę powiedzieć, dlaczego Evi często popada w marazm. Obserwując ją, zauważyłam, że ogarnia ją stupor.
Mimo że Ada była bardzo przekonująca, Lucyna nie dawała za wygraną.
– Pani konfabuluje – rzuciła czerwona ze złości.
– Czyżby? Nie mylę się – odparła stanowczo lekarka. – Decyzja o dalszym leczeniu należy do państwa, ale proszę traktować córkę po prostu jak człowieka.
Ada wiedziała, że nic więcej nie może zrobić. Wyszła, zostawiając całą trójkę w gabinecie.
Kiedy zostali sami, Evi zapragnęła rzucić się w objęcia matki. Chciała być tam, gdzie być powinna – ogromnie pragnęła znaleźć się w domu. Jednak chłód bijący od Lucyny sprawił, że nie odważyła się do niej przytulić. Niczym zbity pies błagalnym głosem poprosiła, aby rodzice zabrali ją do domu.
Kiedy Ada po kwadransie wróciła do gabinetu, zastała Evi w objęciach ojca. Blady jak ściana Zygmunt tulił córkę, obiecując sobie, że już jej nie zostawi. Lucyna stała obok. Wyglądała na skruszoną, ale Ada już wcześniej ją zdiagnozowała, uznając, że Szczepanikowa wykazuje nadmierną skłonność do zatajania prawdy. Wcześniejsze stwierdzenie, że Evi jest leniwa, nijak miało się do wyników, jakie dziewczyna osiągała w szkole. Ada doskonale rozumiała, że kobieta obawia się o swoją pozycję w szeregach partii, ale nie pojmowała, dlaczego nie kocha własnego dziecka…
Po wyjściu ze szpitala Lucyna zatrzymała się na chodniku. Zygmunt zrobił to samo. Oboje milczeli, świadomi, jakiej rozmowy uniknęli – czy też może jaką odwlekali. Czekając, aż Evi spakuje się i do nich dołączy, każde w swojej głowie walczyło z rozbieganymi myślami.
***
Kiedy Kazia zauważyła, że rodzice nastolatki opuszczają szpital, odetchnęła. Była szczęśliwa, że te święta spędzi w towarzystwie Evi. „Ta dziewczyna tak mi przypomina Justysię” – myślała z nostalgią, wracając na salę. Gdy mijała jedenastkę, wsunęła głowę do środka, aby się przywitać, ale widok, jaki zastała, odebrał jej mowę. Evi opróżniała szufladkę szafki, wrzucając zawartość do małego woreczka. Palcami przeczesała blond włosy i ogromnie się spiesząc, wpadła na stojącą w progu Kazię.
– Jadę do domu – wymamrotała, chcąc ją wyminąć. – Rodzice czekają.
– A dokąd jedziesz? – zainteresowała się Kazia, nagle dostając olśnienia, że przez te kilka dni o to nie zapytała.
– Jak to gdzie? Do Roztocza – rzuciła i nie czekając na nic, uścisnęła przedramię Sawickiej.
– Do widzenia – szepnęła do siebie Kazia, bo dziewczyna popędziła korytarzem do wyjścia.
Pielęgniarz już czekał na Evi. Dla zabawy potrząsał pękiem kluczy. Ta nieharmonijna mieszanina dźwięków jednych pacjentów przyciągała, a innych denerwowała. Ci drudzy, szukając ucieczki, zakrywali uszy i z jękiem obijali się o ściany. Mężczyzna drwił z ich zachowania, coraz mocniej tarmosząc kółkiem.
Kazia wolnym krokiem szła za Evi. Była rozczarowana nie tylko jej pożegnaniem, ale i nadzieją, jaką sama w sobie wzbudziła.
Kiedy opiekun rozgonił tłumek spod drzwi, Sawicka podeszła do okna. Nie zobaczyła już Evi, ale zdążyła zerknąć na wołgę odjeżdżającą spod budynku. Pomachała do niej. Wzdychając cicho, zasmuciła się perspektywą samotnych świąt.
***
Przez trwającą ponad godzinę podróż Lucyna rozmyślała nad tym, co usłyszała od niezbyt uprzejmej lekarki. Nie zgadzała się z teoriami ani oceną, jaką zapewne wystawiła jej ta młoda osóbka. Przecież tak naprawdę kochała córkę, tylko przez wzgląd na bezpieczeństwo Evi przez te kilka miesięcy zminimalizowała z nią kontakty.
Wraz z awansem Lucyny dyrektor zatrudnił w szkole nowego nauczyciela, zlecając Szczepanikowej opiekę nad trzydziestodwulatkiem. Na odległość było widać, że młokos to ogon z centrali. Wiedząc o wewnętrznych weryfikacjach, Lucyna była pewna, że młody, ambitny towarzysz wkrótce wyniucha coś o jej przeszłości. Za wszelką cenę unikała więc pytań o rodzinę, a adres szkoły córki trzymała w tajemnicy. Była świadoma, że władza za pomocą wszechobecnej cenzury może namierzyć każdy list obywatela, by dotrzeć do interesujących partię informacji.
Słowa Evi o niewysłanej kartce urodzinowej zabolały Lucynę do żywego, a jeszcze gorszy okazał się mrożący krew w żyłach wzrok Zygmunta. Ta pogarda, jakiej nigdy wcześniej jej nie okazał, była druzgocąca. „Jedynym rozwiązaniem byłaby szkoła partyjna, ale teraz wszystko się zmienia” – pomyślała Lucyna, wysiadając z samochodu w szare grudniowe popołudnie.
Gdy weszła do domu, utwierdziła się w przekonaniu, że musi z Zygmuntem porozmawiać na temat przyszłości ich córki – i ta rozmowa stała się dla niej priorytetem.4
ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA
Rok 1969
Po powrocie do Roztocza dom stał się dla Evi obcy. Tak chciała do niego wrócić, a teraz, gdy już tu była, czuła chorobliwy strach. W nocnych marach nawiedzały ją powykrzywiane twarze pacjentów z psychiatryka, którzy stukali w okna i błagali o pomoc. Ich wyciągnięte w rozpaczy ręce nie przestawały łomotać. Ten stukot był tak realistyczny, że doprowadzał Evi do furii. Umęczona i spocona, siadała na łóżku i omiatając wzrokiem pomieszczenie, nasłuchiwała. W końcu uznawała, że to wyobraźnia płata jej figle.
Tego roku wyjątkowo Evi nie pomagała w świątecznych przygotowaniach. Nafaszerowana przez matkę psychotropami, czuła się sennie i zupełnie obojętnie podchodziła do tego, co działo się na dole w kuchni. Leżała u siebie na górce, co jakiś czas odwiedzana przez brata nadmiernie dbającego o jej potrzeby. Stan, w którym była po zażyciu leków, nawet jej się podobał. Oprócz sporadycznych zawrotów głowy i nocnych koszmarów, które nota bene miały wkrótce ustąpić, mogła rozmawiać na każdy temat bez okazywania zbędnych emocji. Jej ruchy spowolniły i, jak to określił Waldi, „zrobociały”.
Podczas kolacji wigilijnej Evi niewiele się odzywała, za to matka trajkotała jak najęta. Całą sobą nadskakiwała mężowi, a zwracając się do dzieci, przymilnie się uśmiechała. Prezent, jaki Lucyna wręczyła Evi, zaskoczył wszystkich oprócz obdarowanej. Zabrana wcześniej bransoletka, którą teraz matka jej oddała, przyciągnęła wzrok nie tylko jej brata, ale również Zygmunta. Obaj mężczyźni domyślili się, że podarunek jest w jakiś sposób związany ze zdarzeniami, jakie wkrótce nastąpią. I nie mylili się.
Zaraz po kolacji Zygmunt zmienił płytę z kolędami na swoją ulubioną. Dźwięk mazurka B-dur op. 7 Fryderyka Chopina wypełnił salon Szczepaników. Nim pan domu zasiadł w fotelu z kropelką koniaku, Lucyna podstawiła mu drugi kieliszek. Z jej twarzy można było wyczytać, że chce o czymś porozmawiać. Waldi doskonale znał mimikę matki i zorientowawszy się, że rodzice chcą zostać sami, zaproponował siostrze, żeby przenieśli się do niej. Evi nie oponowała, gdyż czuła się zmęczona. Z ulgą znów wsunęła się do łóżka, zapominając nawet o zdjęciu ubrań. Wpatrywała się w rozgwieżdżone niebo i beznamiętnie obracała na ręce bransoletkę, a jej myśli krążyły wokół Leszka.
Waldi przysiadł koło niej. Nienaturalne zachowanie siostry bardzo go drażniło.
– On pisał do ciebie przez jakiś czas – odezwał się. – Ale ty nigdy nie zobaczyłaś tych listów. Matka skutecznie temu zapobiegała. Ja też ich nie czytałem – dodał, jakby wyprzedzając pytanie siostry o treść wiadomości.
Evi przestała bawić się manelą i spojrzała na brata. Jej wzrok był tak pusty, że Waldi się przeraził. Zanim dziewczyna zdążyła dopytać o to, co usłyszała, brat tylko wątle się uśmiechnął i wyszedł. W pokoju zaległa głucha cisza. Evi musiała wszystko przetrawić. Jej mózg pracował tak wolno, że nim zrozumiała, co zrobiła jej matka, zasnęła.
W Boże Narodzenie Evi nawet nie zeszła na śniadanie. Silne zawroty głowy nie pozwalały jej przyjąć innej pozycji niż horyzontalna. Waldi był u niej dwa razy, a przed wieczorem zajrzeli do niej rodzice. Ojciec usiadł obok i głaszcząc jej bladą twarz, tłumaczył, że gdy organizm przyswoi nowe leki, jej złe samopoczucie minie. Matka z kolei spacerowała po pokoju w tę i z powrotem, dopytując, czy Evi nie potrzebuje nowych ubrań. I choć nastolatka słabo kontaktowała, pytanie matki wywołało u niej reakcję prześmiewczą, a raczej balansowała na granicy głośnego prychnięcia. Po prawie dwudziestominutowych niekonstruktywnych zagadywaniach Lucyna przeszła do sedna sprawy, oznajmiając, że od nowego roku szkolnego Evi zmieni szkołę.
– O wszystkim poinformuję cię po powrocie z posiedzenia plenarnego. Co prawda cztery miesiące to dość odległy termin, ale do tego czasu i tak pewnie będziesz na zwolnieniu.
Na oświadczenie matki Evi wzruszyła ramionami, nie mając dla niej żadnej odpowiedzi. Lucyna bynajmniej jej nie oczekiwała, przynajmniej nie w tej kwestii.
– Więc? – rzuciła.
– Więc co? – beznamiętnie odezwała się Evi. – Przecież ty już mi ułożyłaś życie.
– Matka chce dla ciebie dobrze – wtrącił się do rozmowy Zygmunt. – Ty przecież lubisz czytać, to może chciałabyś pracować w kulturze? Może w gazecie albo w wydziale oświaty?
– Jedna osoba pracująca w oświacie wystarczy – kwaśno odpowiedziała Evi. – Ale po co teraz rozprawiać o mojej pracy, skoro mam się jeszcze uczyć? Mam dopiero szesnaście lat.
– Po nowym roku siedemnaście – sprostował ojciec.
– Trzeba trzymać rękę na pulsie, choć do niedawna było to o wiele prostsze. – Lucyna lekko westchnęła. – Niemniej jednak popytam w komitecie i jakieś rozwiązanie dla ciebie się znajdzie – podsumowała z zadowoleniem.
Ojciec ucałował Evi w czoło, po czym oboje z żoną wyszli z pokoju córki.
W drugi dzień świąt, wieczorem, do uszu Evi dotarły podniesione głosy rodziców. Z początku nie zamierzała schodzić na dół, ale ciągłe przysypianie tak ją męczyło, że zmusiła się do wstania z łóżka. Nim ustabilizowała błędnik, chwilę nasłuchiwała odgłosów kłótni. Stojąc, lepiej rozpoznawała głosy. Zorientowała się, że na dole są tylko domownicy, i zeszła do nich. Gdy cichutko przysiadła się do ojca, Waldi w ogóle nie zwrócił na nią uwagi. Kompulsywnie dyskutował z matką, ale jego głos momentami wydawał się nazbyt bełkotliwy. Evi od razu rozpoznała, że brat przy świętach ukradkiem pewnie coś chlapnął, a bystra matka rozszyfrowała jego nienaturalne zachowanie. Zygmunt standardowo nie uczestniczył w rozmowie. Lekko rozbawiony, sączył swojego popołudniowego drinka, pozwalając żonie na przepychanki z synem.
Z wymiany zdań wynikało, że i dla Waldiego Lucyna już wymyśliła przyszłość, z którą ten absolutnie się nie zgadzał.
Zygmunt, był coraz bardziej rozbawiony zachowaniem pupila żony. Ramieniem przyciągnął córkę do siebie, zniżył głos do szeptu i zapytał:
– I na kogo stawiasz?
– Waldi ją przekona – pewna swego odezwała się Evi, widząc, że matka stopniowo ustępuje. – A nie mówiłam, już ją ma, a zaraz ona będzie jeść mu z ręki.
Młody Szczepanik był świetnym manipulatorem. Swój spryt okazywał nie tylko w domu, najczęściej wykorzystywał go w stosunku do kobiet. Jego urok, błyskotliwość i elokwencja potrafiły skruszyć niejedno damskie serce i wywołać nieodwzajemnione westchnienia. Już od jakiegoś czasu do uszu Evi docierały plotki na temat życia seksualnego brata, ale biorąc pod uwagę jego wiek, nigdy nie przypuszczała, że mogą być prawdziwe. W zupełności zgadzała się z opinią, że Waldi jest indywidualistą, a jego nieprzewidywalne zachowania pozwalały na określenie go mianem gorącej głowy. Ze słów matki wynikało, że młody Szczepanik jest nie lada kogutem, a jego zapędy ku płci przeciwnej przyniosą wkrótce jakieś nieszczęście. Mimo wszystko Waldi tak zamotał matkę, że ta uwierzyła we wszystko, co powiedział, a powiedział dokładnie tyle, ile chciał, by matka wiedziała. Zupełnie wyparł się romansowania z wieloma dziewczętami, z humorem godząc się ze stwierdzeniem rodzicielki, że jest jedynie bawidamkiem.
Coraz śmielsze poczynania syna przyhamował Zygmunt, który na bezpośrednie zapytanie młodzieńca, czy ten może wlać sobie koniaczku, palcem wskazał mu drzwi. Gdy niezadowolony Waldi opuścił salon, Lucyna oznajmiła mężowi, że zaraz po świętach porozmawia z rozbestwioną dziewuchą, która śmie odciągać jej syncia od nauki.
Po tych słowach i Evi wyskoczyła z salonu. Tym razem nie utrzymała powagi i roześmiała się w głos. Na schodach doszło do niej głośne stwierdzenie matki, że Ewa naprawdę zwariowała.
Stopniowo skutki uboczne leków ustępowały, a wraz z lepszą ich tolerancją Evi stawała się świadoma rzeczywistości. Wielogodzinna nieobecność domowników sprawiała, że Evi znów zaczynała myśleć o Leszku, z nostalgią wspominając spacery po roztoczańskim parku. Gdy zauważała, że jej oczy zachodzą mgłą i nie może opanować płaczu, sięgała po tabletki. Łykając kolejnego proszka, cieszyła się w duchu, że matka nieskutecznie schowała pigułki.
Zdarzały się momenty, w których Evi najchętniej pobiegłaby do domu ukochanego i, jak ludzie w jej marach, łomotała do drzwi tak długo, aż on by jej otworzył. Czuła się tak rozchwiana emocjonalnie, że gdyby nie działanie leku, mogłaby się wszystkiego dopuścić. Zmagając się z opanowaniem snu, jednego była pewna: nigdy nie przestanie kochać Leszka.6
PRAWDZIWE OBLICZE DAMIANA
Lata siedemdziesiąte
7 lipca 1970 roku Janina Sawicka wyszła za Czesława Bartkowicza. Ustalenia, że starsza córka po ślubie zamieszka u męża, Sawicki przeprowadził jeszcze na zrękowinach.
– Jakoś przecipimy ten rok lub dwa u matki, a potem rozejrzymy się za własnym lokum – pocieszał narzeczoną Czesiek, gdy ta rozprawiała o niewygodach dojazdu do pracy. – Ja już tyle lat dojeżdżam i nie grymaszę.
Aby w takich sytuacjach uniknąć kłótni, Jasia powtarzała sobie, że Czesiek bardzo ją kocha i oszczędza każdą złotówkę. Karciła się w duchu, że nie czas na wybrzydzanie, bo jej kochany chce spełnić swoje i jej marzenie.
Chcąc zaskarbić sobie sympatię synowej, matka Cześka przygotowała dla nowożeńców przyjęcie weselne. Jak na wiejską gospodynię przystało, o wszystkim pomyślała: muzykanci wykręcali skoczne obertasy, a alkohol lał się strumieniami. Jeremi z Kazieńką nie ukrywali swojego zadowolenia, bo swatowa nad podziw o nich dbała, a na zakończenie przyjęcia wetknęła sporą wałówkę.
Nawet w tak szczególnym dniu Jasia musiała pilnować przyrodniego rodzeństwa, które w pełni oddało się wiejskiej wolności. Kuba notorycznie bujał się na dyszlu od wozu, to znów ganiał za stadem kaczek, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Zyta z kolei nie mogła nacieszyć się różnorodnością wiejskiego zwierzyńca i nie bacząc na bezpieczeństwo, weszła do kojca niedawno oproszonej maciory. Jasia, zmęczona ciągłym ganianiem za dziećmi, zamierzała poprosić o pomoc Justynę, ale ta była zajęta ciągle płaczącą Elżunią, bo Damian nagle gdzieś przepadł.
– My już chyba wrócimy do Roztocza – rozważała Justysia, rozglądając się za mężem.
– Ty go tak nie szukaj, bo on sam się znajdzie – śmiał się podchmielony ojciec, puszczając oko do Kazieńki.
– Oj tak, tak – roześmiała się macocha. – Daj chłopu trochę swobody, a nie ciągle będziesz go za spodnie trzymała – skwitowała zgryźliwie.
Złość Justyny była ogromna, ale nie zamierzała wszczynać awantury. Tuląc w ramionach pobudzoną córeczkę, udała się na spacer. Za murami dużej stodoły było znacznie ciszej. Ze sweterka Justyna umościła córce posłanie i przysiadła obok. Dziecko od razu usnęło, a i jej zaczęły ciążyć powieki. Cień i wiaterek niwelowały zdenerwowanie Justyny, która ukojenie znalazła w przyjemnym bzyczeniu owadów.
Z odpoczynku wybił ją dobiegający zza snopków dziewczęcy chichot. Z początku Justyna myślała, że coś się jej przesłyszało, ale gdy dźwięczny śmiech się powtórzył, postanowiła sprawdzić, kto zabawia się w sianie, choć przez moment się wahała. W końcu ruszyła w kierunku dźwięku, a nie chcąc wypłoszyć flirtującej pary, zaszła z przeciwnej strony. To, co zobaczyła, ogromnie ją zaskoczyło, a łzy rozczarowania, gorące jak uczucie do Damiana, same pociekły z oczu. Odśrodkowa gorączka doprowadzała ją do furii. Ziemia zawirowała Justynie przed oczyma, burząc wszystko, w co do tej pory wierzyła. Jaka była głupia, że przez ten czas dawała wiarę słowom Damiana! Jak idiotka dała się omamić łotrowi, który na weselu jej siostry nie przepuścił młodej dzierlatce.
Dziwne uczucie przemknęło się po kręgosłupie Justyny. Wzdrygnęła się i nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Po tym, co zobaczyła, była pewna, że plotki krążące w Roztoczu są prawdziwe. Rozgoryczona, ponownie wsunęła się za snopek.
– Znam już twoje prawdziwe oblicze – syknęła do siebie, zaciskając dłonie w pięści.
Trwała w tej pozie, aż para zakończyła amory. W tym czasie przeanalizowała swoje życie u boku Damiana.
– To prawda, że jesteśmy parą na odległość, ale większość ludzi przeżywa cały dany im czas na tym świecie, nie doświadczając zbliżeń, jakich my doświadczyliśmy. Nasza miłość jest niezniszczalna – szeptała do siebie przepełniona ogromem uczuć.
Wzdychając płytko, zorientowała się, że Damian stoi obok. Chyba wszystko słyszał, bo tylko potaknął, wziął córkę na ręce i nie czekając na żonę, ruszył w stronę gospodarstwa. Justyna podążała za nim.
Jasia wyczekiwała ich przy węgle stodoły. Zdążyła dodać dwa do dwóch. Spiorunowała szwagra wzrokiem i pytająco patrzyła na siostrę.
– Co zamierzasz? – burknęła w końcu do Justyny.
– Zapytać go.
– Jeśli cię okłamie? Dla mnie on zawsze wyglądał na buca – stwierdziła kwaśno. I do jej uszu docierały plotki o romansach szwagra, a teraz była już pewna, że to nie tylko plotki.
Justysia zmierzyła ją wzrokiem, ale zaraz tajemniczo się uśmiechnęła.
– Ty nawet nie przypuszczasz, jak my gorąco się kochamy.
Wyznając to, Justyna rozmarzyła się, a jej głos emanował erotyzmem. Najwyraźniej przeniosła się do chwil uniesienia. Kalejdoskop myśli cofnął ją do ostatniego razu, gdy do upadłego kochała się z mężem. Lisi uśmieszek pojawił się na jej twarzy, podkręcając fantazje Jasi. Justyna pamiętała każdą sekundę tego zbliżenia, łącznie z tym, na który bok się obróciła, gdy skończyli. W ustach miała teraz smak papierosa, którym oboje się raczyli. Od jakiegoś czasu i ona popalała, a seks potęgował ten nałóg. Wtedy, paląc papierosa, jeszcze głośno oddychała, a Damian palcem wodził po jej ciele, zabawiając się perlistymi kroplami potu.
– By być szczęśliwą, musisz w pełni oddać się partnerowi – poradziła, zostawiając Jasię samą.
– Taaa – sapnęła dziewczyna. – Mam jak ty na każdym kroku pozwalać rolować się chłopu i żyć w przeświadczeniu, że to chwile szczęścia niezniszczalnego uczucia? Bzdury. Trzeba być racjonalistką, a nie marzycielką.
Rozmowę z mężem Justyna przeprowadziła podczas wspólnego tańca. Tłumaczenie Damiana nie brzmiało przekonująco i ani trochę jej nie uspokoiło.
– Nie mam z nią nic wspólnego – zapewniał mężczyzna, przymilnie przyciągając żonę do siebie. – Sama widziałaś, że dziewucha szła za mną, nie ze mną.
Gruby, aksamitny głos Damiana jak magnes działał na zmysły Justyny. W tym momencie była gotowa zapomnieć o wszystkim i kochać się z nim bez opamiętania.