- W empik go
Tofa. Księżniczka Słowian - ebook
Tofa. Księżniczka Słowian - ebook
Mówili jej, że historię pisze się krwią i ostrzami mieczy.
Mówili jej, że Perun, Odyn i Biały Chrystus sądzą czyny mężczyzn, aby zadecydować, kto zasługuje na wiekuistą pamięć.
Mówili jej, że Dola słowiańskiej dziewczyny, słowiańskiej księżniczki, to wyjść za wielkiego kniazia albo konunga, urodzić mu synów i odejść w zapomnienie.
Tofa jednak nigdy nie troszczyła się o to, co mówią inni. A jeśli żyć po swojemu miało znaczyć wystąpić przeciw Doli, zaklęciom zawistnych i wszystkim czartom, jeśli miało znaczyć, że mężczyźni poruszą dla niej z dawna uśpione moce i napoją zapomnianych bogów krwią… niech będzie.
Ale Dola to bóstwo starsze i mędrsze od innych.
Dlatego postawiła na drodze Tofy… Bociana.
„Tofa. Księżniczka Słowian” to pierwszy z dwóch tomów opowieści o słowiańskiej dziewczynie, która stała się królową wikingów. I nie pozwoliła, by jej imię przepadło w meandrach historii.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-084-9 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, Droga Osobo Czytająca, trzymasz w rękach pierwszy tom dylogii poświęconej… no cóż, jednej z wielu, wielu słowiańskich księżniczek wydanych za obcych władców w imię interesu politycznego. Kronikarze nie byli dla tych dziewczyn i kobiet łaskawi. W swych wielkich dziełach poświęcali im zwykle linijkę bądź dwie tekstu, często nie kłopocząc się nawet zapamiętywaniem imion, bo musieli wszak pędzić do opisu kolejnej przełomowej bitwy. W takich sytuacjach wystarczało im lapidarne stwierdzenie „córka tego” bądź „siostra tamtego”. Księżniczka, o której pragnę Ci opowiedzieć, musiała mieć jednak żyłkę przekory, bo zrobiła tym wszystkim pisarzom na złość i wbrew obyczajowi kazała wykuć swe imię na kamieniu runicznym, choć był to zaszczyt zarezerwowany dla mężczyzn. Nazywała się Tofa.
Plemię, z którego się wywodziła – Obodrzyci zamieszkujący terytorium obecnych Niemiec, na wschód od Hamburga – nie przetrwało licznych nawałnic środkowoeuropejskiej historii. Kamień runiczny Tofy stoi za to po dziś dzień; można go zobaczyć w niewielkim kościółku w miejscowości Sønder Vissing w Danii. Można też, co niesamowite, przespacerować się starym gościńcem, którym nasza księżniczka musiała przybyć do swego duńskiego domu. Zaraz zresztą się w tamte strony wybierzemy, choć oczywiście będziemy się poruszać nie tylko w przestrzeni, lecz także w czasie, szlakami wyobraźni.
Zanim do tego przejdziemy, pozwolę sobie jednak na drobną uwagę natury, powiedzmy, technicznej. Otóż kilkoro bohaterów niniejszej książki para się magią, dlatego wydało mi się stosowne wpuścić na jej karty nieco więcej fantastyki niż w moich wcześniejszych powieściach historycznych. Nie oznacza to bynajmniej, że przedstawione przeze mnie postaci i wydarzenia są zupełnie wyssane z palca. Przeciwnie, na temat wielu z nich znajdą się różne – nieraz sprzeczne ze sobą – wzmianki w średniowiecznych kronikach. Fantastyka odgrywa tu rolę, jeśli mogę się tak wyrazić, pomocniczą. Choć oczywiście jako pisarz, a nie historyk, zastrzegam sobie prawo do tego, by fakty niepewne bądź mało ciekawe zastąpić własną fantazją.Rozdział I
1
Leśną ciszę rozdarł tętent kopyt. Spośród ostów, wprost na rozmieszony dukt, smyknęły dwa koniki. Pierwsza szła urodziwa dereszka, niewysoka, ale o smukłych nogach i kształtnej główce, zadzierzysta, trochę dzika. Na grzbiecie niosła dziewczynę smukłą jak ona sama, ubraną w chłopięcy strój.
Drugi był deresz, nieco wyższy, cięższy, a i mniej zgrabny. Poniosło go na błocie. Znarowił się, parsknął i majtnął tylnymi nogami, o mało nie wysadzając z siodła chłopaczka o zielonych oczach i płowych włosach. Jeździec widać był jednak wprawny, bo zamiast wodze szarpać, popuścił je trochę, a biodrom pozwolił pracować w rytm narowów wierzchowca, dzięki czemu szybko odzyskał równowagę i pomknął dalej.
Wraz z gwizdem ciętego końskimi łbami powietrza poniosły się słowa:
– Widzisz ich?
– Nie!
– A żeby bies porwał ojcowych pachołków!
– Tofa, podbierz wodze! Podbierz, bo klaczka ci się potknie!
– Co?
– A nic, do czarta! Uważaj!
Na ścieżkę przed nimi wyszedł trzeci koń – myszata, grubonoga klacz. Słysząc coraz bliższy tętent, zastrzygła uszami, uniosła łeb. Jej czarne niby węgielki oczy patrzyły spokojnie. Skręciła szyję, zwracając wzrok za siebie i nieco w górę, jakby pragnęła o coś spytać brodatego mężczyznę, którego niosła na grzbiecie.
Chłopaczek nie tracił zimnej krwi. Grzał dalej przed siebie, lekkimi tylko pociągnięciami wodzy dając dereszowi sygnały, że trzeba zwalniać i szykować się do skoku między drzewa, aby wyminąć zawalidrogę. Jadąca z przodu dziewczyna zachowała się bardziej porywczo. Zahamowała. Niosąca ją dereszka zarżała i spróbowała stanąć dęba, lecz kopyta rozjechały jej się w błocie. Padła ciężko na bok, zrzucając dziewczynę, która fiknęła kozła i legła dobre dziesięć kroków od myszatej klaczy nieznajomego.
– Tofa! – zakrzyknął chłopak.
Jego konik minął powaloną dereszkę. Wiedziony pewną ręką, wpadł między pnie, wytracił rozpęd, zatańczył na tylnych nogach i już obracał się z powrotem ku duktowi.
Tymczasem dziewczyna podniosła się z ziemi. Zdarła z głowy kaptur, uwalniając burzę włosów tak jasnych, że jedynie delikatny miodowy połysk zdradzał, iż nie są białe. Siedzący na myszatej klaczy człowiek aż się cofnął w siodle. Dreszcz go przeszedł na widok pięknego oblicza noszącego jeszcze ślady dziecięcej krągłości, a dusza jego, która była duszą pieśniarza, poczęła podsuwać mu myśli dziwnie podniosłe. „Ona jest jak poranek na Skagen. Jak zimowy poranek na Skagen, jak mgiełka nad morzem prześwietlona pierwszymi promieniami słońca”.
W istocie twarz dziewczątka była tak jasna, że mogła się wydawać zimna. Szarobłękitne oczy patrzyły hardo, ze złością. Srebrzyste brwi ściągnęły się ku sobie, bladoróżowe usta wygiął grymas. Na policzki powoli wpełzał rumieniec, przydając wyrazistości piegom na czole i jagodach. Drobne nozdrza rozdęły się jak u rozeźlonego konika.
Myszata klacz prychnęła, widząc oczarowanie swego pana. Aby zawrócić go z drogi pieśniarskich uniesień, potrząsnęła grzbietem, bo oto już pchał się na nią deresz i próbował szczypać zębami.
– Odstąp, człowieku! – krzyknął dosiadający ogiera chłopak. Potem zwrócił się ku dziewczynie. – Tofa, nic ci nie jest?
Jasnowłosa, zamiast odpowiedzieć, podbiegła do swej dereszki.
– Głupia kobyła! – zawołała. Pociągnęła za wodze i postawiła zwierzę na nogi. Zamachnęła się, by strzelić klaczkę w chrapy, lecz w ostatniej chwili wstrzymała rękę. Po krótkim wahaniu skoczyła na siodło.
Jej towarzysz naparł koniem na nieznajomego mężczyznę.
– Z drogi, powiedziałem! – krzyknął. – Bo cię żelazem przeproszę!
Tamten zebrał wodze, poprowadził własną klacz w ciasny obrót, lecz nie ustąpił ze ścieżki.
– Grozisz żelazem, a nie wiesz, kto jestem i ilu ludzi wiodę za sobą – rzekł z odległości dwóch kroków. Posługiwał się mową słowiańską, lecz słowa wypowiadał troszkę gardłowo, jakby z cudzoziemska. – Nietrudno zaś zmiarkować, kto ty jesteś. Masz miecz i niezłego konia, do tego dobre, choć znoszone buty. Rzekłbym, żeś syn, pewnikiem młodszy, jednego z wiciędzów kniazia Mściwoja. Za to dziewczę, które porwałeś, ma kaftanik z kunich skórek i piękne botki, wnoszę zatem, że to co najmniej córka żupana.
Młodzik otworzył usta, lecz zanim zdążył cokolwiek rzec, odezwała się dziewczyna:
– Nic nas nie obchodzi, kto jesteś. Porwana nie zostałam, za ratunek uprzejmie dziękuję, a teraz puść mnie i mojego wiciędza.
Mężczyzna po raz kolejny obrócił się wraz z koniem. Przyglądał się dziewuszce i chłopakowi, marszcząc brwi i skubiąc gęstą brodę.
Wtem w odległości stu kroków na ścieżkę wysypała się grupa jeźdźców. Dziewczyna, spostrzegłszy ich, zaklęła wcale nie po dziewczęcemu. Chłopak zacisnął dłoń na rękojeści miecza.
– Sługi ojczulka? – zapytał brodacz. Wparł swą klacz pomiędzy oba dereszowate koniki. Schylił się do młodzieńca. – Słuchaj no, cokolwiek sobie w łepetynie ubrdałeś, to nie jest dobry pomysł. Zmykaj, a ja zwrócę tę małą ojcu.
Przybysze, ujrzawszy stojącą w poprzek duktu grupę, podnieśli wrzawę, popędzili wierzchowce.
Chłopak szarpnął miecz, jednak nieznajomy przytrzymał mu rękę.
– W szmaty cię rozrąbią – powiedział. – A nawet jeśli i uda wam się zbiec, będą cię tropić jak zwierzę.
– To nie twoja sprawa – wycedził młodzik. Blady był, a kropla potu zwisła mu nad górną wargą.
Dziewczyna błyskawicznym ruchem wyciągnęła z buta niewielki nożyk. Dźgnęła w zad myszowatą klacz, która zakwiliła z bólu i poniosła brodatego mężczyznę w zarośla.
– W nogi!
Chłopak jednak, zamiast obrócić konia tak, jak to uczyniła jego towarzyszka, dobył miecza i z bojowym okrzykiem runął na galopujących ku nim ludziom.
– Niestek! – zawołała jasnowłosa.
Młodzieniec wpadł na pierwszego z goniących. Machnął mieczem, lecz zdołał jedynie drasnąć mężczyznę w ramię. Chwilę później natarł na niego drab z okutą pałką. Paskudny kawał żelastwa gruchnął chłopca pod żebra i wysadził z siodła.
Dziewczyna jęknęła na ten widok, ścisnęła boki wierzchowca łydkami. Dereszka ani drgnęła.
– No ruszże się, bydlę wredne!
– Musisz się nauczyć bardziej szanować konie, pani.
Nieznajomy mężczyzna wrócił na ścieżkę. Był już spieszony, klacz prowadził za sobą, głaszcząc jej chrapy. Nucił coś pod nosem, przerwawszy tylko na chwilę, gdy zwrócił się do jasnowłosej. Podszedł bliżej.
– Siedź spokojnie – powiedział. – Sługi twego ojca wnet tu będą.
Dziewczyna w bezsilnej wściekłości kopnęła dereszkę obiema nogami. Klaczka zadreptała w miejscu, parsknęła z wyrzutem.
– Co jej zrobiłeś?!
Mężczyzna uniósł wzrok.
– Co zrobiłem? Nic. Poprosiłem, aby nie uciekała.
2
W sercu Tofy wrzało od uczuć. Ciekawość ścierała się w nim ze złością, a gdzieś głębiej tlił się także gorzki, gorzki żal. I może strach.
Wyjeżdżali właśnie z podmokłych terenów porośniętych olszyną na przedpola Mechlina. Słońce tonęło w moczarach, żaby zaczynały wieczorne gadania. W gęstniejącej z wolna mgiełce dziewczyna ujrzała kamienie starego mogilnika wyglądające jak palce sięgające ku niebu. Odwróciła szybko wzrok, widząc, że mężczyzna na myszatej klaczy też im się przygląda.
Ich orszak bardzo się rozrósł. Przodem jechali nieznajomy i stary Gnierat, opiekun ojcowych psów. Za nimi, w odległości kilku kroków, Tofa, której konia prowadził pachołek, oraz Niestek. Chłopak miał związane ręce. Podpierało go dwóch mężczyzn, gdyż ledwo trzymał się w siodle. W drodze rzygał i od czasu do czasu popluwał krwią. Dalej podążały konno pozostałe sługi ojca, zbite w ciasną gromadę. Nieufnie popatrywały ku dwudziestu wojom – chłopom wielkim, surowym, odzianym w kolczugi i żelazne hełmy – którzy zamykali pochód.
Jasnowłosa z zaciekawieniem przysłuchiwała się, o czym wokół niej szeptano. Pachołkowie mówili, że towarzyszący im zbrojni to Duńczycy, drużynnicy jakiegoś wielkiego kniazia z Północy. Mężczyznę, który przywiódł wojowników, przezywali Bocianem. Twierdzili, że jest czarownikiem i wielkim jarlem, czyli tak jakby żupanem. Podobno nieraz w przeszłości walczył u boku ich pana, kniazia Mściwoja, ojca Tofy.
Dziewczyna wbiła wzrok w plecy nieznajomego. Nigdy wcześniej go nie widziała, ale wcale jej to nie dziwiło. Choć dorastała wśród mężczyzn – żupanów i wiciędzów ojca, jego niezliczonych wojów, pachołków i łowczych – nikt jej w męskie sprawy nie wprowadzał; ojciec wyjeżdżał bez słowa, gdzie mu się podobało, i zadawał się, z kim mu się podobało. Przyszło jej jednak na myśl, że Bocian to śmieszne imię dla czarownika. Noszący je człowiek nie miał zresztą w sobie nic czarownego. Był długi i chudy, czemu bez wątpienia zawdzięczał przezwisko. Do tego, choć nosił stosowną czarownikom bujną brodę, skryta pod nią twarz wydawała się dość młoda.
Jarl poruszył się nagle, jakby spojrzenie dziewczyny połaskotało go między łopatkami. Obejrzał się. Tofa odruchowo chciała odwrócić wzrok, jak wcześniej, lecz powstrzymała ją wzbierająca złość. Popatrzyła hardo w niebieskie oczy Bociana. „Wstrętny jest, potwór, maszkara – myślała, choć jakiś głupi głosik brzęczał jej w ucho: – Ale oczy ma piękne, oczy ma czarowne”.
Jadący obok Niestek jęknął. Jeden z podtrzymujących chłopaka pachołków trącił go w bok.
– Co, rzygał będziesz? – zapytał.
– Aha…
Zbrojny sługa gwizdnął na palcach.
– Panie Gnierat, dajcież nam chwilę! – zawołał.
Pochód stanął. Dwóch mężczyzn ściągnęło młodzieńca z konia, przytrzymało, gdy szarpały nim wymioty. Tofa posłyszała, jak jeden z wojowników burczy w wąsy:
– I po cóż ci, chłopaku, było za dupą gonić? Małoż dziewcząt po wsiach, w kniaziowe progi musiałeś się pchać?
Niestek zakaszlał, zarzęził. Żółć zmieszana z krwią pociekła mu z ust.
Kniaziówna dała łydkę dereszce.
– Hej, hej! – zaoponował trzymający wodze sługa.
Dziewczyna nie zważała na niego. Wysunęła się na czoło pochodu i podjechała do Gnierata i Bociana.
Stary psiarz popatrzył na nią, wąsy nastroszył, zmarszczył czoło. Wyglądało, że chce coś rzec, zmełł jednak słowa w gębie i obejrzał się na Niestka.
„Ma żal do mnie – pomyślała Tofa. – Wszyscy oni mnie winią”.
– Chłopak młody jest, nic mu nie będzie – powiedział Bocian.
– Zależy, jak bardzo się kniaź rozeźlą – mruknął Gnierat. Potem stanął w strzemionach i zawołał: – No, pakujcie go z powrotem na koń, bo przed nocą nie zajedziem.
3
Dłonie piastunki były chłodne, suche, szorstkie. I silne. Tofa próbowała wyrwać się z uścisku, kiedy stara kobieta prowadziła ją do komory, ale bezskutecznie. Czuła, że przez swój miałki opór, przez bezradne trzepotania robi z siebie dziecko. Poddała się zatem. Pozwoliła zamknąć w babińcu. Z obojętnością przyjmowała szturchnięcia zimnych palców, które odzierały ją z pacholęcego przebrania, badały zdarte łokcie, potłuczone biodra, kolana, następnie szorowały jej brzuch, piersi, ramiona.
– Usiądź – poleciła starucha, podsuwając zydel. – Rozstaw nogi.
– Po co?
– Książę kazali sprawdzić, czy chłopak cię… nie naruszył.
– Nie naruszył.
– Rozstaw nogi, sama sprawdzę.
Kniaziówna wzruszyła ramionami. Rozchyliła kolana. Jednak kiedy piastunka już się schylała, by ją zbadać, dziewczyna coś sobie uświadomiła. Te chłodne dotknięcia zdawały się mówić: „Teraz twoje ciało jest miękkie, jest jędrne, ale ani się obejrzysz, a stanie się takie jak moje. Będziesz sucha i martwa”. Kobieta zazdrościła jej młodości, zazdrościła tego, że jakiś chłopiec mógł ją… naruszyć. I nagle Tofa zapragnęła dać starej odczuć, jak wielka jest między nimi przepaść. Założyła nogę na nogę, odgięła się do tyłu, prężąc płaski brzuch i drobne, spiczaste piersi.
– Głupia dziewczyna! – warknęła piastunka.
Złapała podopieczną za rękę i pociągnęła do przodu. Tofa nie opierała się dalej. Wybuchnęła śmiechem i z rozmachem rozłożyła nogi. Wiedziała, że wygrała. Nieważne już były te badyle szorujące po jej udach, pchające się, gdzie nie powinny, rozchylające płatki kwiatu, który zamierzała podarować Niestkowi.
– Jesteś cała – zawyrokowała piastunka. Czy to nuta zawodu pobrzmiewała w jej głosie?
Do komory zostały wezwane dwie służące. Wraz ze staruchą przystąpiły do obmywania dziewczyny. Tarły ją szorstkimi szmatami i polewały zimną wodą, jakby biała skóra świadczyła o jakiejś hańbie, a dopiero zaróżowiona i podrażniona była czysta. Wreszcie ubrały Tofę w przyzwoite suknie, splotły jej włosy w warkocze i zabrały ją do pokoiku, który dzieliła z młodszą siostrą Ostrewką.
Było to niewielkie pomieszczenie o bielonych wapnem ścianach. Przez uchylone okiennice sączyły się dźwięki i zapachy nocy. Dwa kaganki kopciły nieopodal okna, w ich ogniu ginęły owady. Większą część przestrzeni zajmowało szerokie drewniane łoże wymoszczone siennikami i futrami. Kniaziówna rzuciła się na posłanie, zatonęła w woni skór.
Leżąc twarzą w dół, posłyszała, jak otwierają się drzwi. Drobne stopy zabębniły po drewnianej podłodze.
– Ojciec przysłał cię, żebyś na mnie skarżyła? – Głos Tofy ledwo przedarł się przez grube futra. Obróciła się na plecy.
Ostrewka gapiła się na nią spod ściany. Po chwili usiadła na przykrytej materią skrzyni – drugim najważniejszym meblu w komorze.
– Głupia jesteś, Tofa – powiedziała.
– Czego chcesz?
– Ojciec każe Niestka zabić.
– Nie każe.
– Przybygniew zeźlił się, strasznie Niestka bił, a dwóch mu go trzymało. Mówił, że Niestek z ciebie sukę zrobił, że taką hańbę tylko krew zmaże. Byłby go zabił, na szczęście ojciec kazał ich rozdzielić. Ojciec chce sąd robić. Skaże Niestka na śmierć, a wtedy go powieszą.
– Nie powieszą – powiedziała starsza z sióstr.
W oczach młodszej zalśnił gniew.
– Mogłaś iść za swego kniazia z Północy! – zawołała. – Czemuś Niestka nakłaniała…? Oni myślą, że cię porwał, ale to przecież ty… Ty jego porwałaś, nie on ciebie.
Tofa usiadła na łóżku, popatrzyła na siostrę. Nos i oczy Ostrewki były czerwone.
– Sama jesteś głupia – powiedziała, ale łagodnie. – Kochasz się w nim, prawda?
– Tak. A ty nie. Wcale a wcale go nie kochasz. Nie mogłaś po prostu pójść za swojego kniazia? I jego też byś nie kochała, więc co ci za różnica? A Niestek mógłby…
– Co? Ożenić się z tobą? – Tofa położyła się z powrotem, obróciła na bok. – Tak, to ty jesteś głupia…
– Czemu? – zapytała Ostrewka. – Jesteś starsza, musisz iść za kniazia, ale mnie mógłby ojciec oddać wiciędzowi.
– Obie jesteśmy dla ojca tylko cielaki na sprzedaż. Sprzeda nas, tak jak sam kupił kiedyś matkę… I widzisz, jak skończyła? A ja nie chcę iść za tego dzikusa z Północy. Kniaź Harald ma ze czterdzieści lat, z pewnością jest gruby i siwy. I ciebie też ojciec odda komuś znacznemu, może niemieckiemu grabiemu albo pomorskiemu kniaziątku, jednemu ze swych obleśnych towarzyszy, z którymi piją i dupczą, gdy pójdą na wojnę. Wyobraź sobie, że w noc poślubną przygniata cię wielki, owłosiony kałdun, że jakieś pijane bydlę sapie na tobie, drapie cię brodą. Taki los nas czeka.
– Ty to jesteś zła, Tofa. Jesteś zła i wszędzie widzisz zło.
4
Bocian próbował się nie wiercić. Zwaliste drewniane siedzisko z rzeźbionym oparciem było niewygodne, gniotło w plecy i tyłek, mimo że zostało wyścielone bydlęcymi skórami. Wyraźnie nie stworzono go z myślą o usadzeniu tak wysokiego człeka. Długie Bocianowe nogi nie mogły znaleźć sobie miejsca i co rusz wędrowały po drewnianej podłodze, raz w prawo, raz w lewo.
Nieopodal, w otwartym palenisku, trzaskał ogień. Siwe wstęgi dymu snuły się pod powałą w poszukiwaniu dymników. Blask oświetlał bielone ściany, które na saską modłę ozdobiono sprowadzonymi zza Łaby materiami przedstawiającymi sceny łowieckie i wojenne. Wisiał tam też krzyż i stały dwie rzeźby, jedna wyobrażająca Białego Chrystusa, druga – jego Boginię Matkę. Słowem, wnętrze w niczym nie przypominało słowiańskich dworów nieodległego wcale Pomorza, gdzie Bocian często zwykł gościć.
Długonogi Duńczyk popijał wino ze srebrnego kielicha i jednym okiem popatrywał na Mściwoja. Pan Mechlina i naczelnik wszystkich plemion Obodrzytów od Łaby na południu aż po Długie Morze na północy – ojciec Tofy – stał w drugim końcu długiej izby, w cieniu przy wejściu, i zduszonym a gniewnym głosem przedkładał coś swemu synowi Przybygniewowi. Młodzian wyszedł wreszcie, wtedy kniaź zbliżył się do ognia. Opadł ciężko na drugie siedzisko, nalał sobie wina z dzbana.
– Nie wiem, po kim on taki gwałtownik – mruknął. – To wasza chyba krew się w nim burzy, po babce.
Jarl nie odpowiedział od razu. Przyglądał się zmęczonemu obliczu gospodarza.
Mściwój był mężczyzną krępym i od paru zim coraz grubszym, lecz wciąż silnym. Twarz jego, częściowo przesłonięta starannie przystrzyżoną bródką, pozostawała urodziwa pomimo pierwszych zmarszczek oplatających szarobłękitne oczy. Włosy nosił długie, zaczesane do tyłu. Niezwykle jasne, na skroniach naznaczone były pasmami siwizny.
– A bo to krew ma co do rzeczy – odpowiedział spokojnie Bocian. – Porywczy bywają i wasi, i nasi. Wystarczy spojrzeć na mnie…
Kniaź machnął ręką.
– Ty się nie liczysz, matka twoja była Słowianka. Gadasz nawet jak swój. Gdybym cię nie znał, rzekłbym: Wolińczyk albo Szczecinianin.
Duńczyk się zaśmiał.
– Cóż to zmienia? Słowianie nie mniej krwiożerczy niż Sasi. Weź takiego Mieszka, ten by pół świata podpalił, żeby tylko swoje władztwo rozszerzyć. Czy nie tak? W każdym plemieniu znajdą się ludzie gwałtowni.
– Mówisz, jakbyś nie widział. Przecież Przybygniew by tego Niestka zatłukł jak psa. Gołymi rękami. Matka go za wcześnie odumarła, to przez to. Chłopiec nie powinien się chować bez matki.
– A dziewczyna? – Bocian spojrzał bystro nie Mściwoja.
– Nie drażnij mnie. Tofa nie jest żadna dziewczyna, jeno kobieta. Lat ma piętnaście, pora, żeby szła za mąż, a nie latała ubrana jak chłop i mi pacholików bałamuciła. No, nie zezuj już tak na mnie, nie zezuj. Pewnie, że ją matka też za wcześnie odumarła. Siedzi pośród chłopów, to i nic tylko ku chłopom okiem łyska. Wszeteczne dziewuszysko. Ale dobrze, pójdzie za mąż, dorośnie. Ja tu się o Przybygniewa martwię. No, nie na to mamy prawa, aby syn kniazia jak bydlę sprawiedliwość wymierzał pięściami. Źle mówię?
– Hm… – Bocian pokiwał głową, upił wina.
– Popatrz tylko na nas – ciągnął Mściwój. – Odkąd umarł Wielki Karol, wszystko powolutku się w gówno obraca. Sas na cesarskim tronie! Na zachodzie grabiowie jak udzielne książątka, na wschodzie panoszą się Piastowie, Przemyślidzi, Wieleci, na północy Swerowie gotowi kumać się z Mieszkiem. Jeszcze dwa, trzy pokolenia, a w ogóle nie będzie Cesarstwa.
– Bogowie tak urządzili świat, że jedna potęga musi przeminąć, aby inna mogła zająć jej miejsce. Wąż wiecznie zjada własny ogon.
– Bogowie! – prychnął kniaź. – Jeśli Sinozęby chce, aby mu się wiec nie mieszał do władzy, niech najpierw weźmie w karby te tuziny bożków, bez pozwoleństwa których głupi smerdowie nie odważą się nawet wysrać. Marzy mu się być cesarzem jak Karol, tymczasem co chwila ogląda się na żerców, wróżb słucha. Aby kraj był silny, władza musi być w jednych rękach. Jeden kniaź, jeden Bóg. Rozumiesz, co mówię?
– Tak.
– Nie dam Sinozębemu Tofy, dopóki nie weźmie chrztu.
– Wiem. I Harald to wie. Sprowadził już mnichów z kraju Irów. Buduje kościół w Jellinge.
– Dobrze. Stary Billung tylko patrzy sposobności, żeby mnie obszczekać przed swym kuzynkiem cesarzem. Łasy jest na Wagrię, chciałby ją włączyć do Saksonii. Nie podłożę mu się, dając córkę i użyczając wojsk duńskiemu poganinowi.
Bocian nie odpowiedział. Przez chwilę słuchał tylko trzasków ognia. Mściwój tymczasem poruszył się niespokojnie. Dolał sobie wina. Pociągnął długi łyk, potem chwilę obracał trunek w ustach.
– Kiedy przyjdzie wojna, ty i Harald weźmiecie ze sobą Przybygniewa – rzekł w końcu. – Musi się chłopak wyszumieć, inaczej nigdy go na kniazia nie ugniotę. Chrzest kiedy?
– Harald chce połączyć zaślubiny z chrzcinami i koronacją.
Kniaź z aprobatą pokiwał głową.
– Dobrze, sprytnie… – mruknął.
– Mam od niego pozwolenie, abym już teraz przywiózł Tofę, jeśli taka będzie twoja wola. Mnisi wywróżyli, że majowe święto Bogini Matki to dobry czas.
– Matki Boskiej – poprawił Mściwój, na co długonogi Duńczyk tylko wzruszył ramionami. – Dobrze, dobrze. Poślę Przybygniewa do was w pierwszych dniach lata. Sinozęby jest w Skanii?
– Mhm. Wróci do Jellinge dopiero na uroczystości.
– W porządku. Dam chłopakowi statki, uderzycie razem na Swerów. Tu nie ma co zwlekać, bo Mieszko nie tylko z nimi się kuma, lecz także ponoć z Wieletami. Dopiero co siadł dupą na Pomorzu, a już zamyśla dalsze wyprawy. Trzeba nam dopilnować, by nie poczuł się tam zbyt pewnie.
Ponownie zapadła cisza. Widać było, że kniaź coś rozważał, bo marszczył brwi i kręcił winem w kielichu. Wstał zaraz, okrążył izbę. Otworzył jakąś skrzynię i począł z niej wyjmować księgi, a nawet zwoje z mapami. Nie umiał czytać, lecz lubował się w złoconych kodeksach i kolorowych malunkach rozległych ziem, które wielkim nakładem kosztów sprowadzał z Cesarstwa za pośrednictwem mnichów.
Bocian przyglądał się temu obojętnie.
– A co będzie z chłopcem? – zapytał po pewnym czasie.
– Jakim chłopcem? – Mściwój uniósł głowę. – A, Niestkiem? A co ma być?
– Zda mi się okrutnym skazywać go na śmierć za to tylko, że się zakochał.
Kniaź się stropił.
– Czego chcesz ode mnie? – zapytał. – Żebym puścił go wolno? Gdyby się tylko zakochał, ale on zlekceważył powagę władzy.
– Czy wasz Biały Chrystus nie nakazuje miłosierdzia?
– Chrystus powiedział: „Jeśli twoja ręka zgrzeszy, odetnij ją”. Czy jakoś tak. A chłopak zgrzeszył. Przeciw mnie zgrzeszył, przeciw mojemu rodowi.
Bocian uśmiechnął się pod wąsem.
– Cóż to za grzech, kiedy dziewczyna go warta? – zapytał.
– No, no, Długonogi. – Mściwój pogroził palcem. – Że ty język masz obrotny, wiem dobrze. Nie czaruj mi tu jednak. Co ci zresztą do tego? Chłopak nie brat ci, nie swat. On jest mojego wiciędza syn, i to młodszy a nieurobny. Przez łaskę go na dwór przyjąłem i co mi z tego?
– Szkoda by rzecz dobrą od złego zaczynać.
– Mędrzec z ciebie, Grek prawdziwy.
– Dajże spokój, Mściwoju. Wnoszę, że między dzieciakami nic nie zaszło. Chłopak nie skradł, jak to mawiają, wianka twej córki. Pokarz go, z dworu przegnaj, ale życie daruj. Przez wzgląd na Tofę, jeśli już nie co innego.
Kniaź rozeźlił się nagle, poczerwieniał na twarzy.
– A jakiż ja mam mieć wzgląd na nią?! – warknął. – To ona ma obowiązki wobec rodu. Ona będzie winna krwi chłopaka, nie ja.
– Naprawdę chcesz rozstawać się z nią w gniewie? Chcesz złamać jej serce?
Mściwój trzasnął jednym z oprawnych w drewno i skórę tomiszczy o stół. W dwóch susach dotarł do Bociana.
– Wiesz, na czym polega kłopot z tobą? – powiedział. – Wiecznie pchasz nos w sprawy, które cię nie dotyczą.
Duńczyk spokojnie patrzył mu w oczy.
– Tak – przyznał. – Na to by wyglądało.
5
Był wczesny ranek, kiedy wyruszali. Wśród łęgów po obu stronach rzeki Meszki, obejmującej Mechlin od południa, ćwirlały ptaki. Tofa z pewnym zdziwieniem stwierdziła, że bardzo chciałaby je zobaczyć. Z oddali rozpoznawała wołania białobrzuchych kamuszników, trajkotania zimorodków, pogwizdywania piecuszków, nieśmiałe piski pełzaczy. Niestety, orszak opuszczał wyspę grodową od północy, przez kniaziowską bramę i długi most. Dziewczynie dane było ujrzeć tylko żurawia, który przysiadł na grobli prowadzącej do zachodniej bramy, ale posłyszawszy dudnienie kopyt na belkach, poderwał się do lotu.
Ze zrębowych chat podgrodzia poczęły wychodzić baby. Nie było krzyków ani łez – z umiarkowaną ciekawością wskazywały raz Tofę, raz Bociana. Gnierat, którego Mściwój wypożyczył Duńczykom jako przewodnika, popędził konia, jakby chciał rzec: „Nie ma na co patrzeć”.
Rychło dotarli na wysokość starego mogilnika. Kniaziówna dostrzegła, że dogania ją myszata klacz.
– Wydajesz się czegoś markotna, pani – zagadnął Bocian.
Tofa wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty rozmawiać, ale wiedziała, że milczenie byłoby dziecinne.
– Źle spałam. Myśl o spotkaniu z oblubieńcem spędzała mi sen z powiek.
Mężczyzna zignorował kąśliwą nutę w jej głosie. Popatrzył ku kamieniom stojącym na pobliskim wzgórzu.
– Twoi tu spoczywają? Dziadowie, pradziadowie i tak dalej? Zauważyłem wcześniej, jak tam spoglądasz.
– Nie – odpowiedziała. Myślała o matce, nie zamierzała się jednak z niczego zwierzać. – Mój dziad umarł w Wyszomierzu, ojciec pochował go pod kościołem. To było lata temu, ledwie starego pamiętam.
– Tak. Hm… – Długonogi Duńczyk milczał chwilę. – To pradawne kamienie. Wyglądają, jakby stały tam od wieków.
– Podobno postawiono je, zanim narodził się dziad mojego dziada. – Dziewczyna, trochę wbrew sobie, zwróciła wzrok ku wzgórzu. – Lubiłam tam chadzać jako dziecko.
– Miejsce wydaje się spokojne. A jeśli dobrze posłuchasz… – Jarl przekrzywił głowę, całkiem jak ptak, od którego wziął przezwisko – możesz usłyszeć, że umarli wciąż śpiewają przedwieczne pieśni o morzu, które ich tu przyniosło.
– Bajdy!
Tofa dała łydkę dereszce. Bocian ją dogonił. Patrzyła przed siebie, lecz kątem oka widziała, że się jej przygląda. „Te oczy, te jego oczy…” – pomyślała. Zwróciła wzrok ku Duńczykowi.
– Nie chcesz wiedzieć, jak wygląda kraj, do którego jedziesz? – zapytał.
– Jest inny niż ten?
– Aha. Nie ma tam takich lasów jak tutaj. W Jutlandii ziemia jest płaska; gdzie okiem sięgnąć, ciągną się pola i łąki, bory ostały się w niewielu miejscach. A wokół tego… morze. Wszędzie morze. Po prawdzie, i wy nie macie do morza daleko. Ale u nas jest inaczej, u nas przed morzem nie da się uciec. Gdy bogowie popędzą wiatry, rzuca się głęboko w ląd, bywa, że porywa owce.
Kniaziówna milczała, Bocian perorował więc dalej:
– Urodziłem się na samej północy, na Skagen. Stamtąd tak już blisko do nieba, że są dni, iż słońce wcale nie zachodzi. Wzdłuż brzegów ciągną się przecudne wrzosowiska, a półwysep jest tak wąski, że z jednego krańca na drugi nie ma więcej jak pół dnia drogi. Obiad można zjeść nad jednym morzem, a wieczerzę nad drugim. To piękna kraina, ale i w Jellinge ci się spodoba. Tam Harald ma swój dwór, obok zaś stoją dwa kopce. Pod jednym spoczywa Hardkanut, dziad Haralda, pod drugim Gorm, jego ojciec. Między nimi, na miejscu starej halli przodków, Harald kazał pobudować kościół. I mogiły, i kościół otaczają kamienie ustawione w kształt wielkiej łodzi. Dalej stoją pośledniejsze chaty, a wszystko to jest obwiedzione ostrokołem.
Długonogi Duńczyk umilkł, widząc, że dziewczyna nie słucha. Chrząknął. Tofa obróciła głowę i zapytała nagle:
– Jak naprawdę się nazywasz?
– Co?
– W Danii chyba nikt nie woła na ciebie Bocian.
– No, nie. Nazywają mnie Margeir. – Jarl uniósł się w siodle i skłonił z krzywym uśmiechem. – Margeir Thorleifsson, do usług, pani.
Kniaziówna się zaśmiała.
– Margeir Thorleifsson – powtórzyła. – Co to znaczy?
– A czy Tofa coś znaczy?
Dziewczyna rozłożyła ręce.
– Marr to w naszym języku tyle co morze – podjął Bocian. – Albo koń. Matka zawsze śmiała się, że jestem trochę jak jedno, a trochę jak drugie. Thorleifsson znaczy Syn Thorleifa, bo tak ma na imię mój ojciec, choć wszyscy mówią na niego Tulir.
– Ładnie brzmią wasze imiona. Trochę jak…
– Jak co?
– Nieważne. To głupie, co pomyślałam.
– Powiedz.
Tofa się zawahała, potem mruknęła:
– Jak szum wrzosów.
Długonogi Duńczyk zachichotał.
– Nie śmiej się – powiedziała. – No, ładne są, i tyle. Nie takie… zwyczajne jak nasze.
– Uważasz, że twoje imię jest zwyczajne?
– Chyba tak. Odziedziczyłam je po babce.
– Która była duńską księżniczką, jak słyszałem.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Skoro tak mówisz. Nigdy jej nie poznałam.
– Jeśli wolisz, mogę ci mówić Tove. Tak się to imię wymawia w moich stronach.
Tofa pokiwała głową. Widać było, że jej myśli znów zaczynają błądzić. Obejrzała się na mogilnik, potem spojrzała w niebo. Wjeżdżali właśnie do lasu, ale słońce przedzierało się jeszcze przez gałęzie, rzucając na ścieżkę miodowe poblaski. Dzień zapowiadał się ciepły, wonny wiosną.
Bocian, czegoś zakłopotany, poczochrał brodę.
– Nie chcesz, żebym ci opowiedział o Haraldzie? – zapytał.
W szarobłękitnych oczach dziewczyny zaiskrzyło. Piegi zafalowały, gdy uśmiechnęła się szelmowsko.
– Nie. Skoro jesteś jak koń, chcę, żebyś mi pokazał, co umiesz w galopie.
Pieśń o Skagen
Im dłużej na niego patrzyła, tym bardziej się stawał Margeirem, a mniej Bocianem. Gdy tak spał z plecami opartymi o drzewo, odrzuciwszy na bok koc, nie wydawał się już śmieszny i podługowaty. Był smukły jak brzoza, pod którą siedział, i silny. W blasku dogasającego ogniska z jakiegoś powodu łatwiej było wyobrazić sobie, jak wygląda twarz pod płową, kędzierzawą brodą. Musiała być wąska, o delikatnym podbródku, lecz wyrazistych ustach, z wysokimi kośćmi policzkowymi, tworzącymi – wraz z ostrymi liniami brwi – surową oprawę dla łagodnych oczu.
Tofa jednak wciąż pozostawała Tofą.
– Margeir… – powiedziała cicho.
Jarl otworzył oczy, potrząsnął głową. Przez chwilę wpatrywał się w wiszącą nad nim jasną twarzyczkę. Potem spojrzał ku obozowisku, które wokół dwóch wozów rozłożyli pachołkowie kniazia Mściwoja.
– Tove? – szepnął. – Czemu nie śpisz? Nie powinnaś się oddalać od swoich ludzi.
A w myślach dodał: „I czemu śpią twoje służki? Powinny cię pilnować”.
Nie odpowiedziała. Usiadła obok Margeira, bok w bok. Poczuł dziwne mrowienie pełznące od ramienia, przez pierś, a potem w dół, do brzucha, w dół, w dół… Zrobiło mu się nieswojo. Dziewczyna miała na sobie tylko lekką lnianą sukienkę, na którą zarzuciła płaszcz. Bose stopy lśniły w półmroku. Włosy pachniały słodko, odurzająco – wymyła je w wodzie z szałwią, gdy dzień wcześniej nocowali na dworze jej stryja Mścidroga w Płoni.
– Popatrz, jaki księżyc, Margeir.
Jarl uniósł głowę. Niebo wisiało nad nimi jasne, ugwieżdżone, rozcięte w samym środku przez srebrzysty paznokieć. Noc, tak jak poprzedzający ją dzień, była ciepła, bezchmurna.
– Chudziak. Młody jeszcze…
– Dlaczego siedzisz tutaj, a nie ze wszystkimi? – zapytała kniaziówna.
– A, wróciłbym zaraz, tylko przysnąłem. Lubię słuchać lasu, obozowa krzątanina mnie zmęczyła.
– Jesteś żonaty, Margeir?
Duńczyk się roześmiał.
– Cóż to za pytanie?
– Po prostu pytanie. Chciałabym wiedzieć, co mnie czeka. Co znaczy być żoną duńskiego wojownika.
– No więc… Nie jestem żonaty. Odkąd umarła matka, jedyną kobietą, której kaprysom muszę się poddawać, jest Geira.
– Geira?
Margeir puścił dziewczynie oko.
– Miłość mego życia – powiedział. – Najmędrsza kobyłka, jaka kiedykolwiek biegała po polach Jutlandii.
– Żarty sobie stroisz. – Tofa się skrzywiła. – A ja pytam poważnie.
– Mogę ci powiedzieć tylko, że kobiety cieszą się u nas dużym szacunkiem. Po prawdzie to niektórzy mężczyźni trochę się ich boją. Dlatego żyjemy oddzielnie. Spotykamy się jedynie…
Urwał, lecz dziewczyna dokończyła za niego.
– W łożnicy?
– No… tak…
– Dlaczego się boicie?
– Bo kobiety znają czary. Odyn, pan wszystkich bogów, uczynił mężczyznę na swoje podobieństwo: wielkiego, silnego i włochatego. Dał mu władzę nad wszelkim stworzeniem, nad kobietą także. Ale nie w smak to było jego żonie, Frigg. Odmawiała mu przystępu do swego łoża tak długo, aż obieca, że da niewiastom dwie spośród swoich mocy: magię i mądrość. Odyn rozeźlił się i odmówił, poszedł do swej drugiej żony, Jord. Ta jednak, usłyszawszy o podstępie Frigg, również nie puściła go do siebie. Zażądała, aby dał kobietom przynajmniej część męskiej władzy: władzę nad ziemią. Król bogów musiał w końcu ustąpić i spełnić życzenia swych żon. Dlatego kobiety zajmują się u nas domem, gospodarką i czarami, a mężczyźni wojną i śpiewaniem pieśni.
– W Mechlinie mówiło się, że i ty znasz czary – zauważyła Tofa.
– Tak? – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Ja tylko wiem, jak przemawiać do różnych stworzeń, aby zechciały mi pomóc.
– Wiele jest u was wiedźm?
Margeir pomyślał o Agarze i zadrżał mimowolnie.
– Trochę – rzekł.
– Znasz jakieś?
– O pewnych rzeczach lepiej mówić w blasku dnia. Nocą nie wiadomo, kto może słuchać. Na dworze Haralda słynę raczej z pieśni. Nie jestem ani wielkim czarownikiem, ani wielkim wojownikiem, skoro już o tym mowa.
– Umiesz więc śpiewać?
– Mhm. – Kiwnął głową.
– Zaśpiewaj mi. Zaśpiewaj mi jakąś pieśń z tego twojego Skagen, gdzie do nieba tak blisko, że słońce czasem wcale nie zachodzi.
– Daj spokój, pobudzę wszystkich. Zresztą znam tylko pieśni po duńsku.
– Nic nie szkodzi. Prędzej czy później i tak będę się musiała nauczyć waszej mowy, prawda? Równie dobrze mogę zacząć teraz.
Jarl poprawił się pod drzewem. Odchrząknął.
– W porządku. Zaśpiewam ci, ale z cicha.
Płowa broda zafalowała i wnet popłynęły obce słowa. Była to właściwie bardziej mruczanka niż pieśń. Niski, melodyjny głos Duńczyka wibrował przyjemnie, budząc w duszy Tofy na poły zapomniane wspomnienia o popołudniach spędzanych z matką nad gwarzącym morzem, o słońcu, o wodzie, o mewach, o soli, o pocałunkach na czole… Dziewczyna poruszyła się, zbliżyła do siedzącego obok mężczyzny. Margeir poczuł na udzie drobną, chłodną dłoń. Zamilkł.
– Nie przestawaj – szepnęła kniaziówna.
Dłoń powędrowała wyżej.
Jarl milczał. Patrzył w błyszczące w ciemności szarobłękitne oczy. Gorące tchnienie owionęło mu policzek. Drobne usta dotknęły jego ust.
Chwycił dłoń, nim zdążyła dotrzeć z uda jeszcze wyżej.
– To nie jest dobry pomysł – powiedział miękko.
Tofa cofnęła głowę, ale się nie odsunęła.
– Czemu? – zapytała. – Bo Harald mnie nie kupi, jeśli nie będę dziewicą? Bardzo dobrze. Nie chcę, żeby mnie kupował. Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie kupował.
Margeir przełknął głośno ślinę.
– Nie o to chodzi. – Jego głos nadal był cichy, miękki. – Miejsce kobiety jest przy boku mężczyzny, ale ja nie jestem mężczyzną dla ciebie. Jesteś jeszcze prawie dzieckiem, a ja…
Dziewczyna poderwała się na nogi.
– Dla Haralda jakoś nie jestem za młoda – powiedziała.
– Zrozum…
– Rozumiem – przerwała gniewnie. – Parasz się czarami, bo jesteś jak baba. Baba jesteś, Bocian. Dlatego Harald cię wybrał, żebyś mnie przywiózł. Masz coś w ogóle między nogami, czy tylko…
– Dość!
Margeir uniósł się z ziemi i wyprężył na pełną swą długość, górował teraz nad Tofą przeszło głowę. Kniaziówna się nie cofnęła. Uniosła podbródek i hardo patrzyła mężczyźnie w oczy.
– Będzie lepiej, jeśli odejdziesz – mruknął. – Wracaj do służek.
Bez słowa obróciła się na pięcie. Umknęła.
Z głębi lasu poniósł się szum. Sosny trzeszczały, schylając korony. Długonogiego Duńczyka chwycił dreszcz. Nie wiadomo skąd chmury nabiegały na niebo. Księżyc zniknął.