Tragedie - ebook
Tragedie - ebook
Nowe wydanie największych dzieł Williama Szekspira w przekładzie Macieja Słomczyńskiego
Wydawnictwo Literackie w Światowym Roku Williama Szekspira przedstawia trzytomową edycję dzieł genialnego dramaturga w wybitnym tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego.
W tomie I arcydzieła leżące u podstaw świadomości nowożytnego Europejczyka – Tragedie Romea i Julii, Hamleta, Makbeta i Króla Leara.
„Życie jest cieniem ruchomym jedynie,
Nędznym aktorem, który przez godzinę
Pyszni i miota się po scenie, aby
Umilknąć później na zawsze; jest bajką
Opowiedzianą przez głupca, pełnego
Furii i wrzasków, które nic nie znaczą”.
Tragedia Macbetha
Maciej Słomczyński (1922-1998) jako pierwszy przetłumaczył na język polski wszystkie utwory mistrza ze Stratfordu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05928-9 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dramatis Personae
ESCALUS, książę Werony.
PARIS, młody szlachcic, krewny księcia.
MONTEKI, CAPULET, głowy dwu skłóconych rodów.
STARZEC, z rodu Capuletów.
ROMEO, syn pana Monteki.
MERCUTIO, krewny księcia i przyjaciel Romea.
BENVOLIO, siostrzeniec pana Monteki i przyjaciel Romea.
TYBALT, bratanek pani Capulet.
BRAT WAWRZYNIEC, franciszkanin.
BRAT JAN, z tego samego zakonu.
BALTAZAR, sługa Romea.
SAMPSON, GRZEGORZ, słudzy Capuleta.
PIOTR, sługa piastunki Julii.
ABRAHAM, sługa Montekich.
APTEKARZ.
TRZEJ MUZYKANCI.
PAŹ Parisa; inny PAŹ; OFICER.
PANI MONTEKI, żona pana Monteki.
PANI CAPULET, żona Capuleta.
JULIA, córka Capuleta.
PIASTUNKA Julii.
OBYWATELE Werony; KREWNI obu rodów, Maski, Straż, Pachołkowie i Służba.
Miejsce: Werona, a raz w akcie piątym Mantua.Prolog
Wchodzi CHÓR.
CHÓR
Dwa rody, równą odziane godnością,
W pięknej Weronie, gdzie przebiega sztuka,
Gniew dawny nową podsycają złością
I krew szlachetna dłonie szlachty bruka.
Z lędźwi dwu wrogów zrodziło się życie
Pary kochanków, przez gwiazdy przeklętych,
A wraz z ich śmiercią smętną, jak ujrzycie,
Zmarła nienawiść rodziców zawziętych.
Dzieje miłości, śmiercią naznaczonej,
I nienawiści dwu skłóconych rodzin,
Jedynie zgonem dzieci ugaszonej,
Ukaże scena ta w ciągu dwu godzin.
Słuchajcie zatem, a co umknie uszom,
Aktorzy sztuką swą nadrobić muszą..
Scena I
Werona. Plac miejski.
Wchodzą SAMPSON i GRZEGORZ, słudzy domu Capuletów, niosąc miecze i tarcze.
SAMPSON
Daję słowo, Grzegorzu, że nie będziemy siedzieli na rozżarzonych węglach.
GRZEGORZ
Nie będziemy; musielibyśmy mieć kamienne zadki.
SAMPSON
Chcę rzec, że będąc w gniewie przeszyję obnażonym mieczem jak żołnierz.
GRZEGORZ
Tak, ale póki co, wystawiasz obnażoną szyję nad kołnierz.
SAMPSON
Gdy mnie co poruszy, uderzam prędko.
GRZEGORZ
Ale nieprędko poruszy cię coś tak, byś uderzył.
SAMPSON
Poruszy mnie nawet pies z domu Montekich.
GRZEGORZ
Poruszyć to wprawić w ruch, a waleczni stoją niewzruszenie; jeśli więc poruszy cię, uciekniesz.
SAMPSON
Pies z tego domu poruszy mnie każąc stać niewzruszenie. Oprę się o mur widząc mężczyznę lub dziewkę Montekich.
GRZEGORZ
Widać z tego, że jesteś osłabłym chłystkiem, gdyż tylko najsłabsi opierają się o mur.
SAMPSON
To prawda; dlatego kobiety, jako słabsze, bywają przypierane do muru. – Tak więc, odeprę mężczyzn Montekich od muru, a przyprę do niego ich dziewki.
GRZEGORZ
To spór naszych panów i nas, ich ludzi.
SAMPSON
Wszystko mi jedno: okażę się tyranem. Pozarzynam mężczyzn, a później będę rżnął okrutnie dziewki, gdy oręż spocznie w pochwie.
GRZEGORZ
Będziesz rżnął orężem w pochwie?
SAMPSON
Przyjmij to tak, jak pojmujesz.
GRZEGORZ
Pojmie to ten, kto poczuje.
SAMPSON
Mnie poczują, póki stoję. Wiadomo, że kawał chłopa ze mnie.
GRZEGORZ
Dobrze, że nie ryby, bo byłbyś płotką. Obnaż swe narzędzie; oto nadchodzi dwóch z domu Montekich.
Wchodzą ABRAHAM i BALTAZAR, dwaj słudzy Montekich.
SAMPSON
Już obnażyłem oręż. Rozpocznij sprzeczkę, a ja za tobą stanę.
GRZEGORZ
Co? Za mną? Żeby uciec?
SAMPSON
Nie lękaj się o mnie.
GRZEGORZ
Nie, Matko Boża, lękam się ciebie!
SAMPSON
Prawo winno być po naszej stronie. Niechaj oni zaczną.
GRZEGORZ
Zmarszczę się przechodząc i niechaj uczynią, jak zechcą.
SAMPSON
Nie, jak się odważą. Zwrócę się ku nim i chwycę kciuk w zęby. Okryją się hańbą, jeśli to zniosą.
ABRAHAM
Czy przeciw nam chwyciłeś kciuk w zęby, panie?
SAMPSON
Chwyciłem kciuk w zęby, panie.
ABRAHAM
Czy przeciw nam chwyciłeś kciuk w zęby, panie?
SAMPSON
Na stronie do Grzegorza.
Czy prawo będzie po naszej stronie, jeśli powiem, tak?
GRZEGORZ
Na stronie.
Nie.
SAMPSON
Nie, panie, nie chwyciłem kciuka w zęby przeciw tobie, panie; ale chwytam go sobie w zęby, panie.
GRZEGORZ
Szukasz sprzeczki, panie?
ABRAHAM
Sprzeczki, panie! Nie, panie.
SAMPSON
Jeśli szukasz, panie, jestem do usług jako sługa pana nie gorszego niż twój, panie.
ABRAHAM
I nie lepszego.
SAMPSON
To prawda, panie.
GRZEGORZ
Na stronie do Sampsona.
Powiedz „lepszego”. Nadchodzi jeden z krewnych mego pana.
SAMPSON
Lepszego, panie.
ABRAHAM
Kłamiesz.
SAMPSON
Obnażcie miecze, jeśli jesteście mężami – Grzegorzu, pamiętaj, byś ciął z rozmachem.
Walczą.
Wchodzi BENVOLIO.
BENVOLIO
Rozejść się, głupcy!
Podbija ich miecze.
Oręż do pochew. Jest to szał bezmyślny.
Wchodzi TYBALT.
TYBALT
Co, z obnażonym mieczem wśród prostaków?
Benvolio, obróć się; spójrz na śmierć swoją.
BENVOLIO
Pokój przywracam tu; włóż miecz do pochwy
Albo wraz ze mną rozdziel nim tych ludzi.
TYBALT
Co? Gdy miecz nagi, mówisz o pokoju?!
Brzydzę się słowem tym, jak brzydzę piekłem,
Każdym z Montekich i tobą, ty tchórzu.
Broń się!
Walczą.
Wchodzą Stronnicy obu rodów i dołączają do walki;
później wchodzi trzech lub czterech Obywateli z pałkami.
OBYWATELE
Bij ich berdyszem, pałką, partyzaną!
Bijcie Montekich! Bijcie Capuletów!
Wchodzą stary CAPULET w porannej szacie
i PANI CAPULET.
CAPULET
Cóż to za wrzawa? Miecz długi podajcie!
PANI CAPULET
Laskę, tak, laskę! – Czemu o miecz wołasz?
CAPULET
Mój miecz, powiadam! Już stary Monteki
Nadchodzi, godząc we mnie nagim ostrzem.
Wchodzą stary MONTEKI i PANI MONTEKI.
MONTEKI
To łotr Capulet! – Puśćcie mnie do niego.
PANI MONTEKI
Nie zrobisz kroku w stronę wroga swego.
Wchodzi KSIĄŻĘ ESCALUS z orszakiem.
KSIĄŻĘ ESCALUS
Ludzie niesforni, wrogowie pokoju,
Którzy brukacie swą stal krwią sąsiada –
Co, nie chcą słuchać? – Pół ludzie, pół bestie,
Którzy zaciekłych sporów żar tłumicie
W żywych fontannach swej krwi purpurowej –
Pod grozą tortur wypuśćcie bez zwłoki
Z dłoni skrwawionych rozwścieczone miecze.
Oto co gniewny książę postanawia:
Trzy bójki z waszych błahych słów powstały,
Tak, z twych, Monteki, i z twych, Capulecie;
I trzykroć pierzchnął spokój z naszych ulic,
Każąc sędziwym mieszkańcom Werony
Odrzucić godne i dostojne laski
I dłonią starą ująć stary oręż,
By ostrzem rdzą nadżartym wśród pokoju
Rozdzielać waszą zajadłą nienawiść.
Jeśli raz jeszcze zechcecie zakłócić
Spokój tych ulic, zapłacicie życiem
Cenę pokoju. Teraz precz stąd, wszyscy –
Ty, Capulecie, pójdź niezwłocznie ze mną –
Monteki w sali dawnego ratusza,
Gdzie odprawiamy sądy, ma się stawić,
Byśmy swą wolę mogli mu objawić.
Powtarzam, precz stąd. Zginie, kto zostanie.
Wychodzą wszyscy prócz PANA MONTEKI,
PANI MONTEKI i BENVOLIA.
MONTEKI
Kto znów rozpalił tę starą nienawiść? –
Mów, mój siostrzeńcze; widziałeś początek?
BENVOLIO
Kiedy nadszedłem, ludzie twego wroga
Już bój zacięty toczyli z twoimi;
Nagim orężem chciałem ich rozdzielić,
Gdy nagle nadszedł rozogniony Tybalt
Z wzniesionym mieczem i tchnąc w moje uszy
Wyzwaniem, począł powietrze nad głową
Ciąć; na co ono, zgoła niezranione,
Odpowiadało mu wzgardliwym świstem.
Gdy nastąpiła cięć i pchnięć wymiana,
Już ze stron obu tłum do boju pędził,
Aż nadszedł książę i wszystkich przepędził.
PANI MONTEKI
Ach, gdzie Romeo? Czyś widział go dzisiaj?
Jestem szczęśliwa, że go tu nie było.
BENVOLIO
Pani, godzinę wcześniej niźli słońce
Zerknęło z okna złotego na wschodzie,
Myśl niespokojna wygnała mnie z miasta;
I tam, gdzie rośnie na zachód od grodu
Sykomorowy gaj, ujrzałem twego
Syna. Pragnąłem się do niego zbliżyć,
Lecz gdy mnie dostrzegł, skrył się między drzewa.
Ja, mierząc jego uczucia własnymi,
Które kazały mi dążyć do miejsca,
Gdzie mnie najtrudniej mógłby ktoś odnaleźć,
I sam dla siebie będąc towarzystwem
Zbyt licznym, własny mój nastrój ścigałem,
Chcąc umknąć temu, który chciał mi umknąć.
MONTEKI
Nieraz widziano go tam o poranku,
Mieszającego łzy z poranną rosą
I chmury westchnień ślącego ku chmurom;
Lecz kiedy tylko słońce, szczęście świata,
Poczyna w dali na wschodzie rozsuwać
Firanki mroku przy łożu Aurory,
Mój syn markotny ucieka od świata
I w samotności, skryty w swej komnacie
Przed ślicznym blaskiem dnia, zamyka okna,
By sztuczną nocą tam siebie otoczyć.
Nastrój ów mroczne chwile zapowiada;
Musi przyczynę zwalczyć dobra rada.
BENVOLIO
Wuju szlachetny, czy znasz tę przyczynę?
MONTEKI
Nie znam, a on mi jej nie chce wyjawić.
BENVOLIO
Czy próbowałeś go może wybadać?
MONTEKI
Sam próbowałem, próbowali inni,
Lecz on, jedyny powiernik swych uczuć,
Jest wobec siebie – nie powiem, tak szczery –
Lecz tak zamknięty, skryty, tak daleki
Od wyjawienia głębi swego wnętrza,
Jak pąk kąsany przez złego robaka,
Nim słodkie płatki rozwinie w powietrzu
I swej urody obraz prześle słońcu.
Wiedząc, skąd biorą się te jego smutki,
Można uleczyć je, ręcząc za skutki.
Wchodzi ROMEO.
BENVOLIO
Oto nadchodzi; odejdźcie na chwilę;
Poznam ból jego, lub wielce się mylę.
MONTEKI
Obyś mógł poznać to, co zatajono;
Pozostań tutaj – a my pójdźmy, żono.
Wychodzą Pan i Pani Monteki.
BENVOLIO
Dobrego ranka życzę ci, kuzynie.
ROMEO
Ranka? Więc słońce nie stoi wysoko?
BENVOLIO
Biła dziewiąta.
ROMEO
Ach, jakże się wloką
Smutne godziny. Czyżby to mój ojciec
Odszedł tak szybko stąd?
BENVOLIO
Tak, to on był. Jaki
Smutek wydłuża godziny Romea?
ROMEO
Brak tego, co by umiało je skrócić.
BENVOLIO
Zakochany?
ROMEO
Nie –
BENVOLIO
Nie zakochany?
ROMEO
Nie; zakochany, ale niekochany.
BENVOLIO
To źle, że miłość, obraz łagodności,
Szorstka i władcza jest w rzeczywistości.
ROMEO
To źle, że miłość, choć ślepa i głucha,
Idzie, gdzie zechce i czego chce słucha.
Gdzie jeść będziemy? – O! – walczono tutaj?
Nie opowiadaj mi, już wiem o wszystkim.
Tu jest nienawiść, lecz więcej miłości.
O zła miłości, nienawiści miła!
Nicość z niczego ciebie urodziła!
O ciężki blasku! Poważna próżności!
Kształtów powabnych bezkształtny chaosie!
Dymie świetlisty i piórko z ołowiu,
Płomieniu zimny i chorobo w zdrowiu!
O, niebędący sobą śnie na jawie! –
Łask mi udziela miłość niełaskawie.
Czy się nie śmiejesz?
BENVOLIO
Płakałbym, kuzynie.
ROMEO
Nad czym, me serce?
BENVOLIO
Nad sercem twym drogim.
ROMEO
Cóż, miłość bywa uczuciem złowrogim. –
Ból ciężki gniecie biedne serce moje;
Wzrośnie, gdy dodasz mu współczucie twoje.
Tak okazane twe uczucie wierne
Pomnoży troski me, i tak nadmierne.
Miłość to opar, co z westchnień uchodzi;
Rosnąc, w kochanków oczach płomień rodzi;
Cierpiąc kochanek w łez morze ją zmienia.
Czymże jest więcej? Szaleństwem milczącym,
Dławiącą żółcią i lekiem kojącym. –
Żegnaj, kuzynie.
BENVOLIO
Stój! Przykrość mi sprawiasz,
Gdy tak odchodzisz i mnie pozostawiasz.
ROMEO
Cóż, zagubiłem się. Nie stoję tutaj.
To nie Romeo. On gdzie indziej błądzi.
BENVOLIO
Kogo miłujesz? Zawierz mi twe smutki.
ROMEO
Co, czy mam jęcząc powiedzieć ci?
BENVOLIO
Jęcząc?
Nie, ale powiedz mi ze smutkiem, kogo.
ROMEO
Prosić chorego, by zrobił testament
Ze smutkiem? – Słowo to wzbudzi w nim lament!
Ze smutkiem: kocham kobietę, kuzynie.
BENVOLIO
Niemal odgadłem to, myśląc, że kochasz.
ROMEO
Trafiłeś w środek tarczy! – Gdyż jest piękna.
BENVOLIO
Ów piękny środek daje się ugodzić.
ROMEO
Pudło; ma ona Diany obyczaje:
Trafić Kupida strzałą się nie daje,
Jak w zbroi skryta żyje w swej czystości
I nie przebije jej strzała miłości.
Nie dba o słówek czułych oblężenie
Ani o szturmy natarczywych spojrzeń,
Ani o złoto, które kusi świętych.
Biedna jest jednak, choć w piękność bogata,
Gdyż skarb przepadnie, gdy zejdzie ze świata.
BENVOLIO
A więc w czystości życie pragnie strawić?
ROMEO
Tak oszczędzając będzie marnotrawić.
Gdyż piękność dzięki takiej surowości
Odcięta musi być od potomności.
Zbyt piękna, mądra zbyt, zbyt mądrze piękna,
By ją zbawiły mej rozpaczy piętna.
Przysięgła nigdy nie kochać, dlatego
Choć zmarłem, żyję, na świadectwo tego.
BENVOLIO
Chciej mnie posłuchać, nie myśl o niej więcej.
ROMEO
O, ucz mnie, proszę, jak nie myśleć więcej.
BENVOLIO
Zwróciwszy wolność oczom, badaj inne
Piękności.
ROMEO
Jest to droga, by przywołać
Ponownie na myśl jej niezwykłą piękność.
Szczęśliwe maski na licach dam pięknych
Czarne są, każą więc sądzić, że jasne
Jest to, co kryją. Dotknięty ślepotą
Jak ma zapomnieć o straconym wzroku?
Ukaż mi damę o wielkiej urodzie;
Czym będzie ona? Jedynie stwierdzeniem,
Że choć ta piękna, tamta jest piękniejsza.
Bądź zdrów. Me serce zapomnieć nie może.
BENVOLIO
Niech skonam w nędzy, jednak się założę!
Wychodzą.
.
Scena II
Miejsce to samo. Ulica.
Wchodzą CAPULET, HRABIA PARIS i Sługa.
CAPULET
Lecz jest podobną karą zagrożony
Także Monteki. Dwóm tak starym ludziom
Nietrudno pokój zachować, jak sądzę.
PARIS
Z równie szlachetnych rodów pochodzicie
I żal to wielki na spór wasz spoglądać.
Lecz o zalotach mych cóż powiesz, panie?
CAPULET
To samo, co ci już wcześniej mówiłem:
Jeszcze me dziecko nie poznało świata,
Nie ukończyło nawet lat czternastu;
Niech jeszcze dwakroć lato się rozśmieje,
A do małżeństwa, jak sądzę, dojrzeje.
PARIS
Młodsze niż ona matkami zostają.
CAPULET
Więdną, gdyż nazbyt szybko rozkwitają.
Ziemia połknęła wszystkie me nadzieje
Prócz niej, nadziei jedynej ziem moich.
Staraj się jednak o jej serca względy,
Do zgody mojej wiedzie droga tędy.
Jeśli się zgodzi, wówczas w tym wyborze
I zgoda ojca pomieścić się może.
Dziś wieczór ucztę u siebie wydaję,
Będą tam tańce dawnym obyczajem.
Jeśli i ciebie nie zabraknie przy tym
Wśród miłych gości, będzie to zaszczytem;
Ty, najserdeczniej z wszystkich zaproszony,
Będziesz wśród cennych najbardziej ceniony.
Tego wieczora w mej siedzibie biednej
Zejdą się gwiazdy; przyjrzyj się niejednej,
Bo choć stąpając zdobią ziemię naszą,
Przecież blask świateł na niebiosach gaszą.
Uciechy, którą jurny młodzian czuje,
Gdy w pięknej szacie Kwiecień następuje,
A z pól umyka Zima, zła i chora,
Zaznasz w domostwie mym tego wieczora
Wśród świeżych pąków urody dziewczęcej.
Obejrzyj wszystkie, lecz patrz najgoręcej
Na najgodniejszą. Będzie między nimi
I moja, choć jej nie równam z innymi.
Pójdź.
Do Sługi, dając mu papier.
Chłopcze, obiegnij uroczą Weronę,
Znajdź każdą tutaj spisaną personę
I nie mieszkając oświadcz wszystkim grzecznie,
Że ja i dom mój witamy serdecznie.
Wychodzą Capulet i Paris.
SŁUGA
Odnaleźć wszystkie spisane persony! A napisano tu, żeby szewc zajmował się swym łokciem, krawiec kopytem, rybak pędzlem, a malarz sieciami. Wysłano mnie, bym odnalazł persony tu spisane, lecz nigdy nie dowiem się, co wypisała persona, która je tu spisała. Muszę zwrócić się do uczonych w piśmie: – oto nadchodzą w dobrej chwili.
Wchodzą BENVOLIO i ROMEO.
BENVOLIO
Fraszka, człowieku, ogień w ogniu ginie;
Ból jeden mija, gdy drugi się zrodzi;
Spojrzyj za siebie, zawrót głowy minie;
Stara choroba przy nowej przechodzi;
Nowa zaraza do oka wpuszczona
Sprawi, że stary, zatęchły jad skona.
ROMEO
Listek bobkowy dopomaga świetnie.
BENVOLIO
Na co pomaga?
ROMEO
Na złamany goleń.
BENVOLIO
Czyś ty oszalał, Romeo?
ROMEO
Nie. Wpadłem w gorszy stan niźli szaleństwo:
Siedzę w więzieniu, pozbawiony jadła,
Torturowany, chłostany. – Człowieku
Dobry; dobrego popołudnia życzę.
SŁUGA
I tobie, panie. Lecz czy umiesz czytać?
ROMEO
Tak, los mój czytam z mojego nieszczęścia.
SŁUGA
Tego mogłeś się nauczyć bez książki. Lecz pytam o to, czy możesz przeczytać to, co widzisz.
ROMEO
Tak, jeśli język ten znam i litery.
SŁUGA
Uczciwie rzekłeś; pozostańcie z Bogiem.
ROMEO
Czekaj, człowieku; umiem czytać.
Czyta.
„Signior Martino z małżonką i córkami; hrabia Anselme ze swymi urodziwymi siostrami; pani wdowa po Vitruviu; signior Placentio ze swymi uroczymi siostrzenicami; Mercutio i jego brat Valentino; mój stryj Capulet z małżonką i córkami; moja piękna siostrzenica Rosalina; Livia; signior Valentio i jego kuzyn Tybalt; Lucio i wesoła Helena”.
Oddaje papier.
Piękne zgromadzenie. Gdzie mają przybyć?
SŁUGA
Tam.
ROMEO
Gdzie?
SŁUGA
Na wieczerzę do naszego domu.
ROMEO
Czyjego domu?
SŁUGA
Mego pana.
ROMEO
Powinienem był doprawdy wcześniej cię o to spytać.
SŁUGA
Powiem ci bez pytania: pan mój to potężny i bogaty Capulet, więc jeśli nie jesteście z domu Montekich, przybądźcie, proszę, i wychylcie puchar wina. Niech się wam szczęści!
Wychodzi.
BENVOLIO
Na tej dorocznej uczcie Capuleta
Wieczerzać będzie piękna Rosalina –
Którą tak kochasz – a z nią wszystkie inne
Podziwu godne piękności Werony.
Idź tam i okiem bezstronnym porównaj
Jej lico z każdym innym, które wskażę.
Jeśli się uda, będzie odmieniona,
Ujrzysz, że nie jest to łabędź, lecz wrona.
ROMEO
Jeśli mych oczu spojrzenie nabożne
Stworzy fałsz taki, niechaj w ogniu tonie,
A że zatopić oka w łzach nie można,
Niechaj na stosie jak heretyk spłonie!
Inna piękniejsza? Słońce, które biegło,
Odkąd świat światem, równej nie dostrzegło.
BENVOLIO
Fraszka! W twych oczach jej wdzięki ważyłeś,
Gdy ją jej samej w nich przeciwstawiłeś.
Lecz rzuć na owe szale kryształowe
Ją, a naprzeciw połóż liczko nowe,
Które ci podczas wieczerzy tam wskażę;
I tę najlepszą łatwo nim przeważę.
ROMEO
Pójdę nie po to, bym wierzył w twe słowa,
Lecz by mą wiarę umocnić od nowa.
Wychodzą.
.
Scena III
Miejsce to samo. Komnata w domu Capuletów.
Wchodzą PANI CAPULET i PIASTUNKA.
PANI CAPULET
Gdzie moja córka? Poproś ją tu, nianiu.
PIASTUNKA
Na me dziewictwo – mające lat tuzin –
Już ją wołałam. Hej, jagniątko! Ptaszku!
Boże uchowaj! – Gdzie ona jest? – Julio!
Wchodzi JULIA.
JULIA
Co? Kto mnie woła?
PIASTUNKA
Twoja matka.
JULIA
Pani, tu jestem; czego sobie życzysz?
PANI CAPULET
Jest pewna sprawa – nianiu, wyjdź na chwilę,
Musimy w cztery oczy to omówić;
Nianiu, wróć, gdyż coś sobie przypomniałam;
Chcę, żebyś była przy naszej rozmowie.
Wiesz, że ma córka wchodzi w wiek prześliczny?
PIASTUNKA
Klnę się, że znam jej wiek, co do godziny.
PANI CAPULET
Nie skończyła jeszcze czternastu lat.
PIASTUNKA
Postawię w zakład czternaście zębów – choć
z żalem trzeba przyznać, że mam ich tylko cztery –
nie skończyła jeszcze czternastu. Ile jeszcze do
Zielonych Świąt?
PANI CAPULET
Nieco więcej niż dwa tygodnie.
PIASTUNKA
Czy mniej, czy więcej, lecz w jednym dniu roku,
W wigilię Świąt Zielonych, skończy latek
Czternaście. Ona i Suzanna – Niechaj
Da Pan Bóg wszystkim duszom chrześcijańskim
Odpoczywanie wieczne! – Były w równym
Wieku; Suzanna jest teraz u Boga;
Za dobra była dla mnie – lecz, jak rzekłam,
Nocą w wigilię Świąt Zielonych skończy
Czternaście. Pewne to jest, Matko Boża,
Dobrze pamiętam. Od trzęsienia ziemi
Rok jedenasty mija; odłączyłam
Ją wtedy właśnie od piersi. – O, tego
To nie zapomnę nigdy; właśnie w dzień ten
Z wszystkich dni roku; bo natarłam sobie
Cycek piołunem siedząc na słoneczku
Przy gołębniku, pod murem; pan z panią
Byli w Mantui; – No, czy złą mam pamięć?
Ale, jak rzekłam, kiedy to poczuło
Piołun na sutce i całą tę gorycz,
Jak nie zawrzaśnie. Zachwiał się gołębnik,
Nie było jednak z pewnością przyczyny,
By dalej pod nim siedzieć.
Lat jedenaście od dnia tego przeszło,
Bo stać umiała już, tak, na Krzyż Święty,
Umiała biegać i wędrować wkoło.
A o dzień wcześniej czoło sobie stłukła;
I wówczas mąż mój – Panie, świeć nad jego
Duszą! A był to człek wielce ucieszny –
Podniósł to dziecko. „Na wznak padasz?” mówi,
„Na wznak upadniesz, gdy będziesz mądrzejsza.
Nieprawda, Julciu?” I, na me zbawienie,
Śliczne biedactwo zaprzestało płaczu
I „Tak” odparło. Taki to żart wyszedł!
I choćbym miała tysiąc lat żyć, ręczę,
Że nie zapomnę go. „Na wznak upadniesz,
Julciu?”, a mały ów, śliczny głuptasek
„Tak” odparł.
PANI CAPULET
Dość już. Ucisz się już, proszę.
PIASTUNKA
Tak, pani – ale muszę śmiać się, kiedy
Przypomnę sobie, że ten mały głuptas
Zaprzestał płaczu i „Tak” odpowiedział.
A przecież, ręczę, że miała na czole
Guza wielkiego jak kogucie jajo;
Ból był niemały i płakała gorzko.
„No”, mówi mąż mój, „na twarz padasz teraz;
Na wznak upadniesz, gdy będziesz mądrzejsza.
Czy nie tak, Julciu?” A ona ucichła
I „Tak” odparła.
JULIA
I ty ucichnij, nianiu; zamilcz, błagam.
PIASTUNKA
Milknę, skończyłam. Niech ci Bóg da zdrowie!
Z tych wszystkich dzieci, które wykarmiłam,
Ty najpiękniejsza byłaś. Gdybym mogła
Ujrzeć wesele twe na własne oczy;
Więcej nie pragnę.
PANI CAPULET
Ślub ten przedmiotem ma być tej rozmowy;
Wesele! Właśnie tu przyszłam, by mówić
O tym weselu. – Córko moja, Julio,
Powiedz, co sądzisz o swym zamążpójściu?
JULIA
Że jest to zaszczyt, o którym nie marzę.
PIASTUNKA
Zaszczyt! Ach, gdybym nie była jedyną
Twą karmicielką, rzekłabym, że pewnie
Takie mądrości wyssałaś wprost z cycka.
PANI CAPULET
Cóż, pomyśl teraz o swym zamążpójściu;
Tutaj w Weronie panny z dobrych domów,
Młodsze niż jesteś ty, są już matkami,
A według mego obliczenia byłam
Już matką twoją w wieku, w którym panną
Ty jesteś. Tak więc, by rzec to pokrótce:
Waleczny Paris prosi o twą miłość.
PIASTUNKA
Panienko, oto człowiek! A równego
Świat nie zna! – Forma to żywa na posąg.
PANI CAPULET
To najwspanialszy kwiat lata Werony.
PIASTUNKA
Tak, tak, to kwiat jest; klnę się, kwiat nad kwiaty.
PANI CAPULET
Powiedz, czy możesz kochać tego pana?
Wieczorem ujrzysz go u nas na uczcie.
Lico młodego Parisa odczytaj
Jak księgę piórem piękna nakreśloną.
Przypatrz się rysom idącym w zawody,
By każdy wszystkim mógł dodać urody.
A co ta księga urocza ukryje,
Na marginesie oczu wnet ożyje.
Miłosna księga ta, kochanek prawy,
Wadę ma jedną, braknie jej oprawy.
Morze okrywa rybę, a uroda
W pięknej oprawie piękna sobie doda.
Dzieło tym większą okryje się chwałą,
Gdy treść wspaniała ma szatę wspaniałą.
Zostawszy twoim, ów mąż najpiękniejszy
Urodą swoją twojej nie umniejszy.
PIASTUNKA
Powiększy. Baby przez mężczyzn pęcznieją.
PANI CAPULET
Mów krótko: spełni Paris twe marzenia?
JULIA
Zobaczę, jeśli dość na to patrzenia,
Lecz nie zapuszczę głębiej oka mego,
Niż to wynika z nakazu twojego.
Wchodzi Sługa.
SŁUGA
Pani, przybyli już goście, wieczerzę podają, ciebie wołają, panienkę wzywają, piastunkę klną w kredensie, a wszystko to w największym pośpiechu. Muszę iść stąd, by podawać. Błagam was, panie, ruszajcie za mną bez zwłoki.
PANI CAPULET
Tak.
Wychodzi Sługa.
Julio, czeka hrabia niecierpliwy.
PIASTUNKA
Szczęśliwe noce niech da dzień szczęśliwy.
Wychodzą.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------