Triumf - ebook
Zbiór nowel "Triumf" Kazimierza Przerwy-Tetmajera to literacka perełka, w której autor mistrzowsko przedstawia kalejdoskop ludzkich losów i emocji w dziesięciu starannie skomponowanych opowiadaniach. Każda z nowel to osobna historia, nasycona charakterystycznym dla epoki Młodej Polski nastrojem melancholii i dekadencji, a jednocześnie pełna psychologicznej głębi i zrozumienia dla złożoności ludzkiej natury. Ten ebook oferuje czytelnikowi wyjątkową możliwość poznania krótszych form prozatorskich Tetmajera, w których pisarz udowadnia swój talent do tworzenia intensywnych, zapadających w pamięć historii, łączących realizm obserwacji z poetycką wrażliwością.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8349-068-7 |
| Rozmiar pliku: | 1 013 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był przedemną las, ogromny i otwarty.
Kolosalne góry, porosłe lasem, huczące strumieniami wodospadów, pełne zdradnych zapadłych jarów, ziejące urwiskami i czeluściami, gdzie zdawała się mieszkać śmierć.
Ludzie moi i maszyny wyrywali otwór w tym lesie i w tych górach ogromnych. Sto toporów podnosiło się i cięło drzewa, a te sto toporów dźwigała jedna moja dłoń. W huczących i tętniących maszynach huczała moja wola, tętniło moje serce. Setki ludzi czuły, działały, żyły przeze mnie. Moje życie, moja wola była w tych minach dynamitowych, od których pękały złomy i zawały skalne. Na wysoko wystrzelającą jodłę, na jodłę, która znała dotąd tylko wiatr i pazury kołyszącego się na jej konarach orła, na jej wierzchołek kiedy padł mój wzrok: jodła drżała i przyginała się dumna ku ziemi. Olbrzymie odwieczne buki ochylały smutno ramiona, czekając śmierci. Strumienie ustawały szemrać, kiedy stanąłem nad niemi, nim zapadły się w wyrwaną pod ich stopami otchłań kamienną. Wicher, któremu odbierałem drzewa, gdzie szumiał dziko i przeraźliwie, głosząc sławę puszczy, albo gdzie przylegał cicho śpiący, jak ryś syty obłowu: bił w moją twarz z wściekłością, okradany i krzywdzony. Jelenie, którym wydzierałem las, pochylały na mój widok rogi i ryczały złowrogo. Albowiem w dziewiczą wiekuistą puszczę wniosłem zniszczenie, wniosłem klęskę, trwogę i śmierć zagładną.
Ale tam!...
Oto tam niosłem życie! Tam, za góry, ze świstem lokomotyw i turkotem wagonów, spłynąć miało światło, spłynąć miał chleb, spłynąć miało nowe, świeże, promienne życie. Ze świstem lokomotyw i turkotem wagonów spłynąć tam miała kultura, spłynąć miał nieznany dotąd dobrobyt, spłynąć miała nowa epoka, odrodzenie zapadłych, pleśniejących miejsc. Wydawało mi się, że niosę coś boskiego w sobie, że sam Bóg błogosławił mię na drogę i swe ręce nademną trzyma, rozchylone, potężne i święte. Z gromnym okrzykiem: Życie! Życie!... szedłem naprzód, darłem się przez krze, załomy, lasy, wikle, rzeki, jary i przepaści, rozbijałem i kruszyłem skały, płosząc orły, wilki i jelenie skalne, a setki dłoni podnosiły topory przez moją dłoń, w huczących i tętniących maszynach huczała moja wola, tętniło moje serce.
Tak szedłem naprzód! naprzód! naprzód!
Byliśmy już głęboko zaszyci w puszczę. Ogniska nasze w nocy promieniały czerwono i biły dymem w górę; już głuche wieści musiały o nas dochodzić za góry i las, bo się czasem podkradały ku nam zdumione i wystraszone twarze i patrzały z gąszczów i haszcz na naszą robotę. Ludzie moi nazywali ich leśnymi dyabłami.
A mnie było tak dobrze! Naokoło miałem dziką, rozkiełzaną, pierwotną naturę i przed sobą piękny, wielki, święty cel!
W tem fizycznem życiu nie miałem czasu wątpić, nie miałem czasu wahać się, nie miałem czasu truć sobie myśli najokropniejszem z wszystkich pytań: po co? Bo zapewne, zapewne: po co tam szedłem, po co budowałem tę kolej? Czy to dobre, co niosę, nie wywoła nowego zła, które może będzie większe, niż zło dotychczasowe? Zapewne — ale nie pytałem się o to. Miarowy stuk toporów i głośne ich echo odpędzały mi wszelką refleksyjną, krytyczną myśl, czułem, że tworzę, że tworzę, że dążę, że praca sama dla siebie może być celem, szczęściem, upojeniem, jak wszystka rozkosz, której się szuka tylko dla rozkoszy, jak gimnastyka umysłowa przy księgach trudnych, ciężkich i zawiłych. Człowiek zresztą podobny jest do dziecka, które skacze i biega, nie zastanawiając się nad tem, czemu to robi, bo jego siły młode do tego prą. Tak samo akcya potrzebna jest dla tych ludzi, którzy są do niej zdolni, dosyć na nią silni, śmiali i przedsiębiorczy.
Kiedy wypracowałem plan mojej budowy, zdawało mi się, że nie wytrzymam w biurze, nad stołem, mapami i cyrklem. W wyobraźni mojej widziałem to, co teraz widzę, zanurzałem się w las, topiłem się w tej topieli pierwotnego prabytu i nieraz, kreśląc linie, porywałem się od stołu z wniesionemi w górę rękami, z rozdętą piersią, z tłumionym krzykiem w ustach, ja, człowiek pierwotny, którego dusza rwała się do swojej ojczyzny, do swego domu! Tylko, że nie szedłem tam już tylko po to, aby tam żyć: miałem cel, szedłem z myślą, z wolą, z zamiarem, dziesiątkami tysięcy lat, całemi warstwami cywilizacyi odległy od swego ja z przed dziesiątek tysięcy lat.
Puszcza ustępowała nam zwolna i z oporem. Zdawało mi się nieraz, kiedy patrzałem w jary, zasypane rumem, pogruchotanemi pniami jodeł i buków, powydzieranemi z ziemi korzeniami, że gwałcona woła o jakąś karę i pomstę na mnie, i te sterczące ku górze gałęzie i korzenie wydawały mi się podobne do rozpaczliwie ku niebu wygiętych ramion jakichś tytanów i gigantów, które swawolny bóg wyłamał i pogruchotał. A tam w górze była przecież jakaś Nemezys, jakieś Fatum, wyższe nad bogów i ludzi.
I czasem zdejmował mnie lęk.
Bo cóż mogło obchodzić tę puszczę, te odwieczne drzewa i nieruchome skały, jakieś światło, jacyś ludzie, jakieś życie, jakiś człowieczy cel? Zimna, niewzruszona i obojętna natura jakiż związek ma z istnieniem człowieka, co między nią, a nim jest wspólnego? Jak gwiazdy na niebie, tak drzewa na ziemi nie wiedzą o człowieku nic. Fizycznie jest tylko jedna wspólna ogromna materya, jeden wspólny, pierwotny początek, jedna pierwoegzystencya, jeden wspólny pierwiastek, do którego wszystko się da ściągnąć i z którego wszystko się da wyprowadzić — ale po za tem:
„jesteśmy łódką na szalonej fali,
bo niema żadnej miłości w naturze...“
Gdzie niema miłości, niema i nienawiści, ale jedynem uczuciem, jakieby między człowiekiem a naturą mogło być, gdyby wogóle jakie być mogło, byłaby nienawiść. Tam w górze nad ziemią
„wieczysta trwania
straszliwa obojętność z gwiazd się wyotchłania“;
tu w dole, nizko, na ziemi, gdzie walka wre, byłaby nienawiść, sprzeczność.
Wieczorem, znużony, zasypiałem, jak kamień, ale nieraz rano, kiedy chmury zaścielały widnokrąg, wrzosy i maliny dzikie, pozaczepiane o kosodrzewinę, widniały smutne i niknące we mgle, kiedy rosa ociekała z drzew, albo deszcz padał i stosy pościnanego drzewa, porżniętych tramów i desek szkliły się od wody i pachniały przejmującą, zatęchłą wonią: zdejmował mię jakiś strach.
Miałem wówczas ochotę rozkrzyżować ręce i krzyczeć tej puszczy: zrozum to, że ja, człowiek, ja muszę tak działać! Zrozum to, że ja nie idę przeciw tobie dla niczego, dla samej z tobą walki i samego nad tobą zwycięstwa, ale że wiedzie mnie wyższa moc, ten duch, którego ani ty, ani ja nie pojmujemy, który w człowieka tchnął Bóg, Sobie tylko zostawiając jego widzialność i pojęcie. Bóg skazał cię na to, abyś grodziła nam drogę i abyśmy ją torowali przez ciebie — musisz ustąpić, musisz ulec, jesteś ślepą, bezwolną siłą, jak trzoda bawołów, musisz być zwyciężona przez ludzki rozum. Dlaczegóż oto nie rzucasz na nas głazów z twoich skalnych uboczy, dlaczegóż nie zatopisz nas powodzią, dlaczego nie dasz roznieść stadu rozhukanych piorunów?! Martwa jesteś, bezmyślna, bezwolna, trzoda bawołów, którą jeden pasterz biczem gna, a ona kroczy, gdzie każe.
Ale czasem wydawało mi się, że idzie z tej puszczy jakiś głos, że jakiś duch natury, kolosalny i straszny podnosi się przeciw mnie i spogląda mi twarzą w twarz, dźwigając się z wądołów, z za pagórów leśnych, tak, iż go widzę po piersi. Patrzy na mnie i zasępia mię oczyma, podobnemi do chmur gradowych o kolorze groźnego granatu, i ramion swych szerokością, jak turnie skalne; ale nie podnosi przeciw mnie swych rąk, których nie widzę za wzgórzem zarosłem. I wydaje mi się, że uśmiecha się z jakąś spokojną, potwornego bożyszcza ironią. Więc nie uderzysz we mnie piorunem, ani nie strącisz mnie w przepaść, ale dasz mnie ukąsić żmii nędznej, co się czołga po ziemi i którą butem zgnieść mogę, albo skorpionowi, który ucieka przedemną? A ów straszny duch uśmiechał się cały, aby położyć się na wodnym mchu i rozpleść brodę po wrzosach i dzikich malinach.
Nie wiem, jak długo byliśmy już w puszczy, bom prawie stracił rachubę dni i nocy. Ale zeszły nam pewno ze dwa miesiące. Zrazu spotykaliśmy pasterzy i leśników; potem nikogo, oprócz od czasu do czasu pojawiających się w zaroślach mieszkańców z tamtej strony lasu.
Wtem pewnego dnia, o zachodzie słońca, kiedyśmy kończyli robotę i zabierali się do legowiska, dobiegło nas szczekanie psa.
Uśmiechnęliśmy się niemal wszyscy i mimowoli z tych i owych ust wyrwał się okrzyk radosny: a! a! — bośmy już byli zupełnie zdziczeli w puszczy i odwykli od ludzkich osad i chowanych zwierząt. Może po raz pierwszy od długich tygodni spojrzeliśmy po sobie: byliśmy prawie czarni od dymu, smoły, wichru i słońca, oberwani, zarośli, raczej banda opryszków, niż ludzie cywilizowanego świata.
Pies szczekał: po głosie poznałem, że to był gończy pies myśliwski i że nas zwęszył. Niezadługo zaszeleścił w zaroślach, a potem wysunął się ku nam w pół ciała, ujadając mocno. A potem — zupełnie jak w romantycznej bajce — w zaroślach pokazała się głowa sarny i z sokołem w kapturku na berle jakaś zaczarowana księżniczka, czy nimfa leśna, coś, o czem się mówi: nie, ciebie niema wcale, ty jesteś jeden cud.
I zaraz las począł szumieć dziwnie jakoś i niezwyczajnie, jakaś łagodna, słodka melodya poczęła płynąć po gałęziach, dalej i dalej, i rozpływać się, rozlewać po ciemni.
— Otom jest zaczarowany las — puszcza przepastna... — szumiało w bukach i jodłach.
Puszcza, gdzie nikt nie stąpał, bór dziewiczy, żywiczny...
Pójdź, a zaprzepaść się, zanurz się we mnie, jako w krynicę chłodną, jako w źródło wonne, które jest w środku ogrodu...
Jako w źródło wonne, które obrosły lilie i tulipany o liściach czerwonych...
Pójdź, niechaj szumi woda na karku twym, a niech jako gwiazdy cieką krople w twe oczy...
Trwało to zapewne sekundę; kiedy spojrzałem znowu, już jej nie było.
* * *
Nie poszedłem, jak zwykle, na wspólną z robotnikami przy ogniu wieczerzę. Zamknąłem się w moim namiocie i rzuciłem na posłanie na wznak. Przez dwa miesiące nie widziałem kobiety; zapomniałem o niej, odwykłem od niej.
W tej puszczy, wśród ciągłej walki i ciągłego trudu, z myślą, jaka mi grała w głowie, niemiałem poprostu czasu pamiętać o kobiecie. Nie przywodziło mi jej na myśl nic, nic nie przypominało. Jakaś była taka groza świata, przez któryśmy szli, jakaś taka powaga w naszej pracy, że nikt nie śpiewał wesołych, lub hulaszczych piosenek, nie było mowy o rozpuście, lub swawoli. Twardy trud i majestat natury przemieniał nas w jakieś duchy o żelaznych mięśniach i żelaznej woli. Ludzkie, codzienne instynkty i namiętności, odpadły od nas, jak liście uwiędłe z drzewa, które ścisnął mróz. Było mi tak dobrze, tak swobodnie, miałem taką jasną, trzeźwą, bujną myśl, tyle spokojnej, pewnej, niegorączkowej, zdrowej energii...
Kto ona była, ta kobieta? Zkąd się wzięła w tym lesie? Po co przyszła?
Spokojny mój, rzeźwy sen pierzchł.
Czułem się jak zatruty. Przewracałem się po posłaniu, nie mogąc, nie chcąc zresztą zasnąć. Zgubione instynkty poczęły się we mnie budzić. Niewidna, zamglona, cienista postać kobiety poczęła mi się uplastyczniać, ujawniać, urzeczywistniać. Widziadło, które trwało sekundę i majaczyło mi tylko w oczach, poczęło się zamieniać w kształt. Już widziałem ciało kobiety, czułem je, przypominałem sobie.
Więc tak! Jeżeli to jest jakaś dziewczyna z lasu, jakaś córka odludka, lub leśnika, dlaczegóż niemam jej wziąść, dlaczegóż niemam się z nią naprzykład ożenić, jeżeli tylko za mnie wyjść zechce. Wówczas będziemy razem wspólnie pracowali, ona dopomoże mi do dokonania mego dzieła, razem wybudujemy tę kolej, poniesiemy doliną za lasem światło i chleb. Razem — ręka w rękę, dusza z duszą...
Hahaha! Porwał mię pusty, głośny śmiech. Odwieczne kłamstwo, odwieczna blaga, której kobiety żądają od mężczyzn, którą mężczyźni pozują sami przed sobą.
Jestem młody, nie mam lat trzydziestu, dwa miesiące nie widziałem kobiety, jem dobrze i piję, jestem zdrów i chce mi się jej uścisku, jej ust, nie jej duszy i wspólnej pracy. Wspólnej pracy dla ideału... Hahaha! śmiałem się znowu. Śmieszny i zabawny frazes. Gdyby ona tu ze mną była i gdyby miała włochatą brodawkę na ramieniu, niezawodnie bym jutro rano nie myślał o braterstwie dusz i wspólnej pracy dla ideału. Kłamstwo i blaga! Ojcowie naszych dusz wiedzieli dobrze, co o tem sądzić.
Ale jeżeli jest piękna i jest piękna cała, jak Wenus florencka...
Właściwie, to co mi do tych ludzi z za lasu? Żyję tak krótko i tylko raz....
Porwałem się z posłania i wylałem sobie kubeł zimnej wody na głowę. Poczem nalałem pełną miednicę i z jakąś gorączkową zapalczywością począłem maczać głowę w wodzie. Potem ogarnął mię śmiech, że taki jest fizyczny rezultat mego moralnego wrażenia, uwidoczniła mi się niesłychana śmieszność funkcyi fizycznych, wywołanych pobudkami moralnemi, otarłem głowę, zapaliłem cygaro i wyszedłem przed namiot na dwór.
Cisza była i noc. Nad drzewami świeciły gwiazdy na zupełnie czystem, pogodnem, ciemnogranatowem niebie. Kiedy bytem dzieckiem, wiele takich nocy spędziłem gdzieindziej w górach.
Była noc, noc gwieździsta...
— Pójdź — szeptał las. — Otom jest las zaczarowany, puszcza przepastna...
Źródło jest we mnie, źródło wonne, które obrosły lilie i tulipany o liściach czerwonych...
Pójdź, niechaj szumi woda na karku twym, niech jako gwiazdy cieką krople w twe oczy, gdy zamoczysz twą głowę w krynicę, gdy zanurzysz twe serce w wodę, którą obrosły lilie i tulipany o liściach czerwonych...
Piękna, piękna! pragnę cię, chcę cię, szukam cię!... — począłem wołać na las, na ciszę na ciemność i na gwiazdy rozsiane nad puszczą.
RESZTA TEKSTU DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.
W empik go