Tropizmy - ebook
Tropizmy - ebook
Jedna ze stu najlepszych książek XX w. według „Le Monde”. Debiutancki tom prozatorskich impresji francuskiej pisarki Nathalie Sarraute to doskonały przykład nouveau roman; ukazuje się w Polsce niemal osiemdziesiąt lat od wydania oryginalnego. Naukowe określenie, jakim Sarraute posłużyła się w tytule, odnosi się do reakcji m.in. roślin na bodźce zewnętrzne i sugeruje, że książka jest zapisem nie tyle samej świadomości jakiegoś określonego podmiotu czy narratora, ale procesów myślowych czy właśnie reakcji na to, jak działa na nas otaczający świat.
Spis treści
I [Zdawało się, że wyłaniają się zewsząd…]
II [Odrywali się od szafy z lustrem…]
III [Przybyli tu, żeby zamieszkać…]
IV [Z błędnym wzrokiem…]
V [W gorące lipcowe dni…]
VI [Wyskakiwała z łóżka…]
VII [Byle nie przy nim…]
VIII [Kiedy przebywał z istotami młodymi…]
IX [Skuliła się w rogu fotela…]
X [Po południu wychodziły razem…]
XI [Rozwikłała tę zagadkę…]
XII [Podczas obleganych zajęć…]
XIII [Widać było, jak idą…]
XIV [Chociaż zawsze milczała…]
XV [Lubiła starszych panów…]
XVI [Teraz byli starzy…]
XVII [Kiedy nastawała ładna pogoda…]
XVIII [W okolicach Londynu…]
XIX [Był gładki i płaski…]
XX [Kiedy był mały…]
XXI [W czarnym fartuchu…]
XXII [Czasem, gdy nikt nie patrzył…]
XXIII [Byli brzydcy, byli płascy…]
XXIV [Pokazywali się z rzadka…]
Tropizmy – czas wiecznie niedokonany
(Szymon Żuchowski)
Nota o autorce
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65358-48-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdawało się, że wyłaniają się zewsząd, rozkwitłe w lekko spoconym chłodzie powietrza, że powoli wyciekają, jakby sączyły się z murów, z osiatkowanych drzew, z ławek, z brudnych chodników, ze skwerów.
Ich długie ciemne grona wysuwały się spomiędzy martwych fasad domów. Gdzieniegdzie przed wystawami sklepowymi ich skupisko stawało się bardziej zwarte i nieruchome, czasami tylko drgały, jakby od lekkiego obrzmienia.
Bił od nich dziwny spokój, coś w rodzaju rozpaczliwej satysfakcji. Uważnie patrzyły na stosiki pościeli ze Świata Bielizny, wprawnie naśladujące ośnieżone góry, albo na lalkę, której zęby i oczy w regularnych cyklach zapalały się, gasły, zapalały, gasły, zapalały, gasły, zawsze w regularnych cyklach, zapalały się na nowo i na nowo gasły.
Patrzyły długo w bezruchu, trwały przed witrynami, jak ofiarowane, do kolejnego cyklu odkładając chwilę odejścia. A spokojne małe dzieci, które trzymały je za rękę, rozkojarzone, znużone patrzeniem, cierpliwie czekały obok.II
Odrywali się od szafy z lustrem, w której się właśnie przeglądali. Podnosili się na łóżkach: „Obiad na stole, obiad na stole!” – mówiła. Gromadziła przy stole rodzinę; wszyscy chowali się w swoich jamach, samotni, gniewni, wyczerpani. „Co z nimi nie tak, że wiecznie wyglądają na udręczonych?” – zastanawiała się, rozmawiając z kucharką.
A rozmawiała z kucharką godzinami, krzątając się przy stole, ciągle się krzątając, przygotowując dla nich napoje i dania, mówiła, krytykowała ludzi, którzy ich odwiedzali, przyjaciół: „A włosy tej i tamtej ściemnieją i będą jak u jej matki, całkiem proste; takim to dobrze, co nie potrzebują trwałej”. „Pani ma piękne włosy – odpowiadała kucharka – są gęste, są piękne, mimo że się nie kręcą”. „A ten i tamten, jestem pewna, że nie daruje ci ani grosza. Skąpcy, sami skąpcy, a mają pieniądze, mają, to wstrętne. A odmawiają sobie wszystkiego. Ja tego nie rozumiem”. „A przecież – mówiła kucharka – przecież tego ze sobą nie zabiorą. A ich córka, wciąż nie ma męża, nie jest taka ostatnia, ma piękne włosy, nosek i ładne stópki”. „Tak, piękne włosy, to prawda – mówiła – ale nikt jej nie lubi, wie pani, nie podoba się. Ha, to doprawdy zabawne”.
Czuł, że z kuchni dobiega ta myśl, mierna, brudna i drepcząca, drepcząca ciągle w miejscu, ciągle w miejscu, kręcąca się w kółko, w kółko, jakby mieć zawroty głowy, ale nie móc się zatrzymać, jakby mieć mdłości, ale nie móc się zatrzymać; jak obgryzamy paznokcie, jak odrywamy po kawałeczku skórę, kiedy się łuszczy, jak drapiemy się, kiedy mamy pokrzywkę, jak wiercimy się w łóżku podczas bezsenności, żeby sprawić sobie przyjemność i przykrość, wymęczyć się i stracić dech w piersiach…
„Ale może dla nich to było co innego”. Właśnie o tym myślał, leżąc na łóżku i nasłuchując, podczas gdy ich myśli jak lepka ślina przenikały do niego i przyklejały się, wyściełały go od środka.
Niczego nie dało się z tym zrobić. Niczego. Nie dało się tego uniknąć. Wszędzie, w niezliczonych, „zdradliwych” postaciach („Zdradliwe dzisiaj to słońce – mówiła dozorczyni – zdradliwe, można się rozchorować. Tak jak mój biedny mąż, choć tak o siebie dbał…”), wszędzie, pod pozorami czystego życia, chwytało cię to przed stróżówką, kiedy odbierałeś telefon, jadłeś śniadanie z rodziną, zapraszałeś znajomych, odzywałeś się do kogokolwiek.
Trzeba było odpowiadać i delikatnie zachęcać, i przede wszystkim, przede wszystkim nie dać im odczuć, ani przez chwilę nie dać im odczuć, że ma się wrażenie bycia innym. Poddawać się, poddawać, ulegać: „Tak, tak, tak, to prawda, oczywiście” – to należało im mówić i patrzeć na nich z sympatią, z czułością, bo jak nie, to rozdarcie, rozerwanie, coś nieoczekiwanego i gwałtownego, co nigdy dotąd się nie zdarzyło i będzie przerażające.
Wydawało mu się, że zaraz, w nagłym porywie sprawczości, mocy, z ogromną siłą zrzuci ich z siebie niczym stare gałgany, zemnie, rozerwie, zniszczy do cna.
Wiedział jednak, że to prawdopodobnie mylne wrażenie. Zanim zdołałby na nich natrzeć – kierowani jasnym instynktem, instynktem obronnym, naturalną żywotnością, która dawała im tę niepokojącą siłę – zwróciliby się przeciwko niemu i, za jednym zamachem, ani by się obejrzał, zatłukli.III
Przybyli tu, żeby zamieszkać przy małych, spokojnych uliczkach za Panteonem od strony rue Gay-Lussac albo rue Saint-Jacques, w mieszkaniach wychodzących na ciemne dziedzińce, ale całkiem przyzwoitych i z wygodami.
Właśnie to mieli tutaj do dyspozycji, to i wolność robienia tego, co chcą, chodzenia tymi skromnymi uliczkami, jak chcą, w dowolnym ubraniu, z dowolną miną.
Nie wymagano od nich żadnego konkretnego stroju, żadnego kontaktu z innymi, żadnych uczuć, żadnych wspomnień. Proponowano im egzystencję tyleż surową, co bezpieczną, egzystencję podobną do poczekalni dworcowej na opustoszałym przedmieściu, w gołej, szarej, chłodnej poczekalni z czarnym piecem na środku i drewnianymi ławkami pod ścianą.
I byli zadowoleni, podobało im się tutaj, czuli się prawie jak u siebie, układało im się z panią dozorczynią, z mleczarką, ubrania zanosili do najdokładniejszej i najtańszej pralni w okolicy.
Nigdy nie próbowali wracać pamięcią do wsi, gdzie kiedyś mieszkali, nie próbowali nigdy odszukać barwy ani zapachu miasteczka, w którym dorastali, nigdy nie pojawiało się w ich myślach podczas spaceru ulicami nowej dzielnicy, kiedy oglądali witryny sklepowe, kiedy przechodzili przed stróżówką i grzecznie witali się z dozorczynią, nigdy nie budziło się w nich wspomnienie kawałka muru tętniącego życiem ani płyt dziedzińca, twardych i przyjemnych w dotyku, ani łagodnych stopni, na których siadywali jako dzieci.
Na schodach domu spotykali czasem „lokatora z dołu”, nauczyciela z liceum, który o czwartej wracał ze szkoły z dwojgiem dzieci. Wszyscy troje mieli długie głowy z wodnistymi oczyma, lśniące i gładkie jak wielkie jaja z kości słoniowej. Drzwi ich mieszkania uchylały się na chwilę, żeby ich wpuścić. Widać było, jak stawiają stopy na filcowych dywanikach przy wejściu – i oddalają się w ciszy, sunąc w głąb ciemnego korytarza.