Trup przy telefonie - ebook
Trup przy telefonie - ebook
Piąty tom opowiadań przedwojennychnajbardziej warszawskiego z warszawskich pisarzy Stefana Wiecheckiego WIECHA. Edytor Robert Stiller przygotował nadto obszerne Przypisy i objaśnienia. Ten tom zawiera komplet opowiadań żydowskich z lat 1937-39 drukowanych w dzienniku z podwójnym tytułem "Dobry Wieczór! Kurier Czerwony". Zdecydowana większość z nich publikowana jest zatem w formie książkowej po raz pierwszy, gdyż tylko nieliczne weszły w skład książek opublikowanych przez Wiecha przed wojną. Trup przy telefonie jest kontynuacją dwóch tomów wcześniejszych o tematyce żydowskiej czyli tomów: "Mąż za tysiąc złotych i "Głowa spod łóżka"
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7998-866-2 |
Rozmiar pliku: | 551 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wąż w pociągu
Agent negusa
Kobieta i klejnoty
Plaża, miłość i weksle
Zakazany owoc
Ludwik XIV i Rabinowicz
Obrońcy moralności
Taki rok na stary rok!
Tępy uczeń
Sylwester z szefuniem
Warzywo na kapeluszu
Syn puszty
Starozakonna bakalia
Ponure nazwisko
Autor syna
Ja cię zaziębię!
Fatalne nazwisko
Rozkoszne muśnięcie
Spełnione marzenia
Otello i masażysta
Polowanie na tygrysa
Pojedynek amerykański
Swatki przed sądem
Palestyna po raz pierwszy
Przemytnicy wątróbki
Anioł pokoju
Wariat czy artysta?
Zazdrość i marynarka
Ewolucje z belką
Tajemnicza pogróżka
Klient nasz pan
Tryb urzędowania
Prezes doliniarzy
Kawał nieboszczyka
Niezłomna kobieta
Przygoda w slipingu
Marzenia o wojnie
Obnoszone nazwisko
Twarda broda
Zjedzony parasol
Przerobiony Szekspir
Bomba w pociągu
Tanie gęsi
Pierścień Alfonsa XIII
Niewinny żart
Amerykańskie małżeństwo
Gdzie jest ruletka?
Morderczy wyścig
Idziemy na maskaradę
W jaskini gry
Licytacja z przeszkodami
Niezwykły kolekcjoner
Człowiek bez nazwiska
Chrzciny z przeszkodami
Nie kręcić głową!
Kupiecki żart
Maskarada w tramwaju
Miłość i dyskonto
Cichy bohater
Mahoniowa sałatka
Żona Lota
Niknący portfel
Doskonały żart
Trup przy telefonie
Nie zaczepiać rodziny!
Wytworni włamywacze
Wykąp się pan!
Spóźniony wystrzał
Wyścigi brydżystów
Tortura dźwiękowa
W krzyżowym ogniu
Zmartwienie pana Kłopotera
Sportowiec mimo woli
Niespodzianka pod łóżkiem
Pechowy weksel
Niknąca głowa
Łakomy nieboszczyk
Salomonowy wyrok
Przychyl się pan!
Pan Boczkowski
Niebezpieczni pacjenci
Samson na jaskółce
Szczyt roztargnienia
Buzia z albumu
Płacz pan spokojnie!
Sprawdzić sygnał!
Niezwykła miłość
Kupiec i nagistka
Pluskwy trzeszczą!
Figiel teścia
Aparat podsłuchowy
Stu świadków
Darmozjadek
Pożyczona pluskwa
Miłość w biurze
Duch z brytfanną
Fryzjerski majstersztyk
Wstydź się pan!
Niefortunna transakcja
Czerwony sygnał
Gdzie jest dyrektor?
Niebezpieczna pożyczka
Przeprowadzka z przeszkodami
Rozbrykany kupiec
Salomon i dywanik
Fatalne kichnięcie
Przypisy i objaśnienia
Nota edytorska
Wąż w pociągu
W zatłoczonym przedziale trzeciej klasy pociągu, idącego w stronę Tłuszcza, siedziało dostojne towarzystwo złożone z kilkunastu panów z rozłożystymi brodami, odziane jednolicie w długie czarne anglezy. Ożywiona rozmowa dotyczyła najwidoczniej spraw handlowych, gdyż co pewien czas jeden z biorących udział w dyskusji udawadniał coś innym za pomocą skomplikowanych wyliczeń ołówkiem na odwrocie biletu kolejowego.
Nagle czarno ubrani handlowcy przerwali konferencję matematyczną i z uwagą przysłuchiwać się poczęli rozmowie prowadzonej przez jakichś dwóch panów w strojach letniskowych.
Jeden z letników mówił:
– Faktycznie w takiem na przykład Kłębowie masz pan węży, żmij, jaszczurek i inszych gadów do cholery i trochę. W zeszłym tygodniu podobnież wąż Żyda w lesie ugryzł, to chociaż przyleciał zaraz do doktora do Tłuszcza, nic nie pomogło. Puchł, puchł i pod wieczór zakitował.
– Bo dochtór nie umiał go leczyć. W takiem wypadku trzeba tylko dać choremu wypić butelkie wódki i na drugi dzień przyjdzie do siebie.
– A ja panu powiem, że doktór nie frajer. Żydzi do wódki nie zwyczajne. Mogłoby mu nie pomóc, a jeszcze by białej gorączki dostał i całe urządzenie z szafą z nożamy i ceratową kanapą w drebiezgi doktorowi porozbijał.
– I to racja. Ale powiedz mnie pan, co to jest, że żmije po największej części na starozakonnych się rzucają?
– Bo czostku nie lubią, w oczy ich szczypie.
– To tak jak człowieka.
– Wiadomo, gad także samo stworzenie i nie ma życzenia bez dania racji łzamy się zalewać.
– W taki sposób i do kolei za tem zapachem żmija czyli też wąż może się czasem wślizgnąć?
– Rzecz naturalna. Dlatego tyż jak się ma usiąść, zawsze ławkie trzeba detalicznie obejrzeć, żeby gada nie przydusić, bo może być krewa.
Handlowcy poruszyli się niespokojnie, unieśli się nieco, obejrzeli za siebie i już mieli usiąść z powrotem, gdy nagle na górnej półce wśród walizek coś się zakotłowało. Zaszeleścił papier i szarostalowy, sprężysty, długi, śliski, wijący się kształt przeciął powietrze, spadając wprost na szyję jednemu z brodatych pasażerów.
Kupiec zbladł jak chusta, schował głowę w ramiona, potem nagle wynurzył szyję jak tylko mógł najdłużej, zerwał się z ławki i machając rękami począł skakać nerwowo po całym przedziale. Przypominał do złudzenia wschodnią tancerkę z wężem. Ale nie wywołał zachwytu wśród współwyznawców, którzy z okrzykami trwogi tłoczyli się do wyjścia lub nakrywali głowy połami haweloków. Nie stracił przytomności tylko jeden z letników. Skoczył na kupca występującego w charakterze egzotycznej bajadery, zerwał mu z szyi węża, zawinął w papier, owiązał sznurkiem i zawołał z pasją:
– Teraz już mnie, draniu, nie pryśniesz! Patrz pan, od Łomianek go wiezę w papierze i taki jeszcze wesoły.
– A kto to jest?
– Węgorz cholera. Prezent od teścia dla żony.
Tu dwaj letnicy uśmieli się serdecznie i chcieli zmienić temat rozmowy, kiedy zaprotestowali przeciwko temu przerażeni kupcy, zapowiadając na stacji interwencję policji.
Jakoż po zatrzymaniu się pociągu do przedziału wkroczył policjant celem spisania protokołu za nielegalny przewóz kolejami dzikich zwierząt. Wysłuchawszy jednak opowiadania pasażera o teściu rybaku i obejrzawszy węgorza, odmówił interwencji.
Kupcy zapowiedzieli skargę do samego ministra.Agent negusa
Pan Alojzy Knapik wracał z imienin swego przyjaciela Wacusia w stanie wiadomym. Jakkolwiek zamieszkuje przy ul. Puławskiej, solenizant zaś na Pradze, droga dziwnym trafem wypadła mu przez ogród Krasińskich.
Stanąwszy w głównej alei, pan Alojzy długo patrzył z niemym wyrzutem na kilku kupców siedzących na ławkach, wreszcie podszedł do nich i zawołał:
– Do Abisynii, pudle karakułowe, pieska wasza niebieska!
Handlowcy zaniepokoili się i chcieli się zerwać z ławki, ale pan Alojzy stał już przed nimi z pamiątkową antypką i mówił:
– Do Abisynii, beduiny, za ondulowane brody szarpane! To wy tu na ławkach się opalacie, w październiku plażę sobie uskuteczniając, a Musolińszczaki waszych wujaszków na puszczy grzeją w kuchnię jak w kaczy kuper?
To wy tu jajka na twardo w Krasińskiem ogrodzie opychacie, a Włochy Abisyńczykom Abdułę i Ali Babę zabierają.
Wstydu w oczach za grosz trzeba nie mieć, żeby na to pozwolić!
Chorzy ze szpitali się wypisują, na gołego z majchramy w ręcach, boso, na pozycje lecą, a wy sobie piegi na słońcu przypalata? Dosyć tego! już się w pary ustawiać i jazda na kolej, do Abisynii wujaszków bronić!
Widząc drogę do Nalewek odciętą, kupcy postanowili pertraktować z panem Alojzym.
– Szanowny panie Pe.
– Dlaczego Pe?
– Co znaczy dlaczego? Pijany jesteście, nie? A poza tym z powodu mamy jechać do Abisynii?
– Bo Abisyńczyki także samo podobnież starozakonne i przez nieboszczyka króla Salomona jezdeście krewniaki. W kurierach czytałem, że cwaniak Salomon abisyńskie królowe Sabinę, co za wróżkie się zatrudniała, sobie przygruchał i na wiarę parę ładnych lat z nią żył. A wiadomo, że starozakonne na kobiety zawzięte i stąd się właśnie te Murzyny starego destamentu wzięli.
Skoro jeżeli ojciec wykształcenia jem nie dał, majątku także samo nie zostawił i taki mortus cierpią, że nawet butów sobie nie mają za co kupić, wasze prawo famielii teraz dopomóc.
Chciało się Salomonowi Sabiny, to wam się musi chcieć teraz, psia wasza nędza, w murzyńskiem wojsku służyć!
Przychodzisz, beduinie, do wróżki, to jej prepozycji nie rób, tylko słuchaj, co ci przepowieda, a nie umiesz się w przyzwoitem mieszkaniu zachować, to ci potomków na wojnę zabieram!
Dosyć tego gadania i jazda do Abisynii!
Tu pan Alojzy, ustawiwszy rekrutów w pary, ruszył z nimi w stronę dworca Gdańskiego.
Na szczęście spotkali po drodze policjanta, który, uwolniwszy poborowych, odprowadził ich przewodnika do komisariatu.
Przed sądem starościńskim pan Alojzy oświadczył, że wobec zmiany sytuacji wojennej w Abisynii mobilizację w Krasińskim ogrodzie uważa za niepotrzebną i poprzednie swoje zarządzenia całkowicie cofa.
Niewiele to jednak pomogło. Sąd bowiem uznał, że ogłaszanie tego rodzaju aktów w miejscu publicznym stanowi zakłócenie spokoju, i skazał agenta negusa na 30 złotych grzywny.Kobieta i klejnoty
Od wieków wiadomo, że żadna prawdziwa kobieta nie oprze się czarowi drogich kamieni, zwłaszcza ofiarowywanych jej przez dyskretnego mężczyznę i to po wyjątkowo przystępnej cenie.
Pani Rózia Cukier nie byłaby prawdziwą córą Ewy, gdyby nie zareagowała przychylnie na propozycję kupna za 200 złotych trzech wspaniałych brylantów z berła cara Mikołaja, uczynioną jej szeptem przez tajemniczego bruneta w meloniku i ciemnych okularach.
Toteż pani Cukier weszła do bramy za zagadkowym brunetem i wzięła w drżące ręce historyczne klejnoty.
Pan w meloniku opowiadał jej tymczasem niezwykłe dzieje kamieni.
– Ja jestem prima nastajaszczyj ruski generał gubernator i figiel adiutant! Z nieboszczyka cara Mikołaja za kolegów byliśmy. Uj, to on mnie lubiał. Nieraz to mówił do mnie: „Słuszaj, kniaź Szczerbatow, jak broń Boże kiedyś umrę, możesz sobie zabierać do domu to berło, bo rzeczywiście na co umarłego takie coś? W trumnie ze złotą pałką, wysadzoną brylantami po tysiąc rubli sztuka w sztukie, pójdę machać, tak?” Ale się potem zrobiło nieszczęście, berło go odebrali i ja musiałem wykradać to jak zwyczajny złodziej z ogniotrwałej kasy od bolszewików. O mało mi nie rozstrzelili przy tem też.
Z dalszego opowiadania księcia Szczerbatowa wynikało, że z ledwością przeniósł przez granicę bezcenny przedmiot, przebrawszy się z kapiącego złotem munduru w zwyczajną jesionkę, melonik i ciemne okulary.
Piętnaście lat przeżył, wyjmując z berła kamień po kamieniu. Teraz zostały mu ostatnie trzy sztuki, które chce sprzedać za jednym zamachem, ale tylko w ręce jakiejś inteligentnej osoby, która potrafi otoczyć pieczołowitą opieką te historyczne klejnoty.
Pani Cukier po krótkim targu kupiła kamienie za 180 złotych. Kniaź Szczerbatow oblał je gorącymi łzami i znikł w tłumie.
W jakiś czas potem okazało się, że Mikołaj II fatalnie nabrał swego przyjaciela, ofiarowując mu berło wysadzane szli-fowanymi szkiełkami. Trzy kamienie nabyte przez panią Rózię warte były bowiem tylko 1 zł 80 gr.
Przepłaciwszy tak grubo, pani Rózia postanowiła odszukać księcia Szczerbatowa i istotnie spotkała go na Gęsiej ulicy.
Okularów ani melonika już nie miał, tym niemniej gubernatorskie rysy go zdradziły.
Nie pomogło zapieranie się, nie pomogło nawet okazanie dowodu osobistego, widocznie sfałszowanego, opiewał bowiem na nazwisko Salomona Załkinda. Książę stanął przed sądem.
Świadkowie dowodowi, przyjaciele pana Salka, twierdzili zgodnie, że on nigdy nie był gubernatorem, nigdy nie miał melonika ani okularów.
– Pan sędzia sobie wyobraża, jak on by wyglądał w meloniku? To możno by było po prostu pęc ze śmiechu, zobaczyć go! – mówili.
Poza tym dowodzili kategorycznie, że chodzą z nim stale razem i absolutnie nie przypominają sobie, aby kiedykolwiek widzieli na oczy panią Cukier.
Argument ten był rzeczywiście nie do pobicia, boć jeden człowiek mógłby nie pamiętać rysów twarzy pani Rózi, ale żeby dwunastu osobom, stale razem chodzącym po mieście, mogły one zupełnie wyjść z pamięci: to niepodobieństwo.
I rzecz dziwna, mimo tak nieodpartego dowodu sąd uznał pana Salka za byłego generała fligel-adiutanta i skazał go w tym charakterze na sześć miesięcy więzienia.Plaża, miłość i weksle
Pierwsze gorące promienie majowego słońca powoli nadawały pomarańczowo-czekoladową barwę okolicom ponadkostiumowym ciała pana Salka Lejzerowicza, leżącego na piasku plaży „Poniatówka”. Pan Salek z lubością poddawał się namiętnym całusom słońca i marzył z przymkniętymi oczami. Obok niego spoczywała urocza znajoma, panna Norma Gelbfisz.
– Posłuchajcie, Norma! Czy domyślacie się natomiast, o czym idę marzyć, patrząc na was z przymkniętym wzrokiem?
– Świnia… zostawcie to…
– Zgadliście. Właśnie o tego myślałem… więc zgadzacie się?
– Co znaczy zgadzam się… ja was proszę zostawcie… chyba że matrymonialnie.
– Apropos matrymonialnie… to ile?
– Co znaczy ile?
– Ile daje tatunio w posagu?
– Przede wszystkiem kryzys, niezależnie brak gotówki, a co za tem idzie wekslami.
– Nie mówmy o tego, Gelbfiszówna! Grzejcie się na słońcu, dojrzewając, czekajcie, jak będzie łatwiejsze dyskonto. Dziś nie jesteście interesem. Nie mogę się narazić na posiadanie zaprotestowanej żony.
– Lejzerowicz, liczcie się ze słowami. O protesty nie ma mowy. Poza tem ostatecznie dwa tysiące gotówką.
– To jest pusty szał… i gdyby nie wasz wdzięk kobiecy, tudzież ciało, po prostu łosoś… nie wracałbym do tego temata. Ostatecznie trzy tysiące i murowane żyra… Och! Gelbfiszówna, patrząc na was rachunek się traci…
– Pomówię z tatuniem.
– Podawajcie rączkę, niech się napawam z rozkoszą ugryźć tego kawałka kobiety.
– Perwersjusz… macie… gryźcie…
Tak się zaczęły konkury pana Salka. Dalszy ciąg miał tempo błyskawiczne i obfitował w dramatyczne momenty. Tegoż dnia szczęśliwy narzeczony wziął od przyszłego teścia 500 złotych zaliczki, a nazajutrz nadesłał list tej treści:
Niniejszem kwituję z pożyczonej mi sumy 500 złotych,
którą teraz poniekąd nie mam i z powodu to nie zwrócę. Dla panny Normy ukłony i życzenia szybko wyjść za mąż,
jakby się kto broń Boże trafił, co myślę, że nie, z powodu
trudne dyskonto.
Z poważaniem Salek L.
Papa Gelbfisz przeczytawszy list zbladł, wskoczył w tramwaj i pojechał do komisariatu, gdzie oskarżył Lejzerowicza o podstępne wyłudzenie 500 złotych.
Jednak sąd grodzki nie dopatrzył się cech przestępstwa i na rozprawie, w miesiąc później odbytej, pomysłowego pożyczkowicza uniewinnił.Zakazany owoc
Któryś ze współczesnych filozofów powiedział, że dwie są tylko rzeczy, dla których warto żyć na świecie: zakazane i niezdrowe.
Według tej filozoficznej maksymy układał swoje dotychczasowe życie pan Bogumił Wiśniewski z ulicy Węgierskiej na Ochocie. Czerwone szyldy z napisem RESTAURACJA III RZĘDU DO WYPICIA W MIEJSCU przejmowały go abominacją, natomiast jeśli ujrzał gdzie na szybie słowo KAWIARNIA, a pod nim na półmisku nogi na zimno i cielęcy mostek, ożywiał się, wchodził, przymrużał oko, prztykał się w kołnierzyk i mówił:
– Pani gospodynia cyknie setkie mocnej kawy.
Po chwili bezbarwny płyn bulgotał wesoło w jego gardle.
Zbyt jednak intensywne stosowanie filozofii w życiu codziennym przyprawiło w końcu pana Bogumiła o bardzo niemiłe przygody.
Pewnej nocy przed kawiarnią „Nasza Riviera” przy ul. Stawki, należącą do pana Lejzora Kiszki, zatrzymała się zabytkowa drynda warszawska. Z wehikułu wysiadł oczywiście pan Bogumił, tuląc się z płaczem do liberyjnego rękawa dorożkarza, który pomagał gościowi wysiąść. Towarzyszył tej parze ozdobnie wymalowany motyl brukowy.
Gdy towarzystwo, wybijając po drodze szybę w drzwiach, znalazło się w lokalu, personel „Naszej Riviery” z właścicielem na czele krzyknął jednogłośnie:
– Uj, co się robi, co? Wódki nie ma! Tu kawiarnia jest!
– Ja właśnie… tylko… w kawiarni… Trzy dziecinne… dla mnie… dla sałaty i dla dziewczynki! Tylko na jednej nodze, bo będzie… nieprzyjemność! A po co?
Gdy perswazje nie pomogły i wódka się nie zjawiała, pan Bogumił wybił słojem korniszonów szybę wystawową, porozpędzał kelnerki, podarował dorożkarzowi gęś, motylowi indyczkę i przystąpił do rozdzielania między obecnych luster i mebli. Ale zjawił się policjant.
– Panie władza, dobrze, że pan przyszedł – ucieszył się pan Wiśniewski. – Widzi pan, jakie tu nieporządki… Wódki nie dają… Zmuszony byłem szybę wybić… i lokal cokolwiek wy-remontować… A teraz proszę aresztować tego starozakonnego Izraelitę za krzywoprzysięstwo.
Przysięgę mi złożył… że wódki nie ma… a ja ją czuję.
Bo nie naszego brata bujać na kawę z kożuszkiem!
Policjant zasiadł za stołem i długo pisał.
Wszystkie te okoliczności wyszły na jaw podczas rozprawy w sądzie grodzkim, przeciwko panu Kiszce, o sprzedaż wódki w kawiarni.
Pan Bogumił zeznawał tylko jako świadek, bardzo zresztą lojalnie wobec pana Kiszki, stwierdzając, że wódki w lokalu istotnie, pomimo skrupulatnego przewrócenia bufetu, nie znalazł.
Sędzia uniewinnił kawiarza, który wolny jak ptak powędrował na Stawki.
Gorzej będzie z panem Wiśniewskim, ponieważ w sądzie wyszedł na jaw udział w zabawie motyla. Obecna na sali pani Wiśniewska, przed którą mąż ten szczegół zataił, zacisnęła mocno w ręku parasolkę i zawołała pod adresem, którego się wszyscy domyślili:
– Już ja cię w domu osądzę, że w niebie będzie słychać.Ludwik XIV i Rabinowicz
– Imię?
– Judka.
– Nazwisko?
– Czy koniecznie?
– Cóż to za pytanie?
– Z powodu się krępam.
– Czego? Przecież nazwisko podsądnego brzmi przyzwoicie. Mam je tu przed sobą.
– Jak pan sędzia ma go przed sobą, to czy nie szkoda czasu się zapytać?
– Procedura tego wymaga. Proszę nie rezonować.
– Już. Się nazywam… Kozak, dla starozakonnego to nie wypada… coś nieładnie.
– Zawód?
– Co?
– Czym się oskarżony zajmuje?
– Kupcem.
– Czy posiada odznaczenia, ordery?
– Jakoś coś nie. Może z powodu mam platfus i do wojska mnie, broń Boże, nie wzięli? Nie wiem, ale nie mam.
– Czy był karany?
– Jeszcze nie. Dalej zależy od pana sędziego.
– Czy pobiera renty i zapomogi państwowe?
– Pan sędzia żartuje. Podatków owszem płacę.
– Zwracam uwagę, że jeśli podsądny będzie odpowiadał dowcipami, ukarzę go grzywną.
– Już!
– Judka Kozak oskarżony jest o to, że nie mogąc wyegzekwować należności, wpadł do mieszkania dłużnika i połamał mu meble. Czy przyznaje się do winy?
– Proszę wysokiego sądu. Przede wszystkiem nie wpadł, tylko grzecznie wszedł i zapytał, rzucając czarującego uśmiecha: „Czy pan będziesz płacił, Rabinowicz?” I wyobraża sobie pan sędzia, co on na to: „Jak pana zapłacę, to pan odjedziesz z Ostatnią Posługą, panie Kozak.”
Co miałem robić? Się zdenerwowałem i… szafa się przewróciła, lustro tyż owszem się zbiło.
– Jak to… samo?
– Ja wiem? Rabinowicz się rzucił, skakał, krzyczał, może od tego…
Zeznawał następnie świadek i zarazem poszkodowany Rabinowicz.
– Czy istotnie były to meble Ludwika XIV? – pyta go się sędzia.
– Jakiego tam Ludwika – przerywa oskarżony. – Lejzor on się nazywa. Lejzor Rabinowicz! Że córkę wydał za doktora, to już jest Ludwik? Niech on pokaże paszport, pan sędzia się przekona. On jest taki Ludwik jak ja hrabia Potocki.
– Proszę o spokój. Chodzi mi o styl mebli. Więc czy to były drogie stylowe meble, usprawiedliwiające tak wysokie powództwo cywilne, jakiego pan żąda?
Ponieważ poszkodowany nie potrafił uzasadnić swego żądania, a oskarżony zgłosił nowych naocznych świadków, sprawę ku zadowoleniu stron odroczono.