- W empik go
Trzeba być cicho - ebook
Trzeba być cicho - ebook
Luna i Theo czują, że ich małżeństwo weszło w okres stagnacji. W nadziei na zmianę wprowadzają się do starego wiejskiego domu, nie sami jednak, lecz z przyjaciółką – przeciwieństwem Luny, kimś pomiędzy dzieckiem a szeptuchą. Pod jej wpływem w Lunie zaczynają odzywać się sekrety z dzieciństwa; domagają się ujawnienia. A przecież chciała tylko poudawać, że jest kimś innym, córką innego ojca, żoną innego męża. Pragnienie, żeby coś się w życiu zmieniło ziszcza się, ale nie tak, jak sobie wyobrażała. Należało marzyć ostrożnie.
Życie dla siebie czy życie w relacji? Siostrzeństwo. Koniec męskości takiej, jaką znamy. Jak iść dalej, kiedy tak bardzo się boisz? Jak kochać, żeby to była miłość? Liryczność jak u Valerii Luiselli, zwroty akcji jak u Tarantino. Każda z postaci przeżywa tu swoje katharsis z wielkim wdziękiem. I uwielbiam, jak autorka puszcza do nas oko: bo Czechowowska strzelba nie jest tu żadną metaforą, naprawdę stoi oparta o ścianę. I zgadnijcie, czy wystrzela.
Katarzyna Michalczak
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67121-05-7 |
Rozmiar pliku: | 664 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Czasem się zastanawiam, dlaczego mu nie powiedziałam. Nie rozmyślam nad tym długo. Nie znam odpowiedzi. Za to znam wiele tajemnic. Jeśli_ _poznam jakiś sekret, nie umiem go już wypuścić._
------------------------------------------------------------------------
*
– Znowu to robi! – mówi Luna.
On to _znowu_ robi.
Znowu.
Jakim typem trzeba być, żeby nie załapać, że kiedy się pali w oknie, to dym wlatuje innym do mieszkania?
Luna nie ma nic do palącego sąsiada, dopóki jego bezrefleksyjny rytuał nie zaczyna powodować smrodu u niej w domu. Tym paleniem w oknie facet przekracza granice, nachalnie zaprasza ją do jakiejś wspólnej przestrzeni. A nie ma przecież żadnej wspólnej przestrzeni. I nigdy nie będzie. Nie mają ze sobą nic wspólnego. On jest tam, ona tu. Natychmiast pozbyć się dymu. Wystarczy.
Zamyka okno, nadal czuje smród. Czy dym przechodzi przez szyby? Wącha z niepokojem swoje włosy. Robi jej się dziwnie chłodno, chociaż nie ma przeciągu, a na zewnątrz świeci słońce. Jest gorący czerwiec, a ona szczęka zębami.
Bierze z półki buteleczkę perfum, zdejmuje chłodną, posrebrzaną nakrętkę i rozpyla w powietrzu mgiełkę, która fajnie pachnie – nią, Luną. Kiedy jej ojciec palił w domu, mama prosiła, żeby wyszedł na balkon. On w ogóle tego nie rejestrował. To musiało być przedziwne uczucie: nie być słyszanym przez tę jedną osobę, do której kierujesz komunikat. Luna zastanawiała się, czy głos matki rozpuszcza się w papierosowym dymie, zanim dotrze do ojca. A może fale dźwiękowe zmieniały kierunek i omijały go ze strachu? I dlaczego mama, zamiast krzyknąć albo chlusnąć ugotowanym rosołem do sedesu na znak protestu, zamykała się w kuchni i w ciszy?
– Moja córeczka – mamrotał wtedy i wyciągał dłonie z żółtymi od nikotyny palcami. – Chodź do tatusia.
Mama czasem wychylała się z milczenia, coś jeszcze mruczała, że Luna ma lekcje, że lepiej dać jej spokój. Nigdy nie usłyszał. „Chodź – klepał się po kolanach dłońmi – chodź, mądra i zdolna, same piątki, córunia”.
Wchodził do jej pokoju, kiedy chciał. Nieważne, czy akurat się przebierała, czy była u niej koleżanka (kolegi nie odważyłaby się przyprowadzić). Wchodził i od razu ją miętosił, przytulał, chuchał jej w twarz. Gdzieś daleko, za siedmioma drzwiami, mama gotowała, strzelały salwy pokrywek, wybuchały fajerwerki palników.
W trzeciej klasie Luna zaczęła chorować. Słowa, którymi dorośli przerzucali się nad jej głową, brzmiały jak imiona boginek: Astma, Alergia, Arytmia. Nudząc się na korytarzach przychodni, Luna ułożyła piosenkę. Nuciła cichutko, dłońmi zapierając się o siedzenie krzesła i machając nogami: astma, alergia… astma, alergia, arytmia. Astma, alergia, arytmia – trzy siostry rozbójniczki. Lekarz zalecał inhalacje, dietę i wyjazdy w góry. Turnusy w sanatorium były jak wakacje. Inne dziewczynki płakały z tęsknoty za rodzicami. Ona jedna z niepokojem liczyła mijające dni. Kiedy wracała do domu, ojciec jeszcze mocniej ją kochał. To wtedy mama całkiem przestała ją lubić. Chociaż Luna chętnie odstąpiłaby jej miłość ojca. Gdyby to było możliwe, oddałaby ją w prezencie na Dzień Matki lub na imieniny, zapakowaną w ładny papier w serduszka i pieski przyozdobiony kokardą. Ale miłość ojca nie chciała się od niej oddzielić.
Tymczasem mama wszystkie swoje nieużywane emocje przeniosła na Kajtka.
– Robisz z niego babę! – wrzeszczał ojciec. Papierowa chusteczka chłonęła łzy chłopca, a potem mama zagniatała z papieru i łez małą kulkę i całowała mokre policzki syna. Luny nie całowała, bo Luna nie płakała.
Z matką miały jedną wspólną misję: chronić Kajtka przed panem pułkownikiem. Nigdy się na to nie umawiały, ale za każdym razem kiedy ojciec zaczynał się zastanawiać, jak zrobić z chłopca prawdziwego mężczyznę, jedna z nich zaczynała mówić. Trajkotać, jak to nazywał.
Matka narzekała na przykład, że zepsuła się spłuczka, że dzieci potrzebują nowych kaloszy, że rozmawiała z ciotką Bożeną, która była na wakacjach w Ustce, i jest tam podobno piękny ośrodek dla nauczycieli, a przecież ojcu by przyznali. Brała szybki, głęboki wdech, robiła zwrot w dyskusji i wracała do spłuczki. Nigdy nie obarczała ojca winą za jej zepsucie. To na pewno ona albo któreś z dzieci, dwie lewe ręce, niechcący, za mocno łańcuszek pociągnęli. Błagała ojca, by przybył na ratunek, z odsieczą, bo przecież tylko on mógł zająć się Wielką Naprawą. Tylko on umiał sprawić, że ścieki tego domu, wszelkie nieczystości z ich ciał, będą mogły w spokoju odpłynąć. To dzięki niemu czysta woda, wzmocniona błękitem kostki do wu ce, znowu zaleje całą rodzinę szczęściem o zapachu morskiej bryzy. I tak paplała, aż ojciec się poddawał, zostawiał Kajtka w spokoju i szedł sprawdzić nieszczęsną spłuczkę.
Jeśli wina Kajtka była zbyt wielka i matka nie zdołała zagadać zagrożenia, do akcji włączała się Luna i przełykając dziwnie zbierającą się w ustach ślinę, przysuwała się do ojca i opowiadała o najnowszej piątce z historii. On, niespodziewanie obdarowany zainteresowaniem córki, mamrotał do syna, że jeszcze do tego wrócą, i szczerzył do Luny żółte zęby.
Pewnego dnia Luna weszła do toalety i zobaczyła, jak matka z podwiniętymi rękawami kluczem francuskim dokręca poluzowaną śrubkę. W ten sposób odkryła, że mama potrafi naprawić spłuczkę sama. Dostała kolejną tajemnicę do kolekcji. To sekret, nikomu nie mów, trzymaj w sobie, z nikim się nie dziel, nie trzeba.
Ojciec oczywiście nienawidził wszystkich mężczyzn, którzy kiedykolwiek kręcili się wokół Luny. Nie oczekiwała, że zrobi wyjątek dla Theo tylko dlatego, że wyszła za niego za mąż. Niespodziewanie jednak obdarzył go szeroko pojętą tolerancją. Zięć był dla niego tajemniczą, ale niegroźną postacią, nie wykazywał bowiem chęci rywalizacji w jedynej interesującej ojca dziedzinie sportowej, czyli w piciu. W dodatku Theo początkowo nie mówił po polsku (a przecież problemu nie stanowiło to, że ojciec nie mówił po angielsku).
Gdy odwiedzali rodziców Luny, ojciec witał Theo uściskiem dłoni, po czym ponad jego ramieniem zadawał córce zawsze te same trzy pytania.
– Jak droga? Którędy jechaliście?
Na osiedle rodziców można było dojechać tylko w jeden sposób.
Trzecie pytanie to już wyższy poziom abstrakcji:
– Ciepło macie?
Bez względu na porę roku Luna przystępowała do wyjaśniania, jaka temperatura panuje w mieszkaniu, czy otwiera okna, czy korzysta z kaloryferów, ilu i w którym pomieszczeniu. Z czasem Theo nauczył się odpowiadać na wszystkie trzy pytania tak dobrze, że mogli z teściem tworzyć całkiem realistyczną namiastkę rozmowy.
Przy obiedzie szło im już trochę gorzej. Theo nie tylko nie pił alkoholu, ale na domiar złego dopytywał, jakiej kapusty użyć do gołąbków albo jak zrobić ciasto na pierogi. Ojciec nie miał pojęcia, nie wiedział, nie uważał za istotne. Udawał, że nie wypada mu mówić z pełnymi ustami, kiwał brodą w stronę matki. Niech ona. Matka z lekkim zażenowaniem pytała: a po co to wiedzieć? Kocham gotować, odpowiadał Theo. Ojciec kaszlał nad surówką z kapusty kiszonej. Gotujący mężczyzna, kobieta z brodą, bliźnięta syjamskie, tylko dzisiaj, tylko u nas, nie przegap.
Luna siada przy biurku i patrzy na ekran laptopa. Trzydziesta siódma strona jej doktoratu odbija światło słoneczne. Praca dotyczy słów. Jeszcze niedawno odkrywanie, w jaki sposób ludzie się porozumiewają, przyglądanie się słowom, kategoryzowanie ich i układanie w stosiki wydawało jej się fascynujące. Kiedy robiła to wystarczająco długo i sumienne, nagle z mgły języka wyłaniały się konstrukty myślowe. Ludzie niby się komunikowali, ale w istocie pragnęli tylko potwierdzać tezy, w które wierzyli.
Luna wierzyła, że badanie tego, co i jak ludzie mówią, pomoże jej zrozumieć rzeczywistość, z którą pozostawała w dość skomplikowanej relacji.
Musi być nieugięta, musi dużo czytać, musi się skupić, a być może zostanie kierowniczką katedry (nieugiętą, oczytaną i skupioną kierowniczką katedry). To tylko kwestia pracy, determinacji i publikacji.
Tylko że Lunie ostatnio w ogóle nie szło pisanie. Od miesiąca nie napisała zdania. Ani jednego. Może to upał? Może ciśnienie? Może ma to coś wspólnego z sąsiadem, który pali w oknie? Który ją drażni, prowokuje. Oczywiście mogłaby zejść na dół. Mogłaby, ale lepiej niech to zrobi Theo.
Theo? Theo, co robisz? Mogę cię o coś prosić?
------------------------------------------------------------------------
*
Theo wpatruje się w odchodzącą z futryny farbę. Drzwi do mieszkania numer czternaście nie są w dobrym stanie. Nie przewidział, że Luna akurat dzisiaj zechce wszcząć kłótnię z sąsiadem. Gdyby wiedział, może by nie zajarał. Miał nadzieję na spokojny, bezproblemowy dzień i jest ciężko upalony. Po głowie skaczą mu wesołe zajączki i wszystkie mają pokojowe zamiary. Ostatnio nie tak łatwo na mieście o hasz. Zioło tak, bez problemu, ale z haszyszem jest gorzej. Pewnie dlatego, że nie tak łatwo go wymieszać z jakimś gównem. A może jest jakiś globalny kryzys na rynku? Myśli Theo kicają wokół tematu, ale po chwili już są gdzie indziej, już zajmują się nową zagadką. Puka znowu do drzwi, na wszelki wypadek nie za głośno.
Dziś nie spodziewał żadnych misji specjalnych, była w końcu sobota. Zajarał na spacerze, obok fontanny w kształcie dziewczyny wylewającej wodę z dzbanka, i od razu zachciało mu się pić. Wrócił do domu, zrobił sobie lemoniadę w wysokiej szklance i położył się na kanapie. Czytał książkę o historii Stanów Zjednoczonych, z czułością opisującą ludzi nieważnych. W przeciwieństwie do innych pod wpływem zioła umiał się skoncentrować na czytaniu. Właściwie tylko wtedy. To, czego nie umiał po jaraniu, to gadać po polsku. Luna poprosiła, żeby zszedł do sąsiada i załatwił sprawę.
Poznał ją na wernisażu fotografii. Od razu zwrócił na nią uwagę, nie bez znaczenia była czarna sukienka bez pleców, w której kręciła się wśród gości. Pamięta delikatne kości kręgosłupa rysujące się pod bladą skórą. Im bardziej wszyscy dookoła bełkotali podlani darmowym winem, tym bardziej ona mówiła do rzeczy i przyciągała go, chociaż nigdy wcześniej nie myślał o kobietach tak idealnie uczesanych. W tamtym okresie nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, od ukończenia studiów mijały lata, a on spędzał całe dnie, włócząc się po parkach i barach, tęskniąc za młodością albo może jakimś uczuciem, które zniknęło wraz z jej końcem, za energią, którą kiedyś miał. Ta dziewczyna parła przed siebie, realizując krok po kroku wszystkie swoje plany. Nikomu się nie przymilała i nie ze wszystkich żartów się śmiała.
Kiedy wyjechała z Leeds, miasto wydało mu się wybrakowane. Zajęła jego myśli na dobre, wypełniła pustą przestrzeń. Marzył o niej, zanim zasnął i zaraz po przebudzeniu. W końcu spotkali się znowu, a potem, już tylko dla niej, wziął tę posadę w Polsce, w szkole językowej, i od tego czasu wbija kursantom do głów zasady tworzenia mowy zależnej i trybów warunkowych. I tak jest okej. Jest spoko. Naprawdę. Chce tylko być zadowolony z życia, w tandemie ze swoją wspaniałą i trochę tajemniczą żoną. Chce, żeby robiła karierę na uniwersytecie. Lubi ją wspierać. Jeśli na czymś się zna w życiu, to na wspieraniu.
Zioło zaczął palić jeszcze w szkole. Najpierw jarał tylko w weekendy, potem także w piątki i we czwartki. I w każdy poniedziałek też, żeby łagodnie wejść w tydzień. Mógłby przestać w każdym momencie. Przez te kilkanaście lat miał kilka okresów abstynencji. Dwa albo trzy. Tak jest okej, jest spoko.
Na klatce panuje przyjemny chłód, chociaż w oknie na półpiętrze zaczyna już rządzić palące słońce. Theo puka jeszcze raz, mając nadzieję, że nikt mu nie otworzy, że wróci do siebie, do książki i do spokojnego popołudnia. Tuż przy drzwiach sąsiada na ścianie ktoś napisał „jebać to”. Zawsze, kiedy Theo jest zjarany, zachwycają go polskie wulgaryzmy, szeleszcząco-charczące. No i ta piękna „kurwa”, której nie sposób powtórzyć.
Strzela zamek w drzwiach i Theo wstrzymuje oddech. Mógłby jeszcze uciec, ale nie czuje się specjalnie zrywny. Po chwili stoi twarzą w twarz z wysokim mężczyzną około siedemdziesiątki. Sąsiad przypomina starego pirata, który jeszcze kręci się po portowych knajpach i tylko w jego spojrzeniu można zobaczyć ślad przygód, które przeżył. Ten pirat spod czternastki na pewno kiedyś kogoś zabił.
– Z administracji? – pyta sąsiad po dobrych dziesięciu sekundach ciszy. Jego głos się rwie, jakby to były pierwsze słowa, które dziś z niego wypadły.
Theo nie potwierdza ani nie zaprzecza. Nie jest nawet pewien, czy rozumie, co to jest ad-mini-stracja.
– Ogólnie to was nie cierpię – mówi mężczyzna i jednocześnie otwiera szerzej drzwi, po czym odwraca się i odchodzi w głąb mieszkania. Theo po chwili wchodzi za nim.
Otacza go całkiem inny zapach niż ten, który zna z mieszkania na górze, gdzie Luna hoduje orchidee i dolewa do dyfuzorów olejek miętowy. W tym mieszkaniu woń smażonego czosnku i cebuli miesza się z zapachem starych ubrań i męskiej wody toaletowej. Sąsiad jest ubrany w sprane dżinsy i koszulę w kratę, teraz wydaje się bardziej bohaterem westernu niż piratem.
_To zioło jest wyjątkowo mocne_, myśli Theo, _Fuck_…
– Patrzy pod nogi – ostrzega go Clint Eastwood.
Na podłodze leżą nasiąknięte gazety. Szafka pod zlewem rozpaczliwie otwiera drzwiczki, z jej wnętrza wąskim strumyczkiem sączy się woda. Obok zlewu leżą narzędzia. Były próby naprawy, była złość – widać to z ich chaotycznego ułożenia.
Theo, może i bezradny wobec wielu zadań, akurat na hydraulice trochę się zna. Ich stary dom w Leeds miał wadliwą instalację kanalizacyjną, praktycznie codziennie coś się psuło, zatykało, krztusiło. Prysznic tryskał gorącą i zimną wodą na zmianę, czasem z kranu nie leciało nic, jeśli nie stuknęło się w odpowiednie kolanko. Theo pomagał matce ogarniać chaotyczną plątaninę rurek i zaworów i szybko nauczył się, gdzie trzeba coś dokręcić, a gdzie poluzować. Gdyby miał syna, umiałby sklecić z nim amatorską instalację do podlewania kwiatków w ogrodzie. Ale nie ma ani ogrodu, ani syna. Rozgląda za głównym zaworem. Nieumyte naczynia ze śniadania ustawione w piramidkę czekają przy zlewie. Najwyraźniej awaria przeszkodziła staremu w sprzątaniu. Przy pojemniku na chleb stoi butelka whisky, do połowy pusta. Analogowe radio celuje w okno ręcznie zrobioną antenką z drutu. Na stole leży kilka książek. Jedna z nich to coś w rodzaju albumu broni. Nurkując pod zlew, żeby znaleźć zawór, Theo wyobraża sobie, jak sąsiad wbija mu w plecy zardzewiały bagnet albo miecz samurajski kupiony na targu staroci. Naprawdę cholernie mocne to zioło.
Na szczęście nietrudno przychodzi mu zlokalizowanie przecieku i zastąpienie zbutwiałej uszczelki taśmą izolacyjną. Trzeba będzie jednak poinstruować dziadka, że musi się wybrać do sklepu.
Theo prostuje się w dobrej wierze, ale tylko do połowy, bo nagle jego ciałem szarpie silny ból. Jego przyczyną nie jest jednak miecz samurajski sąsiada, tylko jakiś wewnętrzny, zdradziecki atak. Stoi przykurczony w tej pozie przez dłuższą chwilę, oddychając głęboko. Obiecuje sobie, że od tego poniedziałku zacznie ćwiczyć. Sąsiad bez słowa podaje mu szklankę z grubym na dwa palce plastrem whisky. Ma minę pielęgniarki, która podłącza kroplówkę. Theo kręci głową, powoli prostuje plecy. Sąsiad sam wypija trzy duże łyki. Potem wydycha w powietrze silną woń alkoholu i swoje imię.
– Zachary.
Theo przedstawia się po polsku. Plącząc trochę końcówki, mówi, że mieszka na górze, że trzeba kupić nową uszczelkę.
– Dobrze, że nie z administracji. Siada – mówi sąsiad.
------------------------------------------------------------------------
*
Wizyty u rodziców: ciężka robota, za którą nikt nie płaci; godziny, które nic nie wnoszą, ale z których nie jest łatwo się otrząsnąć. Mimo to raz w miesiącu wybierają się do rodziców Luny na obiad. Dla Theo są to cenne lekcje kultury, obyczajów i języka polskiego. Po zadaniu swoich trzech fundamentalnych pytań ojciec zawiesza wzrok na ekranie telewizora. Nawet kiedy siedzi przy stole i je, jest bardziej tam niż tu, tylko ułamek uwagi wciąż poświęca spotkaniu, gotowy wtrącić się, jeśli rozmowa mu się nie spodoba. Kiedy ojciec płynie przez wiadomości, programy publicystyczne i sportowe, matka rozpoczyna swój monolog. Mówi jednym ciągiem, bez przerw na oddychanie, na poziomie _advanced_. W jej relacji wszystko dzieje się jednocześnie, musi więc mówić szybko, żeby zdążyć wszystkie zdarzenia opowiedzieć. Linia dramaturgiczna opowieści tworzy rozgałęzienia i prowadzi w ślepe zaułki, pełne anegdot bez puenty i przeróżnych informacji dotyczących stanu zdrowia osób zupełnie im nieznanych. Historia zwykle zaczyna się niewinnie, jakieś skojarzenie pcha matkę na przykład w kierunku pana Władka spod czwórki: spotkała go rano, kiedy kupowała mięso, właśnie wracał od lekarza, który polecił mu odstawić tłuste wędliny. Pan Władysław był nieco zdezorientowany, bowiem jego codzienna dieta ulegała właśnie niewyobrażalnym modyfikacjom. W tym punkcie historia odbijała nieco w bok, do psa pana Władka, który czekał przed wejściem. Pies miał na sobie kołnierz, bo był u weterynarza, gdzie zawiozła go córka pana Władka, niejaka Asia, która ma troje dzieci i dom w Wilanowie, a sama jest stomatologiem (o czym matka Luny mówi zawsze z największym szacunkiem). Córka Asia sama nie ma psa, bo dużo pracuje, a dzieci ma tak zdolne, że cały czas musi je wozić na dodatkowe zajęcia, żeby te zdolności jakoś z nich wyszły i się nie zmarnowały. Takie dzieci to samo szczęście, mówi matka Luny. Na Wilanowie, gdzie mieszka Asia z rodziną, jest ładnie, chociaż wczoraj padało, aż dziwne, bo tutaj nic, no, może trochę, ale później, koło piątej. Tu wtrąca się ojciec, że w ogóle nie padało w piątek, co ona wygaduje. Luna zeskrobuje z talerza ostatnią kostkę marchewki i kulkę groszku. Matka do tematu psa już nie wraca, tylko dopytuje, czy nie chcą dokładki, ma dobre parówki z szynki, na co Luna mówi: ja dziękuję. Kiedyś dodawała: przecież wiesz, mamo, że nie jem mięsa, ale po trzech latach przestała. Mama nadal proponuje wędliny. Najwyraźniej liczy, że któregoś dnia wegetarianizm córki minie jak pora roku i nastąpi dzień, w którym będzie mogła wyciągnąć z lodówki szynkę i kabanosy, a może nawet salceson. Nigdy nie należy zbyt szybko akceptować, że nie zmieni się coś, co zmienić się może.
Luna i matka się nie dotykają. Nigdy. Zawsze tak tańczą wokół mebli, żeby się do siebie nie zbliżyć, żeby ich ciała się nie spotkały, nie musnęły nawet w przelocie. Okrążają stoły, robią piruety wokół krzeseł, podwójne aksle przy drzwiach, a kiedy są zbyt blisko, niebezpiecznie blisko, machają przed sobą różnymi częściami garderoby, przeganiają się płaszczami i szalikami. Odpychają się jak dwa magnesy zwrócone do siebie takimi samymi biegunami. Ze zdjęcia ustawionego za szybą kredensu dwuletnia Luna odważnie patrzy na wszystko, co dzieje się w pokoju. Dziewczynka siedzi na kolanach matki, ufnie przywierając do niej plecami. Co się zdarzyło od czasu, kiedy to zdjęcie zostało zrobione?
Theo nie pyta, nie chce dotykać tematów, które – tak czuje – mogą sprawić, że Luna zgrzytałaby w nocy zębami jeszcze głośniej.
On sam pamięta swoje oddalanie się od matki. To, jak z anioła zaczęła zmieniać się w istotę cielesną, jak zaczął zauważać jej niedoskonałości, z których największą było to, że okazała się kobietą. Przerażało go, że ma piersi i pośladki. Przerażali go mężczyźni, którzy oglądali się za nią na ulicy. Był taki moment, że w ogóle nie mógł jej dotykać. Strącał jej rękę ze swojej głowy, uciekał, kiedy się nad nim pochylała. Nie rozumiał, dlaczego to robi, bo jednocześnie tęsknił za bezpiecznym uściskiem jej ramion. Ale nie mógł, po prostu nie mógł być blisko. Budził się z twardym wzwodem i ostatnią rzeczą, o której myślał, było tulenie się do matki. Ona też przestała go dotykać, tylko czasem poprawiała na nim jakieś ubranie, dając mu znak, że czeka i nigdy nie przestanie czekać. Minął rok czy dwa i znowu zaczął kłaść głowę na jej ramieniu, kiedy wspólnie oglądali telewizję. Całował ją w policzek po powrocie do domu. Aż w końcu kiedyś nagle ją objął. Przytuliła się wtedy mocno, tak mocno, że zostawiła ślad tuszu do rzęs na jego bluzie.
------------------------------------------------------------------------
*
W mieszkaniu Zacharego nie ma śladów innych osób. Upalony Theo rozważa dwie opcje: emeryt albo seryjny morderca. Może emerytowany seryjny morderca. W dużym pokoju, na imponującej rzeźbionej szachownicy, trwa rozgrywka – piękny kamienny biały goniec i kilka czarnych pionów już poległo, leżą na blacie stołu niepochowani. Najgorzej grać z samym sobą, szanse są wyrównane.
– Kupiłem te szachy na Allegro – mówi sąsiad z dumą, jakby Allegro było ostatnim miejscem, gdzie można coś kupić.
Na stoliku nocnym okulary odbijają słońce. Jedyne zdjęcie na półce nad kanapą przedstawia wiejski dom, przed którym stoją wysocy mężczyzna i kobieta, bardziej otuleni w szmaty niż ubrani. Obok zdjęcia wisi poroże z czaszką przybite do lakierowanej deski, rogi nie są zbyt duże, zapewne należały do jelonka. Duży fragment żółtawej czaszki połyskuje blado.
Theo czuje, że cisza zaczyna mu ciążyć.
Papierosy na parapecie przypominają mu, po co tutaj przyszedł. Wpatruje się w miniaturową ilustrację na paczce – mężczyzna na łóżku szpitalnym z twarzą zasłoniętą maską tlenową.
W końcu odzywa się po angielsku, mówi wszystko naraz: że jest mężem swojej żony i że to właściwie ona go tu przysłała, i że chodzi o palenie. Zachary słucha, a potem uchyla okno i wkłada sobie papierosa do ust. Nie odpala go jednak, tylko miętoli wargami. Waha się.
------------------------------------------------------------------------
*
Zamiast pracować, Luna je.
Najpierw miskę zupy pomidorowej z makaronem razowym, który smakuje, jakby był zmielony z piaskiem. Luna tłumaczy sobie, że chodzi o błonnik. Błonnik jest ważny. Zjada całą porcję. Gęstą, gorącą, pikantną. Kiedy chowa miskę do zmywarki, znowu czuje ssanie w żołądku. Czy ma to jakiś związek z pustym domem? Może. Gdyby nie była teraz sama, musiałaby się powstrzymać, nie mogłaby bezkarnie jeść dalej. Kroi dwie kromki chleba, smaruje je masłem, które złośliwie nie chce się roztopić. Słonawy chleb wypełnia jej usta, ledwo przełknie jeden kęs, już odgryza kolejny. Krztusi się, kaszle. A przecież nie wolno się śpieszyć. Gardło to słaby punt ludzkiej ewolucji. Miejsce, w którym przewód pokarmowy i oddechowy łączą się, tworząc śmiertelną pułapkę, jeśli coś pójdzie nie tak. Teraz żuje wolniej, dokładniej, na papkę. Jednocześnie wyjmuje z lodówki torebkę z zieloną fasolką i wrzuca strąki do zlewu. Jest bardzo głodna, musi jeść, musi wypełniać się pokarmem.
Czekając, aż woda się zagotuje, wylewa na talerz trochę oliwy i moczy w niej chleb, bierze go do ust, kończy obierać fasolkę, soli wodę w garnku, włącza kuchenkę elektryczną na najwyższy poziom grzania i siada wyprostowana na taborecie. Patrzy na lodówkę. Na górnej półce Theo trzyma mięso. Zrobił sobie ostatnio kilka drobiowych kotletów. Pewnie z indyka. Ona nie jadła mięsa od ośmiu lat. Z wyjątkiem tego dnia, kiedy była chora na grypę i mama przywiozła rosół. Wtedy w gorączce znalazła słoik, który Theo ukrył w lodówce za dżemami, masłem kokosowym i oliwkami. Słoik z matką. Otworzyła go dlatego, że chciała być zdrowa i chciała być mała. Tłusta galareta odkleiła się od denka z głośnym cmoknięciem, wpadła do garnka i zaczęła się rozgrzewać, rozrzedzać i pachnieć. Luna z trudem powstrzymała się od zjedzenia zupy prosto z garnka, nalała sobie porcję do miseczki i skulona, ze sklejonymi włosami, w przepoconej piżamie jadła łyżkę za łyżką. Wydawało jej się, że mama odgarnia jej włosy do tyłu, żeby nie umoczyła ich w zupie. Zalewała rosołem dół po dzieciństwie. Nawet kiedy łzy kapały już do talerza, nawet kiedy katar zatkał jej nos i prawie nie czuła smaku, nadal jadła. Nie było jednak powrotu, nie było nadziei, że tęsknota za mamą da się ukoić, bo czas na tę miłość jest tylko raz, tylko kiedy jest się dzieckiem. Co się wtedy nie wydarzyło, już się nie wydarzy. Nie można już tego utulić, nie można nakarmić. Luna płakała tak, jakby jej mama umarła, chociaż żyła całkiem niedaleko.
Teraz bierze w dwa palce kotlet mielony przygotowany przez męża. Kiedy go gryzie, skórka lekko chrupie. Luna najpierw czuje zapach, a potem smak mięsa. Stara się nie jeść szybko, ale jak to zrobić, skoro najlepiej jest zaczynać. Dotykać językiem po raz pierwszy, odgryzać, mieć wciąż dużo w ustach.
Je, a właściwie żre, ale jedzenie jej nie syci. Jest pusta, chce być pełna. Chce być spokojna i senna. Chce zostać utulona. Nosi po kuchni swój głód, jakby nosiła małe, płaczące dziecko, którego nie da się uspokoić, które się zanosi, a im bardziej Luna stara się mu pomóc, tym ono mocniej płacze, rozdrażnione, zawiedzione tym, że ona go nie rozumie. Łazi tak od lodówki do stołu ze swoim głodem w ramionach, coraz bardziej bezradna i zmęczona. Coraz bardziej chce skończyć tę nierówną walkę.
Ma pełny żołądek. Głód drze się wniebogłosy.
Może trzeba dać mu się wypłakać? Skoro nie ma innej możliwości. Co zostało zranione, tego nie da się odranić. Tęsknota musi się wytęsknić, żal wyżalić. Luna wyłącza palnik pod fasolką, chowa resztkę masła, myje pudełko po kotletach. Zamyka szafki i wyciera blat wilgotną ściereczką. Kładzie dłoń na nabrzmiałym brzuchu. Czuje chłód po palcami, jakby obżarła się śniegiem. Trzeba dać się smutkowi wysmucić.
I wtedy przypomina sobie, że Theo kupił czekoladę i schował na górnej półce. Mleczną, napchaną kruchymi kulkami z masą kokosową. Zawraca i przystawia taboret do szafki.
------------------------------------------------------------------------
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._