Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Trzej muszkieterowie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 grudnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzej muszkieterowie - ebook

Trzej muszkieterowie, arcydzieło klasycznego gatunku "powieści płaszcza i szpady", miało swe źródło w autentycznym pamiętniku XVII-wiecznym, przedstawiającym perypetie młodego szlachcica z prowincji, który przybył do Paryża z zamiarem zrobienia kariery i uwikłany został w skomplikowaną rywalizację o pełnię władzy, jaką Ludwik XIII toczył ze swym pierwszym ministrem, kardynałem Richelieu.

Dumas ożywił ten pamiętnikarski zapis prawdziwym powieściopisarskim geniuszem - stworzył czwórkę niezapomnianych postaci: Atosa, Portosa i Aramisa - doświadczonych muszkieterów w służbie królewskiej oraz młodocianego d'Artagnana, który dołącza do ich grona i szybko dorównuje im męstwem bitewnym i ogładą towarzyską.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-380-9
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Życie i dzieło Aleksandra Dumasa

Ale­xan­dre Davy de la Pail­le­terre Dumas uro­dził się 24 lipca 1803 roku w Viel­lers-Cot­te­rets, w depar­ta­men­cie Aisne. W jego żyłach złą­czyła się błę­kitna krew fran­cu­skiego szlach­cica z burz­liwą krwią Murzynki z San Domingo. Ojciec, pia­stu­jący w armii fran­cu­skiej god­ność gene­rała, wcze­śnie osie­ro­cił chłopca, nie zosta­wia­jąc rodzi­nie środ­ków do życia, ponie­waż nie­ustanne kon­flikty z Napo­le­onem stały na prze­szko­dzie jego karie­rze mate­rial­nej. Alek­san­der oddzie­dzi­czył po nim atle­tyczną budowę, żela­zne zdro­wie, uspo­so­bie­nie sze­ro­kie, rado­sne, fan­ta­zję i wielki spryt. Matka-wdowa nie mogła ponieść kosz­tów wykształ­ce­nia chłopca; jeżeli młody Dumas roz­po­rzą­dzał pew­nymi wia­do­mo­ściami z dzie­dziny histo­rii i języ­ko­znaw­stwa, jest to wyłącz­nie zasługa pastora Abbe Gre­ga­ine. Zresztą chło­piec nie oka­zy­wał zami­ło­wa­nia do pracy umy­sło­wej, mało inte­re­so­wał się nauką, jesz­cze mniej lite­ra­turą, pocią­gały go nato­miast wolne prze­strze­nie pól i roz­le­głe obszary lasów; był zapa­lo­nym fecht­mi­strzem i nie­zrów­na­nym strzel­cem, opa­no­wał wszyst­kie sporty, wszyst­kie rodzaje cie­le­snych ćwi­czeń. Poza tym żył weso­łym życiem hulaki i utra­cju­sza. Punk­tem wyj­ścia dla jego kariery lite­rac­kiej stała się przy­jaźń z mło­dym, zdol­nym Szwe­dem, Adol­fem z Leu­ven, który rzu­cił pro­po­zy­cję napi­sa­nia do spółki kilku sztuk teatral­nych. Dumas się zgo­dził: rzecz jasna, że pierw­sze twory jego mło­dzień­czej muzy nie zna­la­zły uzna­nia w oczach pary­skich wydaw­ców.

Tym­cza­sem poło­że­nie mająt­kowe rodziny pogor­szyło się znacz­nie. W roku 1822 Alek­san­der zbiera doku­menty, pozo­sta­wione w spu­ściź­nie przez ojca, zaopa­truje się w listy pole­ca­jące i wyjeż­dża do Paryża, tam też znaj­duje posadę w kan­ce­la­rii księ­cia Orle­anu. Zara­bia 1500 fran­ków rocz­nie, zdo­bywa mocną pozy­cję mate­rialną, spro­wa­dza do sie­bie matkę. Rów­no­cze­śnie zdaje sobie sprawę ze swego nie­do­sta­tecz­nego wykształ­ce­nia, bie­rze się ener­gicz­nie do pracy, czyta, stu­diuje, robi plany, cho­dzi do teatru – obser­wuje efekty sce­niczne, poczyna się orien­to­wać w budo­wie sztuki teatral­nej. Ogromne wra­że­nie wywie­rają na nim Szek­spir i Schil­ler, ulega wpły­wom nie­miec­kich roman­ty­ków. Wresz­cie sam wstę­puje w krąg dzia­łal­no­ści dra­ma­tycz­nej. Sztuką _Hen­ryk IV i jego dwór_ zdo­bywa sobie publicz­ność, usu­wa­jąc cza­sowo w cień mło­dego Wik­tora Hugo. Od tej chwili spod pióra Dumasa wycho­dzi jeden dra­mat za dru­gim. Naj­po­pu­lar­niej­sze to: _Chri­stine, Antony, Napo­leon Bona­parte, Richard Dar­ling­ton._ Jako powie­ścio­pi­sarz wystąpi dopiero póź­niej.

W mię­dzy­cza­sie wydaje cykl szki­ców podróż­ni­czych, olśnie­wa­ją­cych gro­te­sek, wypeł­nio­nych po brzegi naj­efek­tow­niej­szymi nie­praw­do­po­do­bień­stwami: z podziwu godną bez­czel­no­ścią zdaje szcze­gó­łowe rela­cje o kra­jach, w któ­rych ni­gdy nie był. Następ­nie rzuca na rynek księ­gar­ski kilka tomów nowel, za któ­rymi idą powie­ści. _Rycerz z Her­men­talu,_ romans wydany w roku 1843, pasuje go na mistrza powie­ści histo­rycz­nej. _Hra­bia Monte Chri­sto_ i _Trzej musz­kie­te­ro­wie_ zdo­by­wają mu wielką sławę.

Nie­praw­do­po­dobne roz­miary jego dzieła (napi­sał tysiąc dwie­ście tomów) dają pole dla spo­rów o auten­tycz­ność wielu spo­śród naj­lep­szych jego powie­ści. Są pod­stawy, aby sądzić, że miał wielu współ­pra­cow­ni­ków, któ­rym powie­rzał opra­co­wy­wa­nie swych potęż­nych pomy­słów, podob­nie jak wielki malarz powie­rza wyko­na­nie dra­pe­rii lub mało zna­czą­cych grup uczniom. Umysł Dumasa był nazbyt roz­le­gły, aby gubić się w dro­bia­zgo­wej pracy, tem­pe­ra­ment nazbyt żywy, aby jed­nemu zagad­nie­niu poświę­cić wię­cej niż jedną chwilę.

Rzecz jasna, że tak olbrzymi doro­bek lite­racki dawał wiel­kie dochody, ale te były niczym wobec wydat­ków. Wydatki były niczym wobec potrzeb, a potrzeby prze­wyż­szały wytrzy­ma­łość tego Her­ku­le­so­wego orga­ni­zmu. W roku 1870 autor _Trzech musz­kie­te­rów,_ zmę­czony życiem, wyczer­pany pracą, umiera w Puys, w posia­dło­ści ziem­skiej swego syna, prze­żyw­szy lat sześć­dzie­siąt osiem.

Obok dra­ma­tów, kome­dii, dzien­ni­ków podróż­nych i powie­ści obej­muje spu­ści­zna lite­racka Dumasa także: kilka pamięt­ni­ków, w któ­rych z docho­dzącą nie­raz do cyni­zmu szcze­ro­ścią opo­wie­dziane są kar­ko­łomne przy­gody autora. Jaki był w życiu, taki pozo­stał w dzie­łach: czło­wie­kiem barw­nym, bez­tro­skim, zaczep­nym, peł­nym fan­ta­zji i humoru, siły i przed­się­bior­czo­ści, czło­wie­kiem żywym. Jego posta­cie są peł­no­krwi­ste, taki też jest jego język. Kon­struk­cja powie­ści Dumasa wyro­sła z jego dra­matu, jak kwiat wyra­sta z łodygi, nic więc dziw­nego, że dra­mat ten swoją war­to­ścią nie­skoń­cze­nie prze­wyż­sza. W per­spek­ty­wie histo­rycz­nej Dumas jest pierw­szym roman­ty­kiem fran­cu­skim, jak­kol­wiek roman­tyzm ten ogra­ni­cza się tylko do zewnętrz­nego uję­cia wyda­rzeń. Jądro jego dzieła to ani roman­tyzm, ani kla­sy­cyzm, tylko życie.Rozdział I

_Czemu stary d’Arta­gnan wypo­saża syna na drogę_

Pew­nego ponie­działku kwiet­nio­wego roku 1625 w mia­steczku Meung pano­wał ruch tak nie­zwy­kły, jak gdyby na przy­kład wtar­gnęli doń huge­noci i zamie­rzali powtó­rzyć tego rodzaju krwawe sceny jak w La Rochelle.

Wielu miesz­czan, widząc, jak kobiety ucie­kają w stronę ulicy Wiel­kiej, sły­sząc, jak dzieci wrzesz­czą w drzwiach domów, co prę­dzej przy­wdziało pan­ce­rze i, wąt­pliwą odwagę swoją pokrze­piw­szy musz­kie­tem lub hala­bardą, podą­żyło w kie­runku obe­rży pod Wol­nym Mły­na­rzem, dokąd zbie­gały się z gło­śnym zgieł­kiem coraz więk­sze, prze­jęte cie­ka­wo­ścią tłumy.

W owych cza­sach popłoch tego rodzaju był chle­bem powsze­dnim. Żaden dzień nie mijał bez wypadku. To pano­wie darli się mię­dzy sobą, to król z kar­dy­na­łem wojo­wał, to Hisz­pan wojo­wał z kró­lem. Wresz­cie poza tymi woj­nami, głu­chymi lub gło­śnymi, jaw­nymi lub taj­nymi, byli jesz­cze roko­sza­nie, zło­dzieje, żebracy, huge­noci i wilki, rzu­ca­jące się na wszyst­kich. Miesz­cza­nie uzbra­jać się musieli cią­gle prze­ciw zło­dzie­jom i wil­kom, czę­sto prze­ciw panom i huge­no­tom, a cza­sami nawet prze­ciwko kró­lowi; ale prze­ciw kar­dy­na­łowi i Hisz­panowi nie chwy­tali za broń ni­gdy. Dla­tego też, w ów pierw­szy ponie­dzia­łek kwiet­niowy 1625 roku, miesz­cza­nie, usły­szaw­szy krzyki, a nie widząc ani czer­wono-żół­tych żan­dar­mów, ani barw księ­cia de Riche­lieu, które by ich prze­stra­szały, rzu­cili się spiesz­nie ku obe­rży pod Wol­nym Mły­na­rzem. Dopiero na miej­scu każdy mógł zoba­czyć i zro­zu­mieć przy­czynę zamie­sza­nia.

Był to mło­dzie­niec… nakreślmy wize­ru­nek jego jed­nym pocią­gnię­ciem pióra. Wyobraź­cie sobie Don Kiszota w osiem­na­stym roku życia, Don Kiszota bez pan­ce­rza i nago­len­ni­ków, Don Kiszota w kafta­nie weł­nia­nym, któ­rego kolor nie­bie­ski prze­szedł w odcie­nie to brud­no­zie­lon­kawe, to brud­no­błę­kitne. Twarz pocią­gła i śniada, kości na policz­kach wysta­jące, wymowny znak prze­bie­gło­ści, szczęki nad­mier­nie roz­wi­nięte, nie­omylna wska­zówka pocho­dze­nia gaskoń­skiego, oko roz­warte i rozumne, wresz­cie nos zagięty, lecz o liniach wykwint­nych, za duży na mło­kosa, na czło­wieka zaś doj­rza­łego za mały. Mniej wpraw­nemu oku wydałby się on może podró­żu­ją­cym synem zagrod­nika, gdyby nie długa szpada, która, zwie­szona na skó­rza­nym pasie, biła go po nogach, i gdyby nie wierz­cho­wiec z naje­żoną sier­ścią, któ­rego dosia­dał.

Bo mło­dzie­niec nasz miał wierz­chowca, i to tak nie­zwy­kłego, że zwra­cał powszechną uwagę: był to pod­jez­dek ber­neń­ski, mający już dwa­na­ście do czter­na­stu lat, maści żół­tej, z ogo­nem pozba­wio­nym włosa, któ­rego brak nagra­dzały suto zaro­śnięte pęciny. Rumak ten wspa­niały, choć głowę nosił niżej kolan, mógł jed­nak prze­być z osiem mil fran­cu­skich dzien­nie. Nie­szczę­ściem, zalety wszel­kie tej szkapy tak były ukryte pod maścią nie­zwy­kłej barwy, tak były zama­sko­wane dzi­waczną jego postawą, ani tro­chę nie­czy­niącą zadość wyma­ga­niom regu­lar­no­ści kształ­tów, iż w cza­sach owych, kiedy wszy­scy znali się na koniach, zja­wie­nie się takiego pod­jezdka w Meung, od strony Beau­gency, spra­wiło wra­że­nie źle uspo­sa­bia­jące i wzglę­dem samego jeźdźca.

A wra­że­nie to tym przy­krzej­sze było dla mło­dego d’Arta­gnana (tak się bowiem nazy­wał ten nowy Don Kiszot na swoim Rosy­nan­cie), iż czuł dobrze, że zabawny wierz­cho­wiec ośmie­szał nawet tak dziel­nego jak on jeźdźca. Wzdy­chał też okrut­nie w głębi ducha, przyj­mu­jąc ten dar od pana d’Arta­gnana ojca. Wie­dział, iż bydlę warte było naj­wy­żej dwa­dzie­ścia liw­rów, lecz słowa ojcow­skie, towa­rzy­szące temu darowi, nie­skoń­cze­nie wyż­szą posia­dały cenę.

– Synu mój – pra­wił szlach­cic gaskoń­ski, tym narze­czem czy­sto ber­neń­skiem, któ­rego nawet Hen­ryk IV pozbyć się ni­gdy nie zdo­łał – synu mój, koń ten zro­dzony jest w domu ojca two­jego, będzie temu trzy­na­ście lat, i dotąd w nim prze­by­wał, więc kochać powi­nie­neś to zwie­rzę. Ni­gdy się z nim nie roz­sta­waj, dozwól mu spo­koj­nie i uczci­wie umrzeć ze sta­ro­ści; a jeśli na wojnę z nim pój­dziesz, oszczę­dzaj go, jak­byś sta­rego sługę oszczę­dzał. Przy dwo­rze – cią­gnął dalej stary pan d’Arta­gnan – jeżeli tylko będziesz miał zaszczyt tam się dostać, do czego daje ci prawo twoje stare szla­chec­two, god­nie utrzy­maj imię szlach­cica, które przez przod­ków two­ich zaszczyt­nie było noszone od pię­ciu­set prze­szło lat. Nie ustę­puj nikomu, nikomu nic nie pusz­czaj pła­zem, prócz pana kar­dy­nała i króla. Odwagą tylko, rozu­miesz mnie, tylko odwagą szlach­cic dziś sobie toruje drogę. Kto stchó­rzy na jedną sekundę, na zawsze wymyka mu się los, jaki mu zsyła for­tuna. Młody jesteś i winie­neś być waleczny dla dwóch powo­dów: naj­pierw, że jesteś Gaskoń­czy­kiem, po wtóre, że jesteś moim synem. Oka­zji nie uni­kaj, goń za przy­go­dami. Kaza­łem cię wyćwi­czyć we wła­da­niu szpadą; żela­zną masz nogę, a dło­nie ze stali; bij się o byle co, bij się, tym bar­dziej że poje­dynki są zaka­zane, więc z tego wynika, że, aby się bić, trzeba mieć podwójną odwagę. Na drogę, mój synu, mogę ci dać tylko pięt­na­ście tala­rów, mojego konia i te rady, któ­rych wysłu­cha­łeś. Matka twoja daje ci jesz­cze prze­pis na bal­sam, który od Cyganki dostała, a ma on cudowną wła­sność goje­nia wszel­kich ran, które nie dosię­gły serca. Korzy­staj z tego wszyst­kiego i żyj szczę­śli­wie przez dłu­gie lata. Już nic mi nie pozo­staje, jak tylko ci udzie­lić, chyba dorzu­cić jesz­cze ten przy­kład, wpraw­dzie nie z mego życia, bo ja ni­gdy na dwo­rze nie byłem. Mówię tu o panu de Tre­ville’u, który ongiś był moim sąsia­dem, a dziec­kiem już miał zaszczyt dzie­lić zabawy z kró­lem naszym Ludwi­kiem XIII – niech go Bóg naj­dłu­żej nam zachowa! Nie­kiedy zabawy te w bitwę się prze­ista­czały, a król nie zawsze bywał sil­niej­szy. Sztur­chańce, które odbie­rał, przej­mo­wały go wiel­kim sza­cun­kiem i przy­jaź­nią dla pana de Tre­ville’a. Póź­niej, w podróży swej do Paryża, pan de Tre­ville poje­dyn­ko­wał się aż pięć razy; od czasu śmierci sta­rego króla, aż do peł­no­let­no­ści mło­dego, nie licząc wojen i oblę­żeń, w któ­rych brał udział, bił się jesz­cze sie­dem razy; no! A od czasu peł­no­let­no­ści swej, aż do dziś, bił się razy ze sto! Dla­tego, widzisz, dzi­siaj, pomimo wszel­kich zaka­zów kró­lew­skich, pomimo roz­po­rzą­dzeń i wyro­ków na poje­dyn­ku­ją­cych się, jest on kapi­ta­nem musz­kie­te­rów, co tyle zna­czy, jak gdyby był wodzem legionu Ceza­rów, i król go wielce ceni, a stra­chem przej­muje on nawet kar­dy­nała, który, jak wszyst­kim wia­domo, nie­ła­two czego się zlęk­nie. Co wię­cej, pan de Tre­ville doszedł do dzie­się­ciu tysięcy tala­rów rocz­nego dochodu, zatem jest panem nie lada. A zaczy­nał, tak jak ty dzi­siaj. Otóż przed­staw mu się z tym listem, i wzo­ruj się na panu de Tre­ville’u, abyś, jak on, pokie­ro­wał się w życiu.

To rze­kł­szy, pan d’Arta­gnan ojciec wła­sną ręką przy­pa­sał mu szpadę, uca­ło­wał czule w policzki, doda­jąc bło­go­sła­wień­stwo ojcow­skie.

Mło­dzie­niec, wycho­dząc z pokoju, zastał matkę, cze­ka­jącą nań z ową słynną receptą zba­wien­nego bal­samu.

Tutaj poże­gna­nia były czul­sze i prze­cią­gnęły się, nie dla­tego aby pan d’Arta­gnan nie kochał syna, który był jego jedy­nym potom­kiem, ale że, jako mąż sta­teczny, uwa­żałby za nie­godne sie­bie dać się opa­no­wać wzru­sze­niu. Pani d’Arta­gnan zaś była tylko kobietą, a nadto była matką. Wyle­wała więc łzy obfite i, przy­znać musimy na pochwałę pana d’Arta­gnana syna, że cho­ciaż silił się być nie­wzru­szo­nym, jak na przy­szłego musz­kie­tera przy­stało, wzięło w nim górę uczu­cie wro­dzone, i łzy rzę­si­ste puściły się z jego oczu, a led­wie połowę ich ukryć mu się udało.

Tego jesz­cze dnia mło­dzie­niec wyru­szył w drogę, zaopa­trzony w trzy ojcow­skie dary, skła­da­jące się, jak powie­dzie­li­śmy, z pięt­na­stu tala­rów, konia i listu do pana de Tre­ville’a; rady zaś uwa­żamy za doda­tek do nich.

Z podob­nym vade­me­cum d’Arta­gnan stał się dokładną kopią boha­tera Cervan­tesa, z któ­rym przy naszki­co­wa­niu por­tretu porów­na­li­śmy go, jak naka­zy­wał nam obo­wią­zek histo­ryka. Don Kiszot brał wia­traki za olbrzy­mów, a za armię stado owiec, d’Arta­gnan posta­no­wił poczy­ty­wać każdy uśmiech za znie­wagę, a każde spoj­rze­nie za wyzwa­nie. Z tego wyni­kło, że przez całą drogę od Tar­bes aż do Meung trzy­mał zaci­śnięte pię­ści i bez ustanku się­gał do ręko­je­ści swej szpady, wsze­lako pię­ścią nie natra­fił na żadną szczękę, a szpada ani razu nie była z pochwy dobyta. Nie zna­czy to, aby na widok nie­for­tun­nego żół­tego pod­jezdka nie wykwi­tał uśmiech na obli­czach prze­chod­niów; ponie­waż jed­nak ponad tą szkapą pobrzę­ki­wała sza­bla poważ­nego wyglądu, a ponad nią świe­ciły oczy bar­dziej dzi­kie niż dumne, powścią­gano uśmie­chy, a gdy weso­łość brała górę nad prze­zor­no­ścią, usi­ło­wano przy­naj­mniej śmiać się pół­gęb­kiem tylko, na podo­bień­stwo masek sta­ro­żyt­nych. Tak d’Arta­gnan, pomimo draż­li­wo­ści, w nie­na­ru­szo­nym maje­sta­cie swoim dobił do nie­szczę­snego mia­sta Meung.

Gdy zsia­dał z konia przed bramą Wol­nego Mły­na­rza, a nie było tam nikogo, ani sta­jen­nego, ani gospo­da­rza, by strze­mię mu przy­trzy­mał. D’Arta­gnan spo­strzegł przy otwar­tym oknie na dole szlach­cica postawy pięk­nej i wynio­słej, z twa­rzą nieco pomarsz­czoną, który roz­ma­wiał z dwiema oso­bami, słu­cha­ją­cymi go z widocz­nym sza­cun­kiem. Rzecz pro­sta, iż według przy­ję­tego zwy­czaju d’Arta­gnan zaraz pomy­ślał, że on jest przed­mio­tem tej roz­mowy. Słu­chał więc. Tym razem do połowy się tylko pomy­lił, albo­wiem nie o niego, lecz o jego konia tam cho­dziło. Szlach­cic słu­cha­czom swoim wyli­czał wszyst­kie jego przy­mioty, a jak już mówi­li­śmy, słu­cha­cze wyglą­dali na prze­ję­tych sza­cun­kiem nie­ma­łym dla opo­wia­da­ją­cego i co chwila wybu­chali śmie­chem. Jeden pół­u­śmiech, jak wiemy, wystar­czał do roz­bu­dze­nia zapal­czy­wo­ści mło­dego d’Arta­gnana, łatwo poj­mu­jemy więc, jakie spra­wiła na nim wra­że­nie ta hała­śliwa weso­łość.

Naj­pierw jed­nak d’Arta­gnan zapra­gnął zoba­czyć, jak wygląda imper­ty­nent, który pozwala sobie żarty z niego stroić. Utkwił w nie­zna­jo­mym dumne spoj­rze­nie i zauwa­żył, iż był to męż­czy­zna lat od czter­dzie­stu do czter­dzie­stu pię­ciu, o oczach czar­nych i prze­ni­kli­wych, cerze bla­dej, z nosem mocno wydat­nym i czar­nymi, pięk­nie uło­żo­nymi wąsami; miał on na sobie kaftan i spodnie fioł­kowe z ple­cion­kami tegoż koloru, bez żad­nej ozdoby, prócz zwy­kłych nacięć na ręka­wach, przez które wyglą­dała koszula. Ubra­nie to, jak­kol­wiek nowe, zmięte było, tak jak gdyby długo spo­czy­wało w wali­zie podróż­nej. D’Arta­gnan uczy­nił to spo­strze­że­nie szybko, ale dro­bia­zgowo, jak gdyby prze­czu­wa­jąc, że oso­bi­stość owa ma w przy­szło­ści wielki wpływ wywrzeć na jego życie.

Gdy wpa­try­wał się tedy w szlach­cica w ubra­niu fioł­ko­wym, ten był zajęty naj­uczeń­szem i naj­bie­glej­szem wska­zy­wa­niem przy­mio­tów ber­neń­skiego pod­jezdka, dwaj zaś słu­cha­cze śmiali się hała­śli­wie, a dokoła ust opo­wia­da­ją­cego, wbrew zwy­cza­jowi, zary­so­wał się widoczny, acz blady jesz­cze uśmiech. Tym razem żadna już nie zacho­dziła wąt­pli­wość, d’Arta­gnan był istot­nie znie­wa­żany. Prze­świad­czony o tym naj­zu­peł­niej, beret na oczy naci­snął i, usi­łu­jąc naśla­do­wać ruchy wiel­ko­pań­skie, pod­pa­trzone w Gasko­nii u prze­jeż­dża­ją­cych dostoj­ni­ków, zbli­żył się z ręką na ręko­je­ści szpady, a drugą wspartą na bio­drze. Na nie­szczę­ście, w miarę jak pod­cho­dził bli­żej, gniew go zaśle­piał coraz gwał­tow­niej, i zamiast peł­nej god­no­ści prze­mowy, którą przy­go­to­wał sobie dla rzu­ce­nia wyzwa­nia, nie zna­lazł na końcu języka nic, prócz obe­lgi gru­biań­skiej, z towa­rzy­sze­niem gestu wście­kło­ści.

– Hej! Panie – zawo­łał – panie, co się tam za okien­nicą cho­wasz! Powiedz mi, jeśli łaska, co cię tak bar­dzo śmie­szy, a pośmie­jemy się razem!

Zagad­nięty prze­niósł spo­koj­nie wzrok z wierz­chowca na jeźdźca, jak gdyby potrze­bo­wał pew­nego czasu dla zro­zu­mie­nia, że dzika ta przy­mówka jest skie­ro­wana do niego, następ­nie, gdy zni­kła wszelka wąt­pli­wość, brwi jego nacią­gnęły się lekko, i po dość dłu­gim mil­cze­niu, tonem iro­nii i nie­opi­sa­nego zuchwal­stwa, odpo­wie­dział:

– Nie do cie­bie mówię, mój panie.

– Ale ja mówię do cie­bie, ja! – krzyk­nął chło­pak, zroz­pa­czony tym połą­cze­niem bez­czel­no­ści i pięk­nych manier, kon­we­nansu i pogardy.

Nie­zna­jomy chwilę jesz­cze popa­trzył na niego i, odda­la­jąc się od okna, powoli wyszedł z zajazdu i sta­nął przed koniem o kilka kro­ków od d’Arta­gnana. Spo­kój i drwiący wyraz jego twa­rzy podwo­iły weso­łość towa­rzy­szy, pozo­sta­łych przy oknie.

D’Arta­gnan, widząc, że się zbliża, chwy­cił szpadę i do połowy ją z pochwy obna­żył.

– Koń ten sta­now­czo jest, a raczej, był barwy jaskra polnego – cią­gnął nie­zna­jomy, zwró­ciw­szy się do słu­cha­czy swo­ich z okna i jakby nie widząc d’Arta­gnana albo wcale nie zwa­ża­jąc na niego. – Kolor ten znany jest bar­dzo w bota­nice, lecz u koni, przy­naj­mniej jak dotąd, był nader rzadki.

– Łatwo to z konia się śmiać, na to nie trzeba takiej odwagi, jak śmiać się z jego pana! – wykrzyk­nął z wście­kło­ścią współ­za­wod­nik Tre­ville’a.

– Ja nie­czę­sto się śmieję, mój panie – odrzekł nie­zna­jomy – możesz to odgad­nąć z mej twa­rzy; ale śmieję się wtedy, kiedy mi się podoba.

– A ja – krzyk­nął d’Arta­gnan – nie pozwa­lam, aby się śmiano wtedy, gdy ja nie chcę i gdy mi się nie podoba!

– Doprawdy? – cią­gnął nie­zna­jomy z więk­szym niż dotąd spo­ko­jem. – A, to naj­zu­peł­niej słuszne.

I, wykrę­ciw­szy się na pię­cie, zmie­rzał z powro­tem ku bra­mie zajazdu, gdzie stał jego osio­dłany koń.

Lecz czyż d’Arta­gnan mógł puścić pła­zem takie drwiny? Porwał szpadę i popę­dził za nie­zna­jo­mym, krzy­cząc:

– Obróć no się, obróć, panie wesoły, bo mogę cię przy­pad­kiem ude­rzyć z tyłu.

– Ty chcesz mnie ude­rzyć! – odparł ten, naraz zwra­ca­jąc się do mło­dzieńca szybko z miną zdzi­wioną, a zara­zem wzgar­dliwą. – Zwa­rio­wa­łeś widocz­nie, mój kochanku! – Potem dodał do sie­bie pół­gło­sem: – Wielka szkoda! Pyszny byłby naby­tek dla Jego Kró­lew­skiej Mości, który ze wszyst­kich stron szuka takich śmiał­ków do swo­ich musz­kie­te­rów.

Zale­d­wie dokoń­czył te słowa, kiedy d’Arta­gnan tak gwał­tow­nie na niego natarł, że gdyby nagle w tył nie usko­czył, byłby praw­do­po­dob­nie żar­to­wał po raz ostatni w swym życiu. Wtedy nie­zna­jomy zro­zu­miał, że prze­cho­dzi to już gra­nicę żar­tów, dobył więc szpady i, prze­sad­nie kła­nia­jąc się prze­ciw­ni­kowi, sta­nął w pogo­to­wiu. Lecz w tejże chwili owi dwaj słu­cha­cze, wspo­ma­gani przez gospo­da­rza, wpa­dli na d’Arta­gnana, z całych sił łomo­cąc go kijami, pogrze­ba­czami i szczyp­cami kuchen­nymi. Napad ten tak dalece postać rze­czy zmie­nił, że kiedy d’Arta­gnan odwró­cił się, aby sta­wić czoło temu gra­dowi poci­sków, prze­ciw­nik jego z tą samą prze­sadą scho­wał szpadę do pochwy, i z aktora walki, któ­rym o mało co nie został, stał się tylko widzem, i z roli tej wywią­zu­jąc się ze zwy­kłą sobie obo­jęt­no­ścią, mru­czał tylko przez zęby:

– Niech ich powie­trze ogar­nie, tych Gaskoń­czy­ków! Wpa­kuj­cie go na tego poma­rań­czo­wego konia i nie­chaj jedzie z Bogiem.

– Nie prę­dzej, aż cię zatłukę, nik­czem­niku! – wrzesz­czał d’Arta­gnan, nie ustę­pu­jąc ani kroku napast­ni­kom, nacie­ra­ją­cym na niego ze wszyst­kich stron.

– Zawsze ta gasko­nada! – mruk­nął szlach­cic. O! Na honor, Gaskoń­czycy zawsze są nie­po­prawni. Kończ­cie już ten taniec, kiedy chce koniecz­nie. On wam sam powie, jak będzie miał dosyć.

Ale nie wie­dział, z jakim ma do czy­nie­nia zapa­leń­cem; d’Arta­gnan był z tych, co nie ustę­pują nikomu ani na krok. Walka trwała jesz­cze kilka chwil; na koniec, wyczer­pany, upu­ścił szpadę, którą ude­rze­nie kijów prze­ła­mało na dwoje. Od innego znów ude­rze­nia jed­no­cze­śnie zra­niony w czoło padł na wznak skrwa­wiony i pra­wie zemdlony.

Wtedy to wła­śnie nad­bie­gano ze wszyst­kich stron na miej­sce, gdzie się ta scena roz­gry­wała. Obe­rży­sta, lęka­jąc się gło­śniej­szej awan­tury, prze­niósł przy pomocy sta­jen­nych ran­nego do kuchni, gdzie go zaraz opa­trzono.

Szlach­cic zaś wró­cił na dawne miej­sce u okna i z pew­nym roz­draż­nie­niem przy­pa­try­wał się tej tłusz­czy, która jak by go gnie­wała nie­po­mier­nie.

– I cóż! Jak się miewa sza­le­niec? – zapy­tał, zwra­ca­jąc się do obe­rży­sty, który przy­szedł go o zdro­wie zapy­tać.

– Czy nic się Waszej Eks­ce­len­cji nie stało? – ode­zwał się obe­rży­sta.

– Ja się zupeł­nie dobrze czuję, gospo­da­rzu kochany, ale pytam wła­śnie, co się dzieje z naszym mło­ko­sem.

– Lepiej mu już – odrzekł gospo­darz – ale wprzód zupeł­nie omdlał.

– Doprawdy? – pod­chwy­cił szlach­cic.

– Lecz przed zemdle­niem, zebraw­szy wszyst­kie siły, wymy­ślał i odgra­żał się panu.

– Toż to widocz­nie dia­beł wcie­lony ten śmia­łek! – zawo­łał nie­zna­jomy.

– O nie, Eks­ce­len­cjo! On dia­błem wcale nie jest – odparł obe­rży­sta ze skrzy­wie­niem pogar­dli­wym – bo, kiedy zre­wi­do­wa­li­śmy go, zanim odzy­skał przy­tom­ność, w zawi­niątku jego zna­leźli tylko jedną koszulę, a w tor­bie marne dwa­na­ście tala­rów; nie prze­szko­dziło mu to jed­nak przed zemdle­niem powie­dzieć, że gdyby to było w Paryżu, poża­ło­wał­byś pan tego zaraz, lecz co się odwle­cze, to nie ucie­cze.

– Więc to musi być jakiś prze­brany książę – odrzekł nie­zna­jomy chłodno.

– I ja tak myślę, dostojny panie – odrzekł obe­rży­sta – i powi­nie­neś się mieć na bacz­no­ści.

– A czy w gnie­wie jakiego nazwi­ska nie wymie­nił?

– I ow­szem, ude­rzał się po kie­szeni i mówił: zoba­czymy, co powie pan de Tre­ville na znie­wagę, jaką wyrzą­dzono jego pro­te­go­wa­nemu.

– Pan de Tre­ville? – pod­chwy­cił nie­zna­jomy z prze­ję­ciem – ude­rzał się po kie­szeni, wyma­wia­jąc nazwi­sko pana de Tre­ville’a?… Słu­chaj, gospo­da­rzu, pewny jestem, że nie omiesz­ka­łeś prze­trzą­snąć tej kie­szeni, kiedy był zemdlony. Co tam w niej było?

– List do pana de Tre­ville’a, kapi­tana musz­kie­te­rów.

– Doprawdy?

– Tak, jak to powie­dzia­łem Waszej Eks­ce­len­cji.

Obe­rży­sta, zbyt­nią bystro­ścią nie­ob­da­rzony, nie zauwa­żył wyrazu, jaki słowa jego wywo­łały na obli­czu nie­zna­jo­mego. Ten zaś, opusz­cza­jąc okno, o któ­rego fra­mugę był oparty, zmarsz­czył brwi z wyra­zem nie­po­koju.

– Co u dia­bła? – syk­nął przez zęby – czyżby Tre­ville nasłał mi tego Gaskoń­czyka? Mło­kos to co prawda! Pchnię­cie szpady jed­nak nie prze­staje być pchnię­ciem bez względu na wiek tego, który je zadaje, a na dzie­ciaka mniej się zwy­kle uważa niż na kogo innego!… Czyż nie­raz drobna na pozór prze­szkoda nie pokrzy­żo­wała wiel­kich zamia­rów?

I nie­zna­jomy pogrą­żył się w zamy­śle­niu.

– Słu­chaj, gospo­da­rzu – rzekł – czy nie mógł­byś uwol­nić mnie od tego zapa­leńca? Co prawda, zabić go nie mogę, a jed­nak – dodał z groź­nym spo­ko­jem – a jed­nak zawa­dza mi. Gdzież on jest?

– W pokoju mojej żony, na pierw­szym pię­trze, opa­trują go tam.

– Czy są przy nim łach­many jego i zawi­niątko? Czy nie zdjął kaftana?

– Prze­ciw­nie, w kuchni na dole wszystko to się znaj­duje. Lecz skoro panu ten sza­le­niec zawa­dza.

– Bez wąt­pie­nia. Jest on w twoim zajeź­dzie przy­czyną awan­tury z ludźmi przy­zwo­itymi. Wra­caj do sie­bie, przy­go­tuj rachu­nek i uprzedź mojego słu­żą­cego.

– Jak to! Pan już nas opusz­cza?

– Widzisz to prze­cie, skoro dałem ci roz­kaz osio­dłać mego konia. Czy nie zro­biono tego jesz­cze?

– I ow­szem, i, jak to Wasza Eks­ce­len­cja mogła zauwa­żyć, koń jego stoi w bra­mie, gotowy do podróży.

– Zrób zatem, co ci mówi­łem.

U! – rzekł w duchu obe­rży­sta – miał­żeby on istot­nie bać się tego chło­paka?

Lecz groźne spoj­rze­nie nie­zna­jo­mego zbiło go z tropu. Skło­nił się nisko i wyszedł.

Nie trzeba, ażeby milady była przez tego dudka widziana – rzekł do sie­bie nie­zna­jomy – powinna była tu już nie­długo nad­je­chać; spóź­nia się nawet tro­chę. Naj­le­piej będzie, gdy wsiądę na konia i pojadę na jej spo­tka­nie… Gdy­bym tylko mógł wie­dzieć, co zawiera ten list do Tre­ville’a!

I mru­cząc tak, skie­ro­wał się do kuchni.

Obe­rży­sta tym­cza­sem, nie przy­pusz­cza­jąc, by obec­ność mło­dego chłopca wypę­dzała nie­zna­jo­mego z zajazdu, zaszedł do swo­jej żony, gdzie zastał d’Arta­gnana, już naj­zu­peł­niej przy­tom­nego. Dał mu tedy do zro­zu­mie­nia, iż mógłby mieć jaką nie­przy­jem­ność z poli­cją za szu­ka­nie prze­zeń zaczepki z wiel­kim panem, gdyż, podług obe­rży­sty, nie­zna­jomy był nie­za­wod­nie magna­tem. Prze­kła­da­jąc to wszystko, gospo­darz obe­rży wresz­cie namó­wił go, tak że mło­dzie­niec, pomimo osła­bie­nia, powstał, by w dal­szą puścić się drogę. D’Arta­gnan, na pół ogłu­szony, z obwią­zaną głową i bez kaftana, ruszył się z miej­sca i, naglony przez gospo­darza, zwlókł się powoli ze scho­dów; lecz pierw­szą osobą, którą spo­strzegł, wszedł­szy do kuchni, był wróg jego, roz­ma­wia­jący naj­spo­koj­niej w świe­cie przy drzwicz­kach karety podróż­nej, zaprzę­żo­nej w dwa wiel­kie konie nor­mandz­kie.

Kobieta, z którą roz­ma­wiał, a któ­rej główka wyglą­dała z okna pojazdu, jak w ramki oprawna, mogła mieć dwa­dzie­ścia do dwu­dzie­stu dwóch lat naj­wy­żej.

Mówi­li­śmy już o tym, z jaką szyb­ko­ścią baczne oko d’Arta­gnana zda­wało sobie sprawę z każ­dego obli­cza: więc od razu spo­strzegł on też, że kobieta jest młoda i piękna. Pięk­ność ta tym wię­cej go ude­rzyła, iż nic nie miała wspól­nego z połu­dniową pro­win­cją, gdzie dotąd zamiesz­ki­wał.

Była to blon­dynka, blada, z dłu­gimi wło­sami w lokach, spa­da­ją­cymi na cudne jej ramiona, o dużych a smęt­nych nie­bie­skich oczach; ręce miała śnież­nej bia­ło­ści, a usta jak świeżo roz­kwi­tłą różę. Roz­ma­wiała z nie­zna­jo­mym, wielce oży­wiona.

– Jego Emi­nen­cja zatem roz­ka­zuje mi. – mówiła.

– Nie­zwłocz­nie powró­cić do Anglii i donieść mi bez­po­śred­nio, czy książę wyjeż­dżał z Lon­dynu.

– A co do innych zle­ceń? – zapy­tała piękna podróżna.

– Są one zawarte w tym oto pudełku, które pani otwo­rzy, ale dopiero po tam­tej stro­nie kanału.

– Dobrze… a co pan ze sobą zrobi?

– Ja wra­cam do Paryża.

– Nie uka­raw­szy tego zuchwa­łego chło­paka? – zapy­tała dama.

Nie­zna­jomy zabie­rał się do odpo­wie­dzi, lecz, zanim usta otwo­rzył, d’Arta­gnan, który sły­szał to wszystko, sko­czył i sta­nął na progu.

– Oto jest wła­śnie ten zuchwały chło­pak, który sam innych karze! – zawo­łał – a jak na teraz mam nadzieję, że ten, któ­rego uka­rać powi­nien, nie wymknie mu się jak za pierw­szym razem.

– Czy tak? – odparł nie­zna­jomy, marsz­cząc brwi.

– Nie, nie śmiał­byś wobec kobiety ucie­kać, tak przy­pusz­czam przy­naj­mniej.

– Zasta­nów się! – krzyk­nęła milady, widząc, że szlach­cic już chwyta za szpadę – pomyśl, że naj­mniej­sza zwłoka wszystko może zgu­bić.

– Masz słusz­ność – zawo­łał – jedźmy więc, każde w swoją stronę!

I ski­nąw­szy jej głową na poże­gna­nie, sko­czył na konia, a jed­no­cze­śnie woź­nica karety śmi­gnął potęż­nie batem nad swoim zaprzę­giem. Ruszyli galo­pem, każde z nich pędząc w prze­ciw­nym kie­runku.

– Hej! Hej! A rachu­nek nie­za­pła­cony! – wrzesz­czał gospo­darz, któ­rego względy dla podróż­nego we wzgardę się zamie­niły, na widok, że odjeż­dża, nie zapła­ciw­szy należ­no­ści.

– Zapłać, gamajdo! – krzyk­nął w peł­nym galo­pie podróżny na swego pachołka, który, rzu­ciw­szy kilka sztuk sre­bra pod nogi obe­rży­sty, podą­żył za swoim panem.

– A łotr! A łaj­dak szlach­ci­cem pod­szyty! – krzy­czał d’Arta­gnan, goniąc za oby­dwoma.

Lecz ranny nie odzy­skał jesz­cze na tyle sił, ażeby wytrzy­mać podobne wstrzą­śnie­nia. Zale­d­wie ubiegł kilka kro­ków, poczuł szum w uszach, świat zawi­ro­wał mu przed oczami, naresz­cie krwawa chmura zasło­niła mu oczy, i padł na środku drogi, woła­jąc jesz­cze:

– Podły! Podły! Podły!…

– To prawda, że podły – mam­ro­tał obe­rży­sta, pod­szedł­szy do d’Arta­gnana i pró­bu­jąc jemu się teraz przy­po­do­bać i pogo­dzić się z bie­da­kiem, jak owa cza­pla w bajce ze śli­ma­kiem.

– Podły! Podły! – powta­rzał d’Arta­gnan – ale ona bar­dzo piękna!

– Co za ona? – zapy­tał obe­rży­sta.

– Milady – wybeł­ko­tał d’Arta­gnan i zemdlał po raz drugi.

– A! I tej milady nie mam – rzekł do sie­bie gospo­darz – ha! Cho­ciaż ten mi pozo­staje z pew­no­ścią, na kilka dni co naj­mniej. W każ­dym razie jede­na­ście tala­rów zysku.

Wia­domo, że suma taka znaj­do­wała się w sakiewce d’Arta­gnana.

Obe­rży­sta liczył na jede­na­ście dni cho­roby, czyli po tala­rze na dobę.

Ale osoby cho­rego nie wziął wcale w rachubę.

Naza­jutrz o pią­tej z rana d’Arta­gnan pod­niósł się, zszedł sam do kuchni, zażą­dał, prócz innych rze­czy, któ­rych spis nie doszedł do nas, wina, oliwy, roz­ma­rynu, i, z receptą mat­czyną w ręce spo­rzą­dził sobie bal­sam, któ­rym liczne rany swoje nama­ściw­szy, sam je opa­try­wał, nie chcąc dopu­ścić żad­nego leka­rza. Dzięki zba­wien­nym skut­kom bal­samu cygań­skiego, a być może i nie­obec­no­ści leka­rzy, sta­nął na nogi jesz­cze tego wie­czora, a naza­jutrz był już pra­wie wyle­czony.

Kiedy przy­szło pła­cić za roz­ma­ryn, wino i oliwę, jedyny wyda­tek jego, sam bowiem dietę naj­ści­ślej­szą zacho­wał, gdy prze­ciw­nie żółty konik, jak dowo­dził obe­rży­sta, zjadł trzy razy wię­cej, niż przy­pu­ścić było można, d’Arta­gnan zna­lazł wpraw­dzie w kie­szeni swój podarty wore­czek aksa­mitny z jede­na­stoma tala­rami, lecz list, adre­so­wany do pana de Tre­ville’a, znik­nął bez śladu. Począł więc z naj­więk­szą cier­pli­wo­ścią poszu­ki­wać listu, po dwa­dzie­ścia razy wywra­cał kie­szenie, szpe­rał po mniej­szych kie­szon­kach, grze­bał w zawi­niątku, otwie­rał i zamy­kał wore­czek; ale, skoro nabrał prze­ko­na­nia, że trzeba list uwa­żać za stra­cony, wpadł w trzeci parok­syzm gniewu, co omal znów nie spo­wo­do­wało powtór­nego uży­cia wina i oliwy roz­ma­rynowej; bo na widok tego zapa­leńca, gro­żą­cego, że wszystko, co w domu napo­tka, w drobne kawałki potłu­cze, jeżeli listu nie znaj­dzie, gospo­darz znowu pochwy­cił za oszczep, poło­wica jego za mio­tłę, a parobcy za kije, te same, które poprzed­niego dnia były w robo­cie.

– List! Mój list pole­ca­jący! – krzy­czał d’Arta­gnan – albo klnę się, że wszyst­kich nadzieję na szpadę jak jarząbki na rożen.

Nie­szczę­ściem jed­nak, oko­licz­ność pewna sprze­ci­wiała się speł­nie­niu tej groźby, bo w pierw­szej walce szpada jego, jak mówi­li­śmy, została zła­mana na dwoje, o czym naj­zu­peł­niej zapo­mniał. Z tego wyni­kło, że gdy d’Arta­gnan chciał ją z pochwy wydo­być, zna­lazł się uzbro­jony, lecz tylko w odła­mek na sześć czy osiem cali długi, który, gospo­darz naj­sta­ran­niej wsu­nął mu do pochwy, resztę klingi obcię­tej dla sie­bie sprząt­nął i potem na szpi­ku­lec obró­cił.

Praw­do­po­dob­nie jed­nak roz­cza­ro­wa­nie to nie byłoby powstrzy­mało mło­dego zapa­leńca, gdyby nie uwaga, uczy­niona przez obe­rży­stę, że gość jego słusz­nie tak ubo­lewa nad utratą listu:

– Ale to prawda – ode­zwał się, opusz­cza­jąc oszczep – gdzie może być ten list?

– Tak, gdzie ten list? – krzy­czał d’Arta­gnan. – Powia­dam wam, że to list do pana de Tre­ville’a i musi się zna­leźć, już on na to pora­dzi! No! On na to pora­dzi!…

Groźba ta osta­tecz­nie opa­mię­tała obe­rży­stę. Bo po królu i kar­dy­nale pan de Tre­ville był czło­wie­kiem, któ­rego imię naj­czę­ściej powta­rzali zarówno woj­skowi, jak i miesz­cza­nie. Wpraw­dzie ojciec Józef żył jesz­cze, lecz imię jego po cichu tylko wyma­wiano, taką grozą przej­mo­wała szara Emi­nen­cja, jak nazy­wano samego kar­dy­nała. Odrzu­ciw­szy więc oszczep na stronę i zale­ca­jąc żonie, aby to samo uczy­niła z mio­tłą, a parob­kom z kijami, obe­rży­sta pierw­szy dał przy­kład szu­ka­nia zatra­co­nego listu.

– Czy ten list zawiera coś waż­nego? – spy­tał po chwili nada­rem­nych szpe­rań.

– Spo­dzie­wam się! – krzyk­nął Gaskoń­czyk, który miał nadzieję uto­ro­wać nim sobie drogę do dworu – list ten sta­nowi o moim losie.

– Może w nim były obligi hisz­pań­skie? – pytał zanie­po­ko­jony obe­rży­sta.

– Obligi na oso­bi­sty skar­biec kró­lew­ski – odparł d’Arta­gnan, który, obie­cu­jąc sobie za pomocą listu wejść do służby Jego Kró­lew­skiej Mości, sądził, iż śmiało mógł tak odpo­wie­dzieć.

– Tam, do dia­bła! – jęk­nął zroz­pa­czony obe­rży­sta.

– Mniej­sza o to – koń­czył d’Arta­gnan z zacię­ciem, cechu­ją­cym jego pocho­dze­nie – pie­nią­dze to jesz­cze nic! Wolał­bym tysiąc pisto­lów stra­cić ani­żeli to pismo.

Tak samo mógł powie­dzieć o dwu­dzie­stu tysią­cach, lecz wstrzy­mała go nie­śmia­łość mło­dzień­cza.

Zmo­żo­nemu poszu­ki­wa­niami obe­rży­ście nagła myśl strze­liła do głowy.

– Ten list wcale nie zgi­nął! – zawo­łał.

– A! – ode­zwał się d’Arta­gnan.

– Nie, on tylko został zabrany.

– Zabrany! A to przez kogo?

– A przez tego wczo­raj­szego szlach­cica. On był w kuchni, i to sam jeden, a kaftan pań­ski tam leżał. Zało­żył­bym się, że to on ukradł.

– Tak myślisz? – odparł d’Arta­gnan, słabo jed­nak prze­ko­nany, bo lepiej niż kto inny znał rze­czy­wi­stą donio­słość listu i nie widział w nim nic takiego, coby mogło obu­dzić cudzą pożą­dli­wość. Bo cóż by kto, czy to z pachoł­ków, czy spodróż­nych, zyskać mógł na posia­da­niu tego świstka.

– Mówisz zatem – cią­gnął d’Arta­gnan – iż tego gru­biań­skiego szlach­cica posą­dzasz…

– Mówię panu, bo pewny tego jestem – koń­czył obe­rży­sta. – Kiedy mu oznaj­mi­łem, że Wasza dostoj­ność jest pro­te­go­wa­nym pana de Tre­ville’a i że nawet posia­dasz list do tego zna­ko­mi­tego męża, wielce się zanie­po­koił, pyta­jąc, gdzie może list ten się znaj­do­wać, po czym nie­zwłocz­nie udał się do kuchni, gdzie leżał pań­ski kaftan.

– Więc to on jest tym zło­dzie­jem, który mnie okradł – odparł d’Arta­gnan – poskarżę ja się panu de Tre­ville’owi, a ten kró­lowi się poskarży. – Potem, z miną maje­sta­tyczną, wydo­był z kie­szeni dwa talary i dał je obe­rży­ście, który z kape­lu­szem w ręce do drzwi go odpro­wa­dził. Tam d’Arta­gnan dosiadł żół­tego rumaka, który bez żad­nego już wypadku doniósł go do bramy Świę­tego Anto­niego w Paryżu, gdzie został sprze­dany przez swego wła­ści­ciela za trzy talary, co zna­czyło, że zapła­cony był dobrze, bo d’Arta­gnan pędził go nie­mi­ło­sier­nie, od ostat­niego popasu. Nie ukry­wał też han­dlarz koni, który go nabył, że sumę taką daje tylko dla nie­zwy­kłej jego maści.

Teraz bez konia wszedł d’Arta­gnan do Paryża pie­chotą, z węzeł­kiem pod pachą, i póty cho­dził, aż zna­lazł pokoik do wyna­ję­cia, odpo­wiedni do szczu­płych jego fun­du­szów. Sie­dziba ta była rodza­jem pod­da­sza, przy ulicy Gra­ba­rzy, w pobliżu Luk­sem­burga. Skoro tylko dał zada­tek, zajął swoje miesz­ka­nie i resztę dnia prze­pę­dził na zaszy­wa­niu kaftana i naszy­wa­niu spodni galo­nami, które matka odpruła od kaftana sta­rego pana d’Arta­gnana, i dała mu po kry­jomu. Następ­nie udał się na bul­war de la Fer­ra­ille po nową klingę do szpady; zawró­cił potem do Luwru, aby się wywie­dzieć od pierw­szego lep­szego musz­kie­tera, gdzie się znaj­duje dom pana de Tre­ville’a, a dom ten, jak usły­szał, stał przy ulicy Gołę­biej, to jest w bli­skim sąsiedz­twie sie­dziby d’Arta­gnana, co poczy­tał tenże za dobrą wróżbę dla przy­szłych swych losów.

I, zado­wo­lony z zacho­wa­nia swego w Meung, bez wyrzu­tów sumie­nia z prze­szło­ści, ufny w teraź­niej­szość i pełen nadziei na przy­szłość, legł na posła­niu i zasnął snem spra­wie­dli­wego. Czy­sto para­fiań­ski jesz­cze sen ów wytrzy­mał go do godziny dzie­wią­tej z rana, zerwał się więc szybko d’Arta­gnan, by podą­żyć do sław­nego pana de Tre­ville’a, trze­ciej osoby w kró­le­stwie, według kla­sy­fi­ka­cji pana d’Arta­gnana ojca.Rozdział VI

Jego Kró­lew­ska Mość Ludwik XIII

Cała ta sprawa naro­biła wrzawy, pan de Tre­ville nagnie­wał się gło­śno na musz­kie­te­rów, a pochwa­lił ich po cichu. Ponie­waż jed­nak nie było czasu do stra­ce­nia, popę­dził sam do Luwru, aby uprze­dzić o tym króla. Spóź­nił się wszakże, bo powie­dziano mu, iż król zamknął się z kar­dy­na­łem, pra­cuje i nikogo przy­jąć nie może w tej chwili.

Sta­wił się więc wie­czo­rem w zwy­kłych godzi­nach gry; król wygry­wał, a jako strasz­nie skąpy w prze­pysz­nym był humo­rze. Skoro więc zoba­czył nad­cho­dzą­cego Tre­ville’a, ode­zwał się do niego:

– Pro­szę tutaj, panie kapi­ta­nie, pro­szę, muszę cię wyła­jać; czy wiesz, że Jego Emi­nen­cja skar­żył mi się na two­ich musz­kie­te­rów, i z takim roz­draż­nie­niem, że aż chory jest dzi­siaj. O! Ależ to dia­bły wcie­lone, ci twoi musz­kie­te­ro­wie!…

– Nie, Naj­ja­śniej­szy Panie – odpo­wie­dział Tre­ville, widząc od razu, na co się zanosi – nie, prze­ciw­nie, to stwo­rze­nia dobre, łagodne jak baranki, i szyję moją daję, iż jedno tylko pra­gnie­nie mają, aby doby­wać szpady jedy­nie w usłu­gach Waszej Kró­lew­skiej Mości. Cóż jed­nak począć, jeśli gwar­dzi­ści pana kar­dy­nała wiecz­nie szu­kają zwady. Biedni mło­dzieńcy bro­nić się muszą dla samego honoru swego zgro­ma­dze­nia.

– Posłu­chaj­cie no tego Tre­ville’a! Posłu­chaj­cie! Można by sądzić, że on tu mówi o zgro­ma­dze­niu reli­gij­nym. Doprawdy, kapi­ta­nie drogi, wielka ochota mnie bie­rze ode­brać ci patent i dać go pan­nie de Che­me­rault, któ­rej przy­obie­ca­łym opac­two. Nie myśl jed­nak, abym ci na słowo uwie­rzył. Nie darmo nazy­wają mnie Ludwi­kiem Spra­wie­dli­wym, zaraz cię o tym prze­ko­nam.

– Ponie­waż naj­zu­peł­niej spra­wie­dli­wo­ści tej ufam, Naj­ja­śniej­szy Panie, z ule­gło­ścią i spo­ko­jem zdaję się na łaskę Waszej Kró­lew­skiej Mości.

Szczę­ście się odwró­ciło, i król zaczął prze­gry­wać to, co wygrał, było mu więc na rękę, że uży­jemy tego wyra­że­nia, cho­rą­giewkę zwi­nąć. Wstał też po chwili i rzekł, cho­wa­jąc do kie­szeni pie­nią­dze, przed nim leżące, któ­rych część znaczną sta­no­wiła wygraną.

– Vieu­ville, sia­daj na moim miej­scu, a ja muszę z panem de Tre­ville’em pomó­wić w spra­wie bar­dzo waż­nej. A!… Było tam osiem­dzie­siąt luido­rów przede mną; połóż odpo­wied­nią sumę, aby krzywdy nie mieli prze­grani. Spra­wie­dli­wość przede wszyst­kim.

Potem obró­cił się do Tre­ville’a, pocią­ga­jąc go do fra­mugi okna.

– A zatem, mój panie – cią­gnął dalej – mówisz, że to gwar­dzi­ści Jego Emi­nen­cji szu­kają zaczepki z twymi musz­kie­te­rami?

– Tak, Naj­ja­śniej­szy Panie, jak zwy­kle.

– Jak­żeż się to stało, zoba­czymy? bo wiesz prze­cie, kapi­ta­nie, że sędzia winien obie strony wysłu­chać.

– A! Mój Boże, w naj­prost­szy i naj­zwy­czaj­niej­szy spo­sób. Trzech naj­lep­szych żoł­nie­rzy moich, któ­rych Wasza Kró­lew­ska Mość zna z imie­nia i miał spo­sob­ność oce­nić wier­ność ich dla sie­bie, trzech tych żoł­nie­rzy, mówię, pano­wie: Athos, Por­thos i Ara­mis, udali się na wycieczkę z pew­nym mło­dym Gaskoń­czy­kiem, pole­co­nym im z rana przeze mnie. Celem wycieczki miało być podobno Saint-Ger­main, a miej­scem spo­tka­nia kar­me­lici bosi. Otóż tę przy­jem­ność spa­ceru zakłó­cili im pano­wie: de Jus­sac, Cahu­sac, Bica­rat i dwóch innych gwar­dzi­stów, któ­rzy nie przy­szliby tam pew­nie w takiej licz­bie, gdyby nie mieli złych zamia­rów.

– Oh! Dajesz mi do myśle­nia – odrzekł król – bez wąt­pie­nia, oni tam przy­szli się bić.

– Ja ich nie oskar­żam, lecz sąd pozo­sta­wiam Waszej Kró­lew­skiej Mości, bo po cóż aż pię­ciu ludzi zbroj­nych przy­było w miej­sce tak ustronne jak oko­lice klasz­toru Kar­me­li­tów Bosych?…

– Tak, masz słusz­ność, Tre­ville, masz słusz­ność.

– Zoba­czyw­szy moich musz­kie­te­rów, zmie­nili zamiar i, zapo­mi­na­jąc urazy oso­bi­ste dla nie­na­wi­ści do naszego zgro­ma­dze­nia. bo wia­domo Waszej Kró­lew­skiej Mości, że musz­kie­te­ro­wie, któ­rzy do króla należą, do króla wyłącz­nie, są nie­przy­ja­ciółmi natu­ral­nymi gwar­dzi­stów, do kar­dy­nała nale­żą­cych.

– Tak, mój Tre­ville, tak – powie­dział melan­cho­lij­nie król – i wierz mi, iż to bar­dzo smutne widzieć dwie takie par­tie we Fran­cji, taką dwu­głową monar­chię. Skoń­czy się to jed­nak, skoń­czy. Mówisz więc, że to gwar­dzi­ści zacze­pili musz­kie­te­rów?

– Mówię, że praw­do­po­dob­nie tak się rze­czy miały, lecz nie przy­się­gam, Naj­ja­śniej­szy Panie. Wasza Kró­lew­ska Mość wie, jak trudno poznać prawdę, a kto nie jest obda­rzony tym uczu­ciem zadzi­wia­ją­cym, dzięki któ­remu, nazwano Ludwika XIII Spra­wie­dli­wym.

– Masz słusz­ność, Tre­ville, ale ci twoi musz­kie­te­ro­wie nie sami tam byli, mieli z sobą jakie­goś dzie­ciaka.

– Tak, Naj­ja­śniej­szy Panie, dzie­ciaka i jed­nego ran­nego; tak. trzech musz­kie­te­rów kró­lew­skich, z któ­rych jeden ranny, a z nimi jeden dzie­ciak, nie tylko sta­wili czoło pię­ciu naj­strasz­niej­szym gwar­dzi­stom pana kar­dy­nała, lecz nadto czte­rech powa­lili na zie­mię.

– Ależ to zwy­cię­stwo, zwy­cię­stwo zupełne! – zawo­łał król, pro­mie­nie­jąc rado­ścią.

– Tak, Naj­ja­śniej­szy Panie, zwy­cię­stwo zupełne.

– Mówisz więc, że czte­rech ludzi, z nich jeden ranny, a jeden dziecko nie­le­d­wie.

– Wyro­stek, ale spra­wiał się tak dziel­nie w tej potrze­bie, że pozwolę sobie pole­cić go Waszej Kró­lew­skiej Mości.

– Jak on się nazywa?

– D’Arta­gnan, Naj­ja­śniej­szy Panie, syn jed­nego z naj­daw­niej­szych przy­ja­ciół moich, syn czło­wieka, który wal­czył prze­ciwko Lidze ze świet­nej pamięci ojcem twoim, Naj­ja­śniej­szy Panie.

– Mówisz, że chło­pak ten spra­wiał się dziel­nie? Opo­wiedz mi to, Tre­ville, wiesz, jak lubię opo­wia­da­nia o bitwach i potycz­kach.

Ludwik XIII, mówiąc to, dum­nie pokrę­cił wąsa, przy­bie­ra­jąc postawę rycer­ską.

– Naj­ja­śniej­szy Panie – zaczął Tre­ville – pan d’Arta­gnan, jak rze­kłem, jest jesz­cze pra­wie dziec­kiem, a nie mając zaszczytu być musz­kie­te­rem, ubrany był po miesz­czań­sku; gwar­dzi­ści pana kar­dy­nała, widząc mło­dość jego, a co wię­cej, iż nie należy do zgro­ma­dze­nia, zażą­dali, aby się usu­nął, zanim ude­rzą na naszych.

– Widzisz więc, Tre­ville, że to oni pierwsi zaczęli.

– Tak wła­śnie, Naj­ja­śniej­szy Panie, naj­mniej­szej nie ma wąt­pli­wo­ści; wezwali go więc, aby się usu­nął, na co odpo­wie­dział, że ser­cem jest musz­kie­te­rem, odda­nym duszą całą Jego Kró­lew­skiej Mości, i pozo­sta­nie z panami musz­kie­te­rami.

– Dzielny chło­piec! – mruk­nął król.

– I został, a Wasza Kró­lew­ska Mość ma w nim tak walecz­nego stron­nika. on to wła­śnie wpa­ko­wał Jus­sa­cowi pchnię­cie, które pana kar­dy­nała o tak straszny gniew przy­pra­wiło.

– To on ranił Jus­saca? – wykrzyk­nął król – on? Ten dzie­ciak? Ależ to nie do uwie­rze­nia, Tre­ville!

– A jed­nak tak, jak mia­łem zaszczyt Waszej Kró­lew­skiej Mości powie­dzieć.

– Jus­saca, naj­dziel­niej­szego ręba­cza w kró­le­stwie?

– Tra­fiła kosa na kamień, Naj­ja­śniej­szy Panie.

– O! Chcę go poznać, Tre­ville, chcę go widzieć, i jeżeli da się coś zro­bić dla niego, zaj­miemy się nim zaraz.

– Kiedy Wasza Kró­lew­ska Mość przy­jąć go raczy?

– Jutro w połu­dnie.

– Czy mam go samego przy­pro­wa­dzić?

– Nie, wszyst­kich czte­rech mi przy­pro­wadź. Chcę im podzię­ko­wać; serca wierne są rzad­ko­ścią, Tre­ville, wier­ność należy nagra­dzać.

– Naj­ja­śniej­szy Panie, w połu­dnie sta­wimy się w Luw­rze.

– O! Tylko, Tre­ville, pamię­taj, bocz­nymi scho­dami, tak, bocz­nymi; nie trzeba, aby kar­dy­nał o tym wie­dział.

– Słu­cham, Naj­ja­śniej­szy Panie.

– Poj­miesz, Tre­ville, zakaz zaka­zem, bo koniec koń­ców, bić się jest zabro­nione.

– Ale, Naj­ja­śniej­szy Panie, spo­tka­nie to prze­kra­cza wszel­kie formy poje­dyn­kowe, to bójka po pro­stu, napaść, boć pię­ciu gwar­dzi­stów kar­dy­nal­skich było prze­ciw trzem musz­kie­te­rom i panu d’Arta­gna­nowi.

– Słusz­nie – odparł król – ale w każ­dym razie przyjdź­cie bocz­nymi scho­dami.

Tre­ville uśmiech­nął się. Ponie­waż jed­nak wielką było rze­czą to, co otrzy­mał od tego dziecka, bun­tu­ją­cego się prze­ciw swo­jemu panu, ukło­nił się kró­lowi z usza­no­wa­niem i za zezwo­le­niem jego odda­lił się.

Tego wie­czora jesz­cze trzej musz­kie­te­ro­wie zawia­do­mieni zostali o zaszczy­cie, jakiego mieli dostą­pić. Że jed­nak znali króla od dawna, nie­zbyt tym pod­nie­ceni się czuli, ale d’Arta­gnan ze swoją wyobraź­nią gaskoń­ską widział w tym szczę­ście swoje w przy­szło­ści i noc całą roił sny złote. Naza­jutrz też o ósmej z rana był już u Athosa. Zastał go w mun­du­rze galo­wym, goto­wego do wyj­ścia. Ponie­waż uło­żyli się wspól­nie z Por­tho­sem i Ara­mi­sem, że pójdą na piłkę do pew­nego domu gry, tuż przy staj­niach pałacu Luk­sem­bur­skiego, Athos zapro­sił go do towa­rzy­stwa, a d’Arta­gnan, jak­kol­wiek nie znał zabawy tego rodzaju, przy­jął zapro­sze­nie, nie wie­dząc, co robić z cza­sem od dzie­wią­tej rano aż do połu­dnia. Dwaj musz­kie­te­ro­wie byli już na miej­scu i rzu­cali piłką do sie­bie. Athos, bie­gły we wszyst­kich ćwi­cze­niach ciała, sta­nął z d’Arta­gnanem po stro­nie prze­ciw­nej, wyzy­wa­jąc ich do gry. Lecz za pierw­szym rzu­tem, jak­kol­wiek lewą ręką doko­na­nym, poczuł, że na ćwi­cze­nia podobne rana jego jesz­cze była za świeża.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: