- promocja
- W empik go
Trzy sztuki jedwabiu - ebook
Trzy sztuki jedwabiu - ebook
Początek XX wieku. Na pokład parowego transatlantyka “Ciudad de Buenos Aires”, stojącego w porcie w Marsylii, zostaje wniesiona w skrzyni, pasażerka na gapę, 25-letnia Katarzyna Stawska. Energiczna i zbuntowana dziewczyna, została namówiona na podróż w ukryciu do Ameryki Południowej przez pośrednika najmującego służbę, by podjąć tam pracę jako służąca w hacjendzie bogatego plantatora. Liczy na to, że rozpocznie nowe życie i znajdzie bogatego męża. Szybko okazuje się jednak, że jest jedną z przewożonych pod pokładem niewolnic, w większości ubogich Żydówek z Polski i Ukrainy, które padły ofiarą szajki handlarzy żywym towarem.
Kasia poznaje w ciemnym luku pod pokładem dwie towarzyszki niedoli, Salomeę Kremer, która jest córką rzeźnika z Mławy oraz Hankę Rosenfeld, świetnie wykształcona i inteligentna sierota po krakowskim rabinie. Trzy dziewczęta umieszczone są w nieco lepszych warunkach niż pozostałe niewolnice, bowiem ze względu na urodę rajfurzy zaklasyfikowali je jako „sztuki jedwabiu”, czyli cenniejszy materiał…
Bestsellerowa autorka książek, Weronika Wierzchowska w swojej nowej powieści udowadnia, że tak gdzie teoretycznie kończy się nadzieja może pojawić się szansa na nowe, lepsze życie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9887-4 |
Rozmiar pliku: | 916 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim zostałam sztuką jedwabiu, w papierach przewozowych figurowałam jako ładunek ziemniaków. Na początku wydawało mi się to nawet zabawne, ale kiedy zamknęli pokrywę skrzyni, w której się położyłam, zupełnie minęła mi ochota do śmiechu. Za późno było, by się wycofać, ogarnęły mnie grobowe ciemności. Znikła Katarzyna Stawska, teraz byłam nikim, zupełnie anonimowym bezpaństwowcem, pudłem pełnym ziemniaków. Niemal natychmiast poczułam, jak w brzuchu rośnie mi przerażenie, które pełznie w górę i zatyka gardło dławiącą gulą, zaraz też oczy wypełniły się łzami. Kiedy wbijali gwoździe w wieko, miałam straszną ochotę walić w nie pięściami i wrzeszczeć z całych sił, żeby mnie wypuścili. Zacisnęłam jednak zęby, złożyłam ręce i szeptem zaczęłam się modlić.
Nie byłam nigdy przesadnie religijna, ale stwierdziłam, że być może zajęcie myśli recytowaniem formułek przyniesie ulgę i pokrzepienie. Zdecydowałam się na idiotyczny krok, by położyć się w kontenerze i za późno było, żeby się wycofać. Zresztą pobyt w trumnie miał trwać tylko kilka godzin. Tyle, ile potrzeba, by wnieśli mnie na pokład i ustawili gdzieś w magazynie. Kiedy statek odpłynie, zaraz przyjdzie agent pana Izraela Meyerowicza i mnie uwolni. Dalszą podróż miałam spędzić głęboko pod pokładem, ale przynajmniej wolna. Przecież nie przeleżę w pudle trzech czy czterech tygodni podróży, kiedy parowiec będzie pokonywał ocean.
Po jakiejś godzinie usłyszałam głosy mówiące po francusku. To musieli być czarnoskórzy robotnicy portowi, których widziałam po przyjeździe do Marsylii. Załadowali moją skrzynię na wózek i pojechałam, nogami do przodu, prosto na trap. Czułam, jak wózek podskakuje na deskach, po paru chwilach znalazłam się pod pokładem. Modliłam się, by nie pomylili statków, w porcie stało ich przecież tak wiele. Oby to był Ciudad de Buenos Aires, potężny parowy liniowiec kursujący między Europą a Brazylią. To on miał mnie zawieźć do mojej ziemi obiecanej, do Nowego Świata, gdzie rozpocznę nowe życie.
Czemu nie weszłam na pokład jako zwykła pasażerka? Za wysokie progi jak na moje nogi, taka jest prawda. Statek miał trzy górne pokłady i kilka dolnych, na samej górze płynęli w luksusach bogacze, same jaśnie państwo. Pod nimi znajdowały się miejsca dla drugiej klasy, zajęte przez zasobnych mieszczan lub ziemian. Niżej gnieździli się w ścisku pasażerowie trzeciej i czwartej klasy. Tyle że nawet miejsce w najbardziej tłocznym przedziale kosztowało setki franków. Fortunę zupełnie poza moim zasięgiem. Byłam ubogą dziewuchą z Ożarowa pod Warszawą, zwykłą służącą i praczką, czasem też pomocą kuchenną. Żeby zarobić na podróż do Marsylii i opłacić sobie bilet na statek, musiałabym odkładać pewnie ze trzy dekady. Miałam dwadzieścia dwa lata i zanim bym zebrała taką furę szmalcu, stałabym się starą kobietą. A wówczas po co miałabym tam płynąć?
Musiałam dostać się tam teraz, kiedy miałam dużo sił i odwagi, kiedy moja uroda błyszczała i przyciągała wzrok. To była wielka szansa, szansa by wyrwać się z biedy i odmienić los. Ponoć w Argentynie żyła masa mężczyzn czekających na kobiety, które można wziąć za żonę. A czy mnie czegoś brakowało? Chłopcy smalili do mnie cholewki, odkąd stuknęło im trzynaście wiosen. I co się im dziwić? Wielkie, niebieskie oczy, ładny biust i blond kosa, to były moje bilety do raju. Bo w Polsce co mnie czekało? Harówa do końca życia za marne grosze, jeśli mąż, to ktoś z gminu, tak jak ja, bieda i tyle, a za oceanem… Hm, co prawda istniało ryzyko, ale i wielka okazja, by ustawić się na resztę życia. Należało tylko znieść kilka godzin w trumnie, a potem ze dwa tygodnie w ciemnym luku bagażowym. Razem ze szczurami, ale co to dla mnie?
To nic wielkiego, dam radę – powtarzałam sobie, kiedy już wyklepałam modlitwy i leżałam, czekając na wybawiciela.
Ciekawa byłam, kim będzie. Meyerowicz mówił, że ma na pokładzie kilku ludzi, to ponoć mili chłopcy z załogi. Znaczy marynarze z wielkiego, luksusowego parowca. Jak sobie wyobrażałam takich marynarzy? Będą oczywiście w białych uniformach i takiż czapkach. Spodnie w kancik, buty na glanc, elegancja i szyk. To przecież bajkowy Statek Miłości i Nadziei. Tutejszy personel – to musieli być niemal aniołowe. Pomogą mi przetrwać pod pokładem aż do chwili, kiedy dobijemy do Buenos Aires. Tam, pod osłoną nocy, przerzucą mnie na ląd, skąd zabierze mnie kolejny agent Meyerowicza i wywiezie do Argentyny, gdzie będzie czekał tłum bogatych plantatorów, ranczerów i hacjendados, rozpaczliwie potrzebujących kobiet z Europy. Na służące, kucharki, gosposie i na swoje przyszłe żony, rzecz jasna. Wybiorę sobie jakiegoś, nie musi być bogaty jak krezus, byle miał ładną hacjendę, gdzieś na skraju lasu. Lubię las.
Buczenie i drgania statku, a potem łagodne kołysanie uspokajały i usypiały. Musiałam zapaść w drzemkę, bo nie słyszałam, kiedy przyszli. Obudził mnie trzask drewna, gdy wyłamywali wieko, a potem musiałam zmrużyć oczy. Co prawda pod pokładem było ciemno jak w krypcie, ale jaśniej niż w mojej trumnie. Snop słonecznych promieni wpadał przez maleńki bulaj, poza tym marynarze przynieśli ze sobą latarnię. W jej świetle jednak nie ujrzałam eleganckich dżentelmenów w białych uniformach, tylko dwie brudne gęby, umazane w węglowym pyle. Całe szczęście, że nie raz już widziałam brudnych robotników, bo wzięłabym tych dwóch za diabły z piekła rodem. Wyciągnęli mnie ze skrzyni, jakbym była workiem ziemniaków. Obaj byli półnadzy, lepcy i lśniący od potu, żylaści i umięśnieni. Natychmiast jeden z nich złapał mnie za tyłek i zarechotał. Drugi gadał coś szybko, chyba po portugalsku. Nie jestem byle popychadłem i nie dam się obmacywać jakiemuś tam palaczowi. Trzasnęłam go w gębę, aż mu głowa odskoczyła.
To był błąd. Oddał mocno, z całych sił. Mimo że uderzył otwartą dłonią, poleciałam na dechy z łomotem. Natychmiast poczułam w ustach metaliczny smak krwi, w głowie mi zaszumiało. Jeden z węglarzy się śmiał, wyraźnie rozbawiony moim zachowaniem, ten zaś, który mnie uderzył, sprzedał mi jeszcze kopniaka w udo, aż jęknęłam z bólu i zwinęłam się odruchowo, czekając na kolejne razy. Najpierw mnie rozgniewali, teraz byłam wystraszona. Kto tak pierze nieznajomą kobietę i kopie leżącą? Co za bydlak!
Nagle pojawił się trzeci, duży, łysy grubas, przeraźliwie biały w porównaniu z tymi dwoma. Spostrzegłam, że ma na sobie fartuch, biały fartuch z trudem opinający jego wielkie brzuszysko. Trzepnął kopiącego mnie drania w potylicę, aż diabeł poleciał na kolana. Grubas wskazał mnie paluchem i oświadczył dobitnie:
– _Essa garota é uma arte de seda_.
Wtedy jeszcze nie rozumiałam, dopiero później się wyjaśniło, co to znaczy. _Arte de seda_, sztuka jedwabiu. I tak ze skrzyni ziemniaków stałam się sztuką jedwabiu. A nie niszczy się tak dobrego towaru. To dlatego diabeł, który mnie pobił, został ukarany.
Leżałam zwinięta w kłębek i przerażona patrzyłam na stojącego nade mną wielkoluda. Dopiero wtedy pod ścianą dostrzegłam dwie kulące się i wtulone w siebie dziewczyny. Spoglądały na tę scenę wytrzeszczonymi ze strachu oczami. Jedna z nich miała podbite oko, druga oczy zapuchnięte od płaczu i rozciętą wargę. Teraz już byłam przekonana, że dzieje się tu coś bardzo, bardzo złego. Strach znów wypełzł gdzieś z podbrzusza, zaparł dech, z gardła wyrwało mi się jedynie łkanie.
– Szczęść Boże, witam panienki szanowne na pokładzie – powiedział wielkolud po polsku, choć z obcym akcentem. Pewnie był rodakiem, ale od lat żyjącym w dalekich krajach. – Włos z głowy panki nie spadnie, jeśli okaże posłuszeństwo i dobrą wolę. Możesz mi mówić wujku Gustawie, sikorko. Będę was poniekąd, zasadniczo, karmił przez caaałą, długą drogę, bądźcie zatem dla mnie miłe. Jeśli będzie źle, nie będzie jedzenia. Dostaniecie to, co szczury. Będzie dobrze, to będziecie futrowali jak księżniczki. Smacznie, pożywnie, tak że samo lepsze jadło niż jakaś gówniana kasza i kapusta z fasolą, którą żarłyście w Polsce.
– Kim pan jest? Mieli mnie odebrać agenci pana Meyerowicza. Płynę do pracy w Argentynie – wyrzuciłam z siebie nerwowo.
– O tak, praca. Będziecie miały dużo pracy, nawet trzydziestu klientów dziennie – powiedział i zagulgotał basowo, co miało być chyba śmiechem. Stał nade mną z rękoma opartymi o biodra i w szerokim rozkroku. Wydawał się wielki jak góra, jak biblijny Goliat. – Wy trzy macie dobrze, jesteście sztukami jedwabiu. W podróży nie można was popsuwać, bo nie zapłacą dobrze i szefy będą złe. Nie oberwiecie ani pięścią, ani pasem, no chyba że będziecie niegrzeczne. Muszę przy tem zaznaczyć, że jestem człowiekiem nerwowem, przyrżnąć mogę fest. Ale nie martwcie się, na wasze szczęście i pomocą Najświętszej Panienki leję tak, by nie zostawić śladów. Po piętach, w brzuch, tam gdzie trzeba. Nauczylim się z chłopakami takich figli, że nawet się panienkom nie śniło. Macie być posłuszne, to wszystkiem nam wyjdzie na dobre. Nie bójcie się, nie musicie obsługiwać węglarzy i innej hołoty z dołu, nie dla nich takie frykasy. Nie dla psa kiełbasa! Służyć będziecie ino mnie i być może komuś z góry, jak jemu się zachce. Ja tam lubię duże dziewczyny, z biustem obfitem, o takim jak ma tamta. – Wskazał brunetkę z podbitym okiem i uśmiechnął się do niej obleśnie. – Będzie miła, to dostanie dużo mięsa i owoców. Na ląd zejdzie silna i zdrowa. Wy też bądźcie miłe, to żałować żadna nie będzie.
Potem kazał nam wstać, co zrobiłyśmy z ociąganiem, ale kiedy ryknął basowo, wszystkie trzy poderwałyśmy się na równe nogi. Podszedł i pogładził każdą po policzku swoją wielką, mięsistą dłonią. Potem oprowadził nas po zakątku magazynu, który miał stać się naszym lokum przez resztę podróży. Wskazał schody na górę i pokręcił głową, do drzwi na wyższe poziomy nie wolno nam się było zbliżać. Nie miało sensu schodzić niżej, podpokład był duszny, wilgotny i pełen szczurów. Mógł jednak stać się dla każdej z nas karcerem, jeśli będziemy krnąbrne. Mógł też stać się grobem, do czasu wyrzucenia trupa za burtę.
– Była taka jedna, panienka z Lublina, Natalia miała na imię. – Wujek Gustaw zwrócił się do mnie z rozmarzeniem. – Piękna jak jaka święta na obrazku. Takie szefy nazywają „krzyżami brylantowymi”. Te najbrzydsze to ino „worki ziemnioków”, zaś ślicznotki jak ty to „sztuki jedwabiu”. Są jeszcze największe piękności, „krzyże brylantowe”, ale ich bardzo jest mało. Owa panna Natalia była śliczna jak marzenie, brylantowa w każdem calu. Wpadła w oko jednemu z klientów z góry, upatrzył ją sobie, zanim sprowadziliśmy ją na statek, koneser taki. Po odbiciu od brzegu zaprowadziłem ją do tego dżentelmena. Do wspaniałej kajuty na najwyższem poziomie. On sobie z nią poużywał, a że wypił chiba trochu, to wypaplał jej, jaki czeka ją los. Że wszystkie wy, moje cukiereczki, traficie do lupanarów i burdeli. Jesteście już zakontraktowane jako towar prima sort, pierwsza klasa, złoto Europy. Jedne wylądują w Buenos Aires, inne zasilą przybytki rozsiane po całym kraju, a niektóre trafią aż do Argentyny. Jest tam bardzo duże na was branie, wielu osadników, robotników i rolników nie ma kobiet. Wy spełnicie swój chrześcijański obowiązek i będziecie przynosić im ulgę i spełnienie. Każdy chłop potrzebuje czasem baby, taka jest prawda, he, he!
– To obrzydliwe – wymamrotałam ze zgrozą, bo właśnie powiedział wprost to, czego już zaczęłam się domyślać.
– Ali jakie tam znowu obrzydliwe – prychnął wujek Gustaw. – Gdyby te sprawy były złe, Bóg inaczej urządziłby świat. Skoro jest jak jest, to znak, że to wola boska. Ale nie martw się, jeszcze się pogodzisz z tą myślą, sikorko. Wracając natomiast do Natalii, biedaczka nie mogła się otrząsnąć z tego, że ten pan tak ją sobie wykorzystał i kazał wracać pod pokład. Ona myślała, że jedzie do pracy jako guwernantka, by opiekować się dziećmi. Pokazywała nawet papiery, które Meyerowicz fałszuje, jakby miał prywatną mennicę, by mamić takie jak wy, głupiutkie gąski. A ja, głupi, wyśmiałem ją, zamiast pocieszyć lub zbić i wrzucić do dziury pod pokładem. Panna chyba stwierdziła, że tego nie zniesie i nie pozwoli zamienić się w nierządnicę, po czym hop…! I już jej nie było. Zanim się obejrzałem, dała susa przez barierkę i plum, wpadła do oceanu. I tylem ją widzieli. Szefy kazali mnie stłuc, bo zmarnowałem bezcenny towar, oj, to bolało. Szczałem potem krwią przez dwa tygodnie, tak mnie skopali po nerkach. W lewym uchu do dziś mi gwiżdże i piszczy.
Położył mi łapę na ramieniu i ścisnął – w swoim mniemaniu lekko, ale mnie aż oczy zaszły łzami. Wiedziałam, że będę miała w tym miejscu bolesnego krwiaka, a ten potwór nawet nie włożył w to wysiłku.
– Niech was zatem ręka boska broni, by zbliżać się do wyjścia na górę. Bóg mnie świadkiem i wszystkie święci, że nie chcę żadnej z was stracić, jesteście zbyt cennym towarem. Tutaj, o, jest wasze królestwo i w niem spędzicie najbliższe tygodnie. – Szerokim gestem wskazał mroczny magazyn, w którym unosiła się mieszanina zapachów z dominującym smrodem smarów, rozgrzanego metalu i węglowego miału. – Odpoczywajcie, cieszcie się ze spokoju. Kiedy dopłyniem do Ameryki, zaczniecie nowe życie, pełne znoju i trudów. Nie ma jednak co rozpaczać czy na zapas się martwić, nie takie bóle ludzie mieli. Poza tym każdy z nas ma swoją Golgotę, dźwiga krzyż…
Po westchnięciu przeżegnał się jeszcze, odwrócił się i poszedł sobie, a jego dwaj pomagierzy za nim. Ten, który mnie poturbował, jeszcze się zatrzymał i pogroził mi pięścią. Wiedziałam już, że był na mnie wściekły i przy okazji odegra się za poniżenie i łomot, jaki zaliczył przeze mnie od Gustawa, choć właściwie sam się o niego prosił.
A srał go pies – pomyślałam ze złością.
Złość bowiem zaczęła we mnie nie tyle kiełkować, co wybuchła niczym bomba i właśnie jej płomienie uderzyły mi do głowy. Właściwie kotłowało się we mnie wiele emocji, oczywiście głównie strach, od którego dygotały mi kolana, ale też gniew, rozczarowanie, poczucie krzywdy, w końcu i zażenowanie. Przez własną głupotę. Jak mogłam być taką idiotką, by dać się złapać w ten sposób? Wlazłam w pułapkę niczym ostatnia kretynka. Dałam się wystrychnąć na dudka i omamić niczym kompletna niemota. Na domiar złego wpakowałam się w pułapkę bez wyjścia. Byłam zamknięta na wielkim statku, który właśnie odbił od brzegu. Nie da się stąd uciec, muszę czekać na to, co zgotował mi los, i zaciskać zęby. A przyszłość zapowiadała się nieciekawie. Zaczęło się od bicia, kolejny pewnie będzie gwałt, bo towar trzeba urobić i zmusić do uległości, to wszak oczywiste. Sama bym tak zrobiła, gdybym była burdelmamą lub rajfurem. W razie nieposłuszeństwa czekało nas zapewne głodzenie lub nawet karcer. Nie zasłużyłam na coś takiego, nikt nie zasłużył.
Spojrzałam z ukosa na pozostałe dwie sztuki jedwabiu. Rzeczywiście były ładne, choć prezentowały odmienny niż ja typ urody. Obie raczej śniade, brunetki, o wyraźnie semickich rysach. Ta duża, która wpadła w oko wujowi Gustawowi, gładziła małą po głowie i coś jej tłumaczyła, chyba po niemiecku. Ech, ale ze mnie niemota sakramencka. To żaden niemiecki, tylko jidysz.
– _Szalom alejchem_ – powiedziałam, choć powitanie było akurat po hebrajsku.
– _Alejchem szalom_ – odparła duża. – Jesteś gojką, prawda? – spytała po polsku. – Dziwne, bo większość z tych, które tu trafiły, to Żydówki.
– To jest nas więcej na tej przeklętej łajbie?
– W następnej grodzi spotkałam przynajmniej tuzin dziewcząt, ale myślę, że w dalszych częściach może być jeszcze trochę takiego towaru. Z kilkoma pogadałam, to ubogie i bardzo proste Żydówki z różnych części Polski, ale też Ukrainka, Czeszka i nawet Rumunka. Nas odizolowali, bo jesteśmy cenniejszym towarem – dodała ponuro.
Rzeczywiście była ładna, miała wielkie, zupełnie czarne oczy, a co rzadkie u jej nacji, mocną budowę ciała i pełne kształty. Silna dziewucha o czarnych lokach, opadających całą burzą na ramiona.
– Jestem Salomea Kremer z Mławy – powiedziała i po męsku wyciągnęła rękę do uściśnięcia. – Ta mała to Hanka Rosenfeld z jakiejś wiochy w Małopolsce.
Mała była, w przeciwieństwie do towarzyszki, mizernego wzrostu i delikatnej, wręcz filigranowej budowy ciała. Twarz miała laleczki z porcelany, kruchą i o usteczkach w ciup. Na moje oko nie liczyła więcej niż trzynaście lat. Uśmiechnęłam się do niej, choć gęba mnie od tego zabolała, ale Hanna nie odpowiedziała tym samym. Była zapłakana i zasmarkana, całkiem w rozsypce.
Ja na płacz nie miałam ochoty, byłam zła jak diabli. Pomasowałam się po bolącym biodrze, splunęłam krwawą śliną na deski. Zęby miałam całe, ale usta się o nie rozcięły, choć na szczęście niezbyt głęboko, nie bolały też tak bardzo i przestawały krwawić. Przeszłam się od ściany do ściany, wzdłuż naszego więzienia. Wyjrzałam przez bulaj. Znajdował się dość nisko nad poziomem wody, a ta ciągnęła się, jak okiem sięgnąć. Woda i niebo, nic więcej. Zresztą czego innego mogłam się spodziewać?
Magazyn w sporej części wypełniały skrzynie i beczki, spięte pasami i umocowane do ścian. Do tego schody na górę, klapa w podłodze i przejście do sąsiedniej grodzi ze szczelnymi, stalowymi drzwiami, zamykanymi solidną zasuwą. Po szczegółowych oględzinach usiadłam na swojej skrzyni i zaczęłam gryźć paznokcie.
Jak się z tej kabały wykaraskać? Póki jeszcze mam siłę, póki porządnie mnie nie sprali i nie zamienili w trzęsącą się kupkę bólu i przerażenia?
Coraz bardziej byłam przekonana, że dadzą nam w kość i na ląd zejdziemy jako posłuszne maszyny, pozbawione woli i grzecznie rozkładające nogi przed każdym obleśnym dziadem. Zerknęłam z ukosa na dwie Żydówki, zajęte były sobą. Salomea ciągle pocieszała Hannę, która zamiast się uspokoić, zaczęła łkać i pociągać nosem. Na te dwie rozbeczane kluchy nie miałam co liczyć, one już się poddały. Pewnie tak były wychowane, by w pokorze wykonywać polecenia swoich ojców i mężów oraz znosić największe katusze, jakie zafunduje im ich starotestamentowy Bóg. Ja byłam inna, pyskata i uparta, pokłóciłam się nawet kiedyś z księdzem proboszczem, aż mnie wygnał z kościoła, za co ojciec sprał mnie na kwaśne jabłko. Ale i tak nie dałam się ujarzmić, zwiałam z domu i mieszkałam jakiś czas u ciotki w Warszawie.
– Jak się w to wpakowałaś? – spytała niespodziewanie Salomea.
– Warszawskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy – mruknęłam krótko. – Mówi ci to coś? Pomagają głównie Żydom, bo to wasza instytucja. Nie znasz? Ja też nie znałam, ale na swoje nieszczęście poznałam. Mieszkałam akurat u ciotki, na Próżnej. Aleśmy się w końcu pokłóciły i zapowiadało się, że muszę wracać do Ożarowa, do rodziców. Tyle że wcześniej pożarłam się z ojcem, bo nie chciałam sprzątać kościoła i pracować za darmo u księdza na gospodarce. Każdy we wsi musi odrobić co swoje na rzecz parafii, tak było, jest i będzie. Uznałam, że to niczym średniowieczna dziesięcina i pora z tym zerwać. Z ciotką też się pokłóciłam, ale już o co innego, dowiedziała się, że byłam na kongresie Ligi Kobiet Polskich, i bardzo jej się to nie spodobało. Wrzeszczała na mnie, że jestem sufrażystką i emancypantką, jakby to były jakie obelgi…
Dziewczyny słuchały moich zwierzeń w milczeniu, ale z zaciekawieniem. Szczególnie Hanka patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami i z lekko rozchylonymi ustami. Wzięłam ją wówczas za głupiutką gąskę, która pierwszy raz zetknęła się z czymś wychodzącym poza wąski krąg życia ubogich Żydów. Salka natomiast marszczyła brwi, jakby moje prowadzenie się nieco ją oburzało.
– Nie jestem kłótliwa z natury, po prostu nie lubię, gdy mi się coś narzuca, do czegoś zmusza – trajkotałam, chyba trochę, by rozładować napięcie. Gadanie zawsze pomaga na nerwy. – Kiedy ktoś mnie ciśnie, to stawiam opór jak wół, przez to niestety często wyrzucają mnie z roboty. Na pokojówkę się nie nadaję, nie potrafię grzecznie stać w kącie i przytakiwać lub znosić upokorzeń. Jak byłam praczką, zlałam jednego kierownika, który dręczył dziewczyny. Gdzie się nie pojawię, to zaraz coś mi wadzi, zaraz się zacietrzewiam i staję okoniem. Ciotka mówi, że nie umiem się ułożyć z ludźmi, jestem zepsuta przez te wszystkie sufrażystki, że to wszystko przez ideologię. Ja nie wiem, co to takiego, ale ciotka lubi takie słowa. Uwielbia kopnąć kogoś, kto myśli inaczej.
Gadałam, siedząc na skrzyni i majtając nogami. Rzeczywiście paplanina zaczęła mnie uspokajać, minęło mi wewnętrzne rozdygotanie. Po prostu zbierałam się do kupy. Hanka otworzyła usta jeszcze szerzej, Salka kiwała ze zrozumieniem głową.
– Po kłótni z ciotką wyszłam wkurzona na miasto, szukać jakiegoś dachu nad głową i nowego zajęcia. Zawędrowałam pod Kantor Stręczenia Służby, bo służących zawsze ktoś szuka. Ale zanim weszłam do środka, zaczepił mnie jeden Mosze i namówił, bym spróbowała szczęścia w tym cholernym Towarzystwie. Gadkę miał taką gładką i przekonywał, że zaprowadzi mnie do samego prezesa, że się dałam otumanić. Ani się obejrzałam, a siedziałam w gabinecie Meyerowicza. Cholernie przystojny, nowoczesny, lśniący od złota, sygnety, łańcuchy, białe zęby i pomada na łbie. Tombakowy młodzieniec, jak się patrzy. I imaginujcie sobie, jemu też uległam. Poczęstował mnie słodką wiśniówką, od której od razu zaszumiało mi we łbie, a jak zaczął opowiadać o moim nowym mężu, czekającym w słonecznej Argentynie, pachnącej kwiatami, to poczułam się, jakbym już siedziała na werandzie swojej hacjendy. Od razu zapaliłam się do pomysłu, by poszukać szczęścia w Nowym Świecie. Oczywiście wszystko było do załatwienia, choć przewiezienie mnie na francuskie wybrzeże musiałam opłacić z ostatnich zaskórniaków. Właściwie to ten drań nie dość, że mnie sprzedał, to jeszcze oczyścił mi kieszenie, ale w zamian załatwił wejście na pokład i darmowy przewóz do Ameryki. Nie mogę pojąć, jak mogłam być tak głupia i złapać się na podobny kant? Przecież to śmierdziało od samego początku. Tylko jak mogłabym nie uwierzyć prezesowi poważnego Towarzystwa, które od wielu lat zajmuje się pomocą najuboższym i poszukującym pracy?
– Całe to Towarzystwo to banda rajfurów, werbujących głupie gęsi do lupanarów. Pod przykrywką dobroczynności uprawiają handel żywym towarem – odezwała się niespodziewanie cienkim, słabym głosikiem Hanna.
Mówiła zaskakująco składnie, aż zrobiło mi się głupio, że wzięłam ją za rozbeczaną niemotę. Spojrzałam na dziewczynę uważnie. Czyżby ta laleczka miała jednak poukładane w głowie? Tylko co nam po tym? Wszystkie siedzimy po szyję w tym samym bagnie. Tu żadne przymioty umysłowe się nie przydadzą. Potrzebna byłaby siła herosa, który by nas wyrwał z niewoli i wrócił światu. Prawda była jednak taka, że mogłyśmy liczyć tylko na cud.
– Ja się dałam skusić na wizję życia w dobrobycie – podsumowałam swoją historię. – Poleciałam na obietnice gruszek na wierzbie, taka jest prawda. A was na co złapali, albo co było na haczyku?
– Ech, w moim wypadku miłość – westchnęła Salomea i przewróciła czarnymi oczami. – Mam już dziewiętnaście lat, niemal stara panna ze mnie. Wszystko przez to, że musiałam pomagać w robocie i wcześniej nie chcieli mnie wypuścić w świat, bo rodzina straciłaby ręce do pracy. W końcu jednak zaproszono szadhena, by skojarzył mnie z jakimś porządnym i religijnym Żydem. Szadhen był dobrze znany w Mławie, ale i tak sprowadził mnie prosto w ręce diabła.
– Zeswatał cię z rajfurem? – zgadłam, co nie było specjalnie trudne.
Pokiwała głową.
– Jakub Kronberger, tak się nazywa mój narzeczony. Kiedy się spotkaliśmy, nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Wyglądał na równie pięknego i błyszczącego, jak twój tombakowy młodzieniec. Bogaty, przystojny kupiec po trzydziestce. Obietnice składał, że zabierze mnie na koniec świata, pokaże rzeczy cudowne i wspaniałe. Zakochałam się w nim na zabój, ale co się dziwić?
– Każda z nas by łyknęła taki haczyk – powiedziałam pocieszająco.
– Ja nie – mruknęła Hanna.
– Weź przestań – prychnęłam. – Jesteśmy dziewczyny z nizin, jakie inne mamy perspektywy? Zamążpójście to jedyny sposób, by uchronić się i przed biedą, i głodem. Ja niczego się tak nie bałam jak biedy. To dlatego z taką ochotą rzuciłam się przez ocean, wystarczyła sama obietnica, że czeka tam na mnie bogacz, który zapewni mi godny byt.
– Ja tam nie bałam się głodu, uczono mnie, że człek, który jest pracowity, nie musi się bać o dach nad głową i pełną miskę. – Salomea wzruszyła ramionami. – Chciałam się zakochać i ruszyć w świat, coś zobaczyć, coś przeżyć. Nie dziwota, że światowiec oczarował mnie bez problemów i raz-dwa wmówił, że ślub weźmiemy w Jerozolimie.
– Och, chyba na coś takiego nawet ja bym się skusiła – przyznała Hanka pojednawczym tonem. Nagle się wyprostowała i uniosła palec, niczym przemawiający stary rabin. – Jak głosi Pismo, dziesięć części piękna zstąpiło na świat. Jerozolima otrzymała dziewięć, a reszta świata jedną. Każdy pobożny Żyd powinien pojechać, by zobaczyć to miasto i by tam umrzeć.
– Umierać tam nie chciałam, wystarczyłby mi sam ślub. – Salka zmarszczyła czoło, patrząc z góry na małą przyjaciółkę. – Mój ojciec i tak nie chciał się zgodzić, by puszczać pannę w świat daleki, nawet do Ziemi Świętej. Ale i jego Jakub ocyganił, nakłamał, że ma tam liczną rodzinę i po prostu musi pokłonić się zelotom ze swojego rodu, i otrzymać od nich błogosławieństwo. W końcu zrobili _geszeft_, że w zamian Jakub zrezygnuje z wiana. Teraz już wiem dlaczego.
– Chyba nie przez umiar. – Pokręciłam głową. – Pewnie wiano nie było w gotówce?
– Otóż to, a rupieci nie miał czasu spieniężyć. Po co mu skrzynie pełne pościeli, zastawy, sztućców, garnków i podobnych sprzętów?
– Nie ma złej wódki dla pijaka, złej monety dla kupca ani brzydkiej niewiasty dla rozpustnika – wtrąciła z boku Hanna.
– Co? Co chcesz przez to powiedzieć? – Salomea ściągnęła groźnie brwi. – Że moja rodzina połasiła się na ten szczodry dar z chytrości? No i masz rację, bo tak w istocie było, a ja, głupia, jeszcze temu przyklasnęłam. Dałam się zawieźć na stację Kolei Wiedeńskiej i dowieźć z przesiadkami aż do Marsylii. Taka byłam otumaniona, że nawet przez chwilę nie podejrzewałam, co się wyczynia. Może dlatego, że sowicie poił mnie słodkim winem, chyba z jakąś domieszką, bo głównie spałam. Na miejscu, w małej ciemnej norze udającej hotel, Jakub uczynił mnie kobietą, a jako że się broniłam, sprał mnie przy okazji i podbił mi oko. Dał mi w łeb i związał, by sprawniej mu poszło z gwałtem.
– _Aj-waj_ – westchnęła Hanna z rezygnacją. – W moim przypadku finał wyglądał nader podobnie.
– Zakneblowaną i skrępowaną, o patrzcie, jakie mam jeszcze ślady od sznura, wepchnął do beczki śmierdzącej rybami. I tak znalazłam się tutaj. Zdaje się, że mój narzeczony zwerbował w podobny sposób jeszcze kilka panien, które są na pokładzie w kolejnych grodziach.
– Ciekawe, czy i on jest? – mruknęłam.
– Tak, to chyba jeden z ważniejszych członków szajki, tych, których boi się wujek Gustaw. Pewnie płynie do Buenos, by osobiście nas spieniężyć. – Hanna wstała i zaczęła przechadzać się po magazynie, zupełnie jak ja niedawno. Wyglądała niczym dzika kotka zamknięta w klatce, zahukana mała panienka znikła gdzieś bez śladu. Wydała mi się znacznie starsza niż na początku. Jeszcze to jej przesadnie bogate słownictwo, powaga i postawa niczym stary rabin. Po prostu stara-maleńka, jak mówi się na zbyt wcześnie dojrzałe dzieci.
– Zabiję go – powiedziała chłodno Salka. – Nie mam już nic do stracenia, zabrał mi przecież wszystko. Odebrał czystość, uczynił nierządnicą, co w oczach innych Żydów przekreśla mnie jako osobę, a już na pewno jako żonę. Nikt nad moim grobem nie odmówi Kadisz, nie zadba, by odwrócić głową w kierunku Jerozolimy. Zacisnę zatem zęby i będę posłuszna, ale przy pierwszej nadarzającej się okazji poderżnę Jakubowi gardło.
Pokręciłam głową. Salomea była duża i silna, ale nie poradzi sobie z chłopem, szczególnie gołymi rękoma. Już raz przecież jej wlał. Chyba dostrzegła moje wątpiące spojrzenie, bo pogroziła mi palcem.
– Nie myśl sobie, Kaśka, nie jestem bezbronną kurą domową. Od dziecka ciężko pracowałam w rodzinnym interesie, a mój ojciec jest szojchetem, znaczy rzeźnikiem. Ma w Mławie jatkę, gdzie robi szechitę, by mięso było koszerne, rozbiera tusze, porcjuje i pekluje. Umiem dzięki niemu posługiwać się nożem lepiej niż niejeden majcher z warszawskiej ulicy.
– Tyle że nie mamy noża, nawet małego – zauważyłam cierpko. – A ty, Hanka? Jak ciebie usidlili?
– Mnie nikt nie omamił, jestem tu z woli swojej rodziny – powiedziała i pociągnęła nosem, który wytarła rękawem czarnej kiecki. – Jestem córką pobożnego rabiego z Kazimierza pod Krakowem, jedyną córką. Niestety tate zmarł niespodziewanie, a mama odeszła, kiedy miałam kilka lat. Zostałam całkiem sama, choć po niewielki majątek po ojcu zgłosiła się rodzina, konkretnie jego dwaj kuzyni.
Dostrzegłam, że na samo ich wspomnienie zacisnęła piąstki. Wyglądała raczej śmiesznie niż groźnie, małe i chude chuchro z groźną miną.
– Zabrali mnie ze sobą do małej wioski, gdzie żyją bardzo ubogo, ze swoimi licznymi rodzinami. Święte księgi, zwój tory, a nawet tałes, rytualne szaty ojca, po prostu sprzedali, nie pytając mnie o zdanie. Zamieszkałam u jednego z kuzynów tate. Bida u wuja aż piszczy, ośmioro dzieciaków i babka w jednej izbie, kawałek pola pod uprawę, dwie chude krowy. Byłam kolejną gębą do wykarmienia, a ręce mam nienawykłe do roboty…
– Tyle że nie miałaś dokąd uciec, co? – domyśliłam się.
– W dodatku wyznania mojżeszowego – dodała Salomea. – My mamy jeszcze gorzej, nas nikt nie weźmie na służącą czy praczkę. Tylko małżeństwo, nie ma innej drogi, by ustrzec się przed biedą.
– Ojciec chciał mi dać niezależność, choć taką. – Popukała się palcem w czoło. – Dawał mi księgi i uczył, jakbym była studentem jesziwy. W polu, na wsi, takie umiejętności są jednak do niczego niepotrzebne. Tam i tak wszyscy nieczytaci i niepisaci, łącznie z wujem, jednym i drugim. I słusznie przewidziałam, że będą chcieli się mnie pozbyć, ale nie podejrzewałam, że w taki sposób. A tu pewnego dnia przyjechało jakichś trzech szemranych typów, zapłacili wujowi garść krajcarów i załadowali mnie do bryczki. W Krakowie wpakowali w pociąg do Wiednia, tam przejął mnie taki jeden, Szaja Goldberg, tak się przedstawił. Podobnie jak Jakub Salomei, Szaja był elegantem, błyszczącym od jedwabiów i złota. Próbował mnie oczarować i okłamać, że chce wydać za bogatego Żyda z Brazylii, ale nie jestem taka głupia. Już we Francji próbowałam uciec i niemal mi się udało, ale jego pomagierzy złapali mnie, zanim dotarłam na policję, i porządnie sprali. Reszty dopełnił Szaja, który skrzywdził mnie w hotelu, już w Marsylii, po czym załadował na statek. No i jestem… razem z wami.
– Upokarzanie porwanych to, zdaje się, jakaś tradycja – mruknęłam. – Chyba miałam szczęście, że mnie ominęło poniżanie. Choć nie wiadomo, na jak długo.
– Kasia ma rację. Dręczenie to zapewne pierwszy krok, by zniszczyć nasz opór i uczynić z nas posłuszne nierządnice – powiedziała Salomea. – Nie łudźmy się, nie jesteśmy pierwsze. Od razu widać, że mają to przećwiczone. Towarzystwo działa od wielu lat i pewnie zostało założone właśnie po to, by wywozić idiotki i naiwne gąski do burdeli. Cali ci Jakub i Szaja są cholernie bogaci i coś mi mówi, że fortunę zbili na przemycie i sprzedaży dziewczyn takich jak my. Jesteśmy dla nich niczym krowy przeznaczone na szechitę. Żadnemu nawet powieka nie drgnie, jeśli będzie trzeba, po prostu nas zatłuką i wyrzucą za burtę.
Hanka pokręciła głową. Wstała, otarła łzy i odzyskała panowanie nad sobą. Mimo że była mała i chuda, wydała mi się silna, przynajmniej duchem. Pierwsze moje wrażenie okazało się zatem mylne: nie należała do rozryczanych, miękkich klusek. Przynajmniej nie ryczała cały czas.
– Zastanówcie się tylko, co będzie po naszym zejściu na ląd – powiedziała. Zmarszczyła brwi, splotła ręce na piersiach i przybrała przy tym pozę, którą z pewnością musiała podpatrzyć u swojego ojca rabina. Pozę przemawiającego mądrali, przekonanego o swojej wiedzy nauczyciela. – Za kilka tygodni znajdziemy się w wielkim, portowym mieście, którego nie znamy. Mówię w hebrajskim, jidysz, polskim, niemieckim i trochę angielskim oraz francuskim. Tych ostatnich uczyłam się w tajemnicy przed ojcem, z powieści i romansów, które chowałam pod łóżkiem. Ale z Brazylijczykiem się nie dogadam, nie ma co na to liczyć. Zatem nawet jeśliby udało nam się zwiać w porcie, to dokąd pójdziemy, co zrobimy?
– Pójdziemy do religijnych Żydów – rzuciła Salomea, po czym odepchnęła się od beczki, o którą opierała się plecami. – Dość dyskusji, pora brać się za robotę. Najpierw sprawdzę, z czym tu płyniemy.
Złapała oburącz za wieko i zaczęła je ciągnąć. Zgarbiła się przy tym i napięła cała, sapnęła głośno. Hanna nie zawracała sobie nią jednak głowy i dalej gadała, gestykulując zawzięcie:
– Jak znajdziemy tych religijnych? I co im powiemy? Że zostałyśmy zgwałcone, bo na własną prośbę dałyśmy się zaciągnąć na statek? Wiesz, jak to się skończy. Pogonią nas jako jawnogrzesznice, zepsute, skalane grzechem, potępione za życia…
– _Ver geharget!_ – ryknęła wściekła Salomea, która z coraz większą furią siłowała się z pokrywą beczki. – _Platsn zol er!_
– Co ona mówi? – spytałam cicho Hannę.
– Przeklina, życzy beczce, by zdechła i aby pękła. To głupie, ale nasza towarzyszka chyba znajduje ukojenie w przemocy. Musi się wyładować, nie przeszkadzajmy. Masz jakiś pomysł, co zrobimy po ucieczce w Buenos?
– Może po prostu pójdziemy na policję? – mruknęłam z powątpiewaniem, bo też sobie tego nie wyobrażałam.
– Pogonią precz takie zagraniczne niemoty jak my, bo nie będą się mogli dogadać. Przy odrobinie szczęścia przekażą nas do wydziału celnego i emigranckiego. Jestem jednak przekonana, że nasi rajfurzy, skoro działają od wielu lat i błyszczą się od złota, lokalną policję, a szczególnie tę zajmującą się emigrantami, od dawna mają w kieszeni. Z aresztu trafimy prosto do burdelu, jeszcze policja zawiezie nas tam służbową kibitką.
– No to uciekniemy z miasta na wieś, do lasu, nie wiem… Może zamieszkamy w puszczy, razem z Indianami? – rzuciłam, ale sama czułam, że to bez sensu. Nawet nie musiały komentować tego pomysłu. – Nie kracz, mała wrono, że jesteśmy zgubione i nie mamy najmniejszych szans na ratunek.
– Nie kraczę, tylko analizuję sytuację – odparła Hanka chłodno.
– A bodaj by cię – wysapała zdyszana Salomea, po czym z rozmachem kopnęła w beczkę. Jęknęła i usiadła na dechach, w końcu wybuchła płaczem. – Nie mam już siły – wybełkotała i wytarła zasmarkany nos rękawem. – Chcę umrzeć.
Miałam ochotę się do niej przyłączyć, chyba każda z nas musiała porządnie sobie popłakać.
– Salomea, weź się w garść – surowo wypaliła Hanka. Chyba dokładnie w taki sam sposób, w jaki tresował ją ojciec. – W Parszy Nicawim, Księdze Powtórzonego Prawa, napisano, że rzekł Pan do Mojżesza: _Patrz, ofiaruję ci dziś życie i_ __ _szczęście lub śmierć i_ __ _zło. Życie lub śmierć ofiaruję, błogosławieństwo lub przekleństwo. Wybierz więc życie!_
– Niechby ci te mądrości wyszły bokiem – prychnęła Salomea. – Znalazła się studentka jesziwy, co się na pamięć nauczyła kilku wersów i się nimi popisuje. Co nam po boskich wyborach, skoro my nie mamy żadnego! Jesteśmy bezsilne, na samym dnie, na dnie jakiejś cholernej łodzi, która płynie prosto do piekła! Możemy co najwyżej walić głowami w beczki, aż pękną jedne albo drugie.
– Nie podnoś głosu, bardzo proszę – oświadczyła Hanka, unosząc palec.
Salka poderwała się na równe nogi, złapała przyjaciółkę za kieckę pod szyją i oburącz podniosła, po czym potrząsnęła. Hanka mogła tylko machać nogami w powietrzu. Gapiłam się na to ze zdumieniem.
– Nie jesteś rabbim, by mi rozkazywać i mnie karcić! – huknęła Salka. – Zrobię, co będę chciała.
– Na tym właśnie polega wybór, który dał nam Pan. Możesz zdecydować, co zrobić dalej ze swoim życiem! Poddać się i umrzeć czy walczyć – wycedziła Hanna, majtając stopami z pół metra nad ziemią. – Żyj i pomóż mi żyć, walczmy razem.
– Ona ma rację, musimy się sprzymierzyć i razem stanąć do walki – powiedziałam i złapałam Salkę za ramię.
Postawiła małą na deskach, sapnęła i skinęła głową. Hanna chyba jedna nie oczekiwała przeprosin.
– Kasia dobrze mówi, musimy działać teraz, zanim dobijemy do Buenos – powiedziała. – Tam nie będzie dokąd uciec ani skąd uzyskać pomocy. Stąd logiczny wniosek, że jeśli chcemy przetrwać i wywalczyć sobie życie, to teraz, jak najszybciej.
Prychnęłam, choć wcale nie było mi do śmiechu. W ustach czułam jeszcze smak krwi. One też nie sprawiały wrażenia, że znajdowały się w doskonałej kondycji. W dodatku obie zostały zgwałcone, musiały zatem czuć się znacznie gorzej ode mnie. A mimo to chciały walczyć, widać to było zarówno w profesorskiej postawie Hanny, jak i w hardej minie Salomei. Poczułam wstyd. Byłam spośród nich najstarsza, powinnam przejąć inicjatywę, sama wymyślić coś mądrego, a nie kpić z pomysłów małej.
– No dobrze, niech będzie – powiedziałam, starając się wykrzesać z siebie pasję. – Obezwładnimy tych palaczy i wujka, choć jeszcze nie wiem jak, ale co dalej? Nie znamy statku, nie wiem, gdzie szukać na nim pomocy. Powiedzmy, że uda nam się przekonać do pomocy samego kapitana, to co nam to da? Przecież nie zawróci liniowca i nie odwiezie nas do domu. Odstawi nas do Buenos i wyda w ręce policji, jako pasażerki na gapę.
– Mniejsza z tym, znajdźcie mi nóż i pozwólcie zabić Jakuba – mruknęła Salomea. – Potem niech się dzieje, co chce. Najwyżej wyskoczę za burtę, jak ta Natalia.
– Salcia trochę dramatyzuje, ale myślę, że i tak musimy spróbować wyzwolić się jeszcze na statku – powiedziała Hanna. – I czym szybciej, tym lepiej…
Rozmowę przerwał nam rumor i metaliczny zgrzyt. Otworzyły się drzwi na wyższy pokład i na dół zeszło dwóch znajomych węglarzy, a z nimi jegomość w kapeluszu i idealnie skrojonym garniturze. Na jego widok Hanka syknęła i zrobiła ruch, jakby chciała schować się za plecami Salomei. Domyśliłam się więc, że to musi Szaja Goldberg, który ją kupił i skrzywdził. Wiedziałam już, że miła aparycja, łagodny uśmiech i to, jak się nam ukłonił, to tylko pozory. Tak naprawdę to bezwzględna kanalia. Dygnęłam jednak w odpowiedzi, tak jak mnie uczono, kiedy byłam pokojówką.
– Przybyłem zobaczyć moje drogie panienki, och, naprawdę drogie – powiedział i oparł dłoń na laseczce.
Jej gałka lśniła polerowanym metalem i już wiedziałam, że może służyć także do bicia, a nawet łatwo nią zatłuc kogoś na śmierć. Na wypielęgnowanej dłoni Szai lśnił sygnet z jakimś szlachetnym kamykiem.
– Jeszcze pewnie nie odnalazłyście się w nowym położeniu, rozumiem, że to może potrwać – powiedział i ujął mnie za brodę, po czym przekrzywił mi głowę, jakby oglądał konia na targu. Czekałam, kiedy otworzy mi usta i obejrzy zęby. Nie zawiodłam się, kazał mi to zrobić i naprawdę sprawdził stan uzębienia. Przez chwilę miałam ochotę go ugryźć, ale się powstrzymałam, aż taka głupia nie jestem.
– Ponoć wujek Gustaw już wprowadził was w sytuację. Wiecie, że zostaniecie personelem w placówkach rozrywkowych. Wy trzy macie szanse na pracę w lokalach na najwyższym poziomie. To nie będzie takie złe. Popracujecie ciężko, aż wasza uroda zblaknie, ale potem będziecie wolne, z pewną kwotą, którą z pewnością uda się wam odłożyć na starość. Niewykluczone, że któryś z klientów wykupi was i weźmie za żonę, takie rzeczy też się zdarzają. Musicie zatem o siebie dbać, pielęgnować urodę, uczyć się sztuki ars amandi. To wasz największy, a właściwie jedyny kapitał i szansa na dobry los. Czy mnie rozumiesz, dziewczyno?
– Tak – powiedziałam. – Już się pogodziłam z losem.
Uniósł brwi, zaskoczony. Tymczasem jeden z węglarzy postawił na podłodze gar z parującą zawartością i chochlą napełnił trzy blaszane miski. Nie włożył do nich jednak łyżek. Drugi z pomagierów pokrętłem w drzwiach przesunął zasuwę i otworzył przejście do sąsiedniej grodzi. Kątem oka obserwowałam, jak to robił.
Szaja obejrzał sobie jeszcze Salomeę, zajrzał jej do ust i położył dłoń na piersi. Nawet nie drgnęła, patrzyła na jego rękę, wspartą na lasce. Wiedziała, że w razie oporu zaliczy cios. Drań pochwalił ją, potem pogładził po głowie Hankę, skamieniałą ze strachu. Jej oczy znów błyszczały łzami. Na koniec oświadczył, że będziemy zabierane na górę, by świadczyć usługi zaufanym pasażerom. To dla każdej z nas okazja, by najeść się przysmaków z pierwszej klasy i napić dobrego wina lub koniaku. Powinnyśmy korzystać z takich drobnych przyjemności, bo nie będą się trafiały często. Stałam sztywno, ale bałam się tylko trochę; wzbierał we mnie gniew, z każdą chwilą rosła furia. Bałam się, że nie wytrzymam i wybuchnę, na szczęście rajfur sobie poszedł. Przelazł z palaczami do sąsiedniej grodzi. Zabrali ze sobą gar z zupą i stosik misek.
– Jaśnie pan dogląda inwentarza – mruknęła Salomea. – Tego też zabiję. Co za śliski gad!
– Cicho – syknęłam.
Co prawda przeszli do sąsiedniej grodzi, ale słychać było ich głosy. Wkrótce dołączył do nich lament i płacz. Szaja uniósł głos, a płacz się wzmógł. Na palcach podbiegłam do otwartych drzwi i zajrzałam do sąsiadek. Kilka dziewczyn w wiejskich chustach na głowach klęczało przed draniem, wyciągało do niego ręce i błagało. Palacze się śmiali, jaśnie pan zaczął wrzeszczeć, by go nie dotykały, a po chwili okładał je laseczką po wyciągniętych rękach, głowach i plecach. Widok był okropny, ale skupiłam się na otoczeniu, starałam się policzyć dziewczęta, bo były też takie, które kuliły się pod ścianą.
Po chwili wycofałam się i usiadłam na podłodze, obok misek. Ujęłam jedną i uniosłam do ust. Salomea z Hanną szybko zrobiły to samo. Kiedy Szaja po paru minutach wrócił do naszej grodzi, wściekły jak osa, siedziałyśmy grzecznie i spożywałyśmy posiłek. Zerknął na nas srogo i ruszył na górę. Mój ulubieniec, który mi wlał, szedł za nim – nagle odwrócił się w moją stronę, wykonał obsceniczny gest i splunął. Nawet mi powieka nie drgnęła.
– Coś mi się wydaje, że ta zupa to cały nasz dzisiejszy posiłek. – Salomea westchnęła. – Znalazłam kawałek mięsa, ale obawiam się, że to wieprzowina.
– Koszernych dań bym się nie spodziewała. – Hanka wzruszyła ramionami. – Zresztą i tak już jesteśmy brudne, więc co za różnica?
– Zauważyłyście pewnie, że nie dali łyżek – powiedziałam. – Mają dość ostre krawędzie, a łatwo je naostrzyć, choćby trąc o te metalowe ściany grodzi. Myślę, że któraś dziewczyna zabiła się z pomocą takiej łyżki.
Milczałyśmy dłuższą chwilę, statek buczał, podłoga pod moim tyłkiem zdawała się lekko drgać. To parowy silnik, napędzający przekładnie, wprawiany w ruch przez potężne śruby. Z każdym obrotem śrub kolos przesuwał się po morzu w kierunku Gibraltaru. Z każdym jednym oddalałyśmy się od domu. I zbliżałyśmy się do piekła.
Z marazmu pierwsza wyrwała się Salomea, która ruszyła w obchód po naszym więzieniu. Łapała za wieka skrzyń i próbowała je unieść, to samo robiła z pokrywami beczek. Zaglądała też w każdy kąt. Z jednego wypłoszyła pokaźnego szczura, który zjeżył sierść z gniewu. Patrzyłam na nią, lekko rozleniwiona posiłkiem.
– Nie znajdziesz żadnej broni ani niczego, co mogłoby ją zastąpić – powiedziała Hanna. – Skoro zadbali nawet o łyżki, nie ma co liczyć, że zostawili gdzieś nóż lub łom.
– To może spróbujemy dogadać się z pannami z sąsiedztwa? Podejrzałam, jak otwiera się te wrota. – Wstałam i podeszłam do drzwi, po czym oburącz naparłam na obrotowe żelastwo, odblokowujące zasuwę.
Jęknęłam z wysiłku, ale ani drgnęło. Salomea ruszyła mi z pomocą; odsunęłam się, a ona przekręciła koło i szarpnęła do siebie. Drzwi ze zgrzytem się otworzyły. Po chwili wszystkie trzy zaglądałyśmy do otwartej grodzi, która była bliźniacza z naszą. Z mroku patrzyły na nas pary wystraszonych oczu, błyszczące białkami. Panienki kuliły się po kątach, niektóre chowały za beczkami. Wszystkie były mizerne i chude, ubrane w łachmany. Wcale nie przypominały „worków ziemniaków”, po prostu były zaniedbane. Musiały pochodzić z najgorszej, najprzeraźliwszej biedoty.
– _Szalom_ – powiedziałam niepewnie i uniosłam rękę.
Skuliły się mocniej i przytuliły do siebie. Dopiero kiedy Hanna zaczęła do nich przemawiać w jidysz, z miną natchnionego rabina, nieco się ośmieliły i zbliżyły do nas. Było tu ich równo tuzin, większość jeszcze nietknięta, tylko dwie lub trzy zhańbione i pobite. Okazało się, że w większości są tak proste, iż nie potrafią się wysłowić, niektóre nie znały nawet polskiego i gadały w jakimś łamanym jidysz. Do części z nich jeszcze nie dotarło, w jakim są położeniu i co się właściwie z nimi dzieje. Rodziny po prostu sprzedały je, jak sprzedaje się kurę, lub wydały za żony podstawionym agentom Meyerowicza. Dziewczyny nadal były zbyt oszołomione, by wiedzieć, co im grozi i w jakie bagno zostały wrzucone.
Miałam nadzieję, że się szybko dogadamy i utworzymy coś w rodzaju małej armii. Przecież jak byśmy się zebrały i wspólnie postawiły, nie daliby nam rady. Wszystkich by nie pozabijali, pokonałybyśmy ich samą przewagą liczebną. Zrozumiałam jednak, że nic z tego. To nie były typy wojowniczek lub choć silnych kobiet. To tylko bardzo młode i naiwne dziewczęta – wypatrzyłam jedną, która chyba nie miała nawet dziesięciu lat. Przykro było na nie patrzeć, słuchać ich płaczów i lamentów, po prostu obraz nędzy i rozpaczy.
Wróciłyśmy do siebie i zamknęłyśmy starannie wrota. Wszystkie byłyśmy przygnębione, zniechęcone. Wyjrzałam przez bulaj, nad powierzchnią morza zapadł już zmrok. Nie wiedzieć kiedy minął cały dzień. Statek kołysał się nieznacznie, raczej usypiająco. Zaczęłyśmy zatem układać się do snu. Ja wlazłam do swojej skrzyni, przynajmniej chroniła przed szczurami. Wydawało mi się, że długo nie mogłam zasnąć, ale chyba szybko zapadłam w niespokojny sen.
W nocy się zaczęło. Dranie zeszli z wachty, trochę wypili i przyszli się zabawić. Padło na mnie.