Trzydzieści sześć opowiadań - ebook
Trzydzieści sześć opowiadań - ebook
Isaac Bashevis Singer, jedyny laureat literackiej Nagrody Nobla za twórczość pisaną w języku jidysz, choć napisał wiele powieści, słynie przede wszystkim jako mistrz krótkich form. Edycja Biblioteki Narodowej zawiera trzydzieści sześć opowiadań przełożonych z oryginału. Z częścią z nich polski czytelnik miał już okazję zetknąć się za pośrednictwem tłumaczeń z wersji angielskich, ale dzięki obecnemu przekładowi z jidysz zostały uzupełnione o pominięte wcześniej szczegóły, a nawet całe fragmenty, i oddają bogactwo języka Singera. Był on bowiem znakomitym stylistą, miał nadzwyczajny słuch językowy i brawurowo wykorzystywał bogatą idiomatykę jidysz. Wśród zamieszczonych w tomie opowiadań znajdują się również utwory dotąd nietłumaczone na żaden język.
Liczba tekstów wybranych przez autorów opracowania nawiązuje do żydowskiej legendy o lamedwownikach, trzydziestu sześciu sprawiedliwych w każdym pokoleniu – to ludzie skromni, pozostający w ukryciu, dzięki nim świat może istnieć.
Ten reprezentatywny wybór daje wyobrażenie o różnorodności utworów Singera, począwszy od monologów prostych mieszkańców sztetli, a nawet demonów, poprzez humorystyczne opowieści inspirowane folklorem żydowskim, do przejmujących tekstów mówiących pośrednio o Zagładzie. Pojawiają się tu opowiadania zarówno autobiograficzne, osadzone w polsko-żydowskiej historii, jak i fantastyczne, wykraczające poza miejsce i czas, ukazujące ludzkie namiętności i pragnienia.
Większość opowiadań ukazuje się w przekładach Moniki Adamczyk-Garbowskiej i Mariusza Lubyka, a kilka z nich w tłumaczeniu Michała Friedmana.
Spis treści
Spis treści
Wstęp
I. Biografia
1. Okres polski – dzieciństwo i młodość
2. Dwa debiuty
3. Okres warszawski
4. Okres amerykański
II. Pisarz żydowski, polski, amerykański
III. Formy twórczości
1. Opowiadania
2. Powieści
3. Krytyka literacka i publicystyka
4. Twórczość dla dzieci
IV. Oryginały i przekłady
V. Recepcja w Polsce
VI. Mistrz krótkich form
Nota edytorska
Informacja o autorach opracowania
Bibliografia
Trzydzieści sześć opowiadań
Na starość
Wiejski grabarz
Wnuki
Żyd z Babilonu
W blasku księżyca
Zejdlus Pierwszy
Upadek Krzeszowa
Dziennik nienarodzonego
Dwoje umarłych rusza w tan
Spinoza z ulicy Krochmalnej
Krótki piątek
Gimpel Głupek
Mali szewcy
Dzień przyjemności
Praczka
Biłgoraj
Uczę się polskiego
Reb Iciełe i Szprynca
Marzyciele
Tajbełe i demon Hurmiza
Opowieść tyszowiecka
Cień kołyski
Jentl, uczeń jesziwy
Na przyzbie
Utracona żona
Buduar
Porada
Gołębie
Tanchum
O tym, jak Szlemiel wybrał się do Warszawy
Józef i Koza, czyli ofiara dla Wisły
Kafeteria
Bendit i Dyszka
Hermafrodyta
Matematyk
Elke i Meir
Słownik terminów judaistycznych
Źródła tekstów
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-66257-39-9 |
| Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
REB GIMPEL PRZYBYWA DO KRZESZOWA
Jestem jejcer hore, Zły Duch, Szatan, Pierwszy Wąż. W księgach kabalistycznych zwą mnie Samaelem albo SM. Żydzi czasami nazywają mnie po prostu „ten”.
Dobrze wiadomo, że lubię kojarzyć dziwne małżeństwa. Uwielbiam takie niedopasowane pary jak starzec i młoda dziewczyna, brzydka trzykrotna wdowa i młody chłopak, któremu jeszcze nie wyrosła broda, kaleka i piękność, mędrzec i głupia gęś, kantor i głucha kobieta, milczek i chwalipięta. Tego rodzaju niezwykły związek stworzyłem w Krzeszowie, miasteczku nad Sanem. Ludzie mieli z czego drwić, a ja przygotowałem jedną z moich sztuczek, które w okamgnieniu prowadzą do utraty zarówno tego, jak i przyszłego świata.
Krzeszów jest niemal tej wielkości co jedna z najmniejszych liter w najmniejszym modlitewniku. Z dwu stron miasteczko otaczają gęste sosnowe lasy, a z trzeciej strony płynie San. Chłopi w okolicznych wioskach są biedniejsi i bardziej zacofani niż inni goje w lubelskiej guberni, a ich pola jałowe. W ciągu roku przez długie miesiące drogi w kierunku większych miast poprzecinane są szerokimi rowami wypełnionymi wodą i niebezpiecznie jest podróżować tamtędy furmanką. Zimą niedźwiedzie i wilki podchodzą na skraj ludzkich osad i zdarza się, że pożerają krowę, cielę, a nawet człowieka. Aby goje nigdy nie wydobyli się ze swej niedoli, zaszczepiłem w nich żarliwą lub fanatyczną wiarę. W co drugiej wiosce stoi kościół, a na każde dziesięć domów przypada kapliczka. Święta Matka, w zardzewiałej aureoli nad głową, trzyma na rękach Jezuska i przypomina tym prostakom o bękarcie, którego żydowski cieśla Josl Pandre zrobił jej z pomocą świętego ducha. Stare gojki przychodzą tutaj klęczeć także zimą i nabawiają się tym sposobem łamania w kościach. W maju codziennie odbywają się procesje. Wygłodzony tłum zawodzi ochrypłymi głosami. Śmierdzi kadzidło. Dobosz gruźlik wali w bęben, aby mnie przestraszyć i przepędzić. Ksiądz, który zwykle ma tuzin bękartów biegających po wsi, bełkocze coś po łacinie, żegna się i wymachuje kropidłem. Mimo to deszcz nie przychodzi, a jeśli nawet, to nigdy na czas. Ale lud wciąż wierzy. I tak się to wszystko toczy od niepamiętnych czasów.
Krzeszowscy Żydzi są trochę roztropniejsi i zamożniejsi niż chłopi. Ich żony prowadzą sklepiki, oszukując na wadze i miarce. Domokrążcy namawiają chłopki do zakupu różnych świecidełek, za co dostają pszenicę, kartofle, len, kury, kaczki, gęsi i czasem coś jeszcze na dodatek. Bo czego kobieta nie da za sznurek szklanych paciorków, ozdobną miotełkę do kurzu, kawałek kwiecistego perkaliku czy po prostu za dobre słowo od obcego? Nie powinno zatem nikogo dziwić, że tu i ówdzie pośród małych szejgeców i siks o płowych czuprynach napotyka się czarnookie diabełki o kręconych włosach i garbatych nosach. Chłopi śpią w nocy smacznie, lecz diabeł nie daje spać ich młodym żonom, prowadzi je tylnymi ścieżkami do stodół, gdzie miastowi handlarze czekają w sianie. Psy ujadają, koguty pieją, żaby kumkają, gwiazdy na niebie czuwają i mrugają, pośród chmur drzemie sam Bóg. Wszechmocny jest sędziwy. Niełatwo jest żyć wiecznie...
Ale wróćmy do Żydów z Krzeszowa.
Przez cały rok rynek jest tu jednym wielkim bagnem. Kobiety wylewają na ziemię pomyje. Domy stoją pochylone, do połowy zapadnięte w ziemi, mają połatane dachy i okna pozatykane szmatami lub pokryte krowimi pęcherzami. W lepiankach biedaków brak podłóg; w niektórych nawet kominów. W takich chałupach dym z pieca uchodzi przez dziurę w dachu. Dziewczęta wychodzą za mąż w wieku czternastu lub piętnastu lat i starzeją się szybko od ciągłych porodów. Szewcy siedzą na niskich stołkach, ćwicząc swój fach na znoszonych, podartych butach. Krawcy przenicowują na trzecią stronę wyleniałe futra. Szczotkarze czeszą drewnianymi grzebieniami świńską szczecinę, śpiewając ochrypłym głosem fragmenty obrzędowych pieśni i weselnych piosenek. Przez cały tydzień, poza dniem targowym, sklepikarze nie mają nic do roboty, więc wysiadują w besmedreszu, drapiąc się, studiując Gemarę lub też opowiadając sobie nawzajem przedziwne historie o potworach, duchach i wilkołakach. Zapewne, słusznie zresztą, myślicie, że w takiej dziurze niewiele jest dla mnie roboty. Na grzech z prawdziwego zdarzenia nie ma co liczyć. Mieszkańcom brakuje zarówno sił, jak i chęci. Co pewien czas jakaś szwaczka się wychrzci albo córce nosiwody urośnie brzuch, lecz takie rzeczy niespecjalnie mnie bawią. Dlatego też rzadko odwiedzałem Krzeszów.
No, ale było tam kilku bogaczy, a w zamożnym domu to i owo może się zdarzyć. Moją uwagę przykuwało zwłaszcza domostwo największego bogacza z Krzeszowa, reb Gimpla Szora. Za dużo czasu zajęłoby opowiadanie, skąd reb Gimpel wziął się w tym mieście. Wcześniej mieszkał w Żółkwi, niedaleko Lwowa. Do Krzeszowa sprowadziły go przede wszystkim interesy: handlował drewnem i za grosze odkupił las od tutejszego dziedzica. Poza tym jego żona Genendel (niewiasta ze znakomitej rodziny, wnuczka Maharszy czy też Remu) cierpiała na chroniczny kaszel i czasami pluła krwią. Dlatego jakiś lwowski lekarz zalecił jej zamieszkanie w zalesionej okolicy. Dość, że reb Gimpel przybył do Krzeszowa z całym swoim dobytkiem i przywiózł tam również dorosłego syna i dziesięcioletnią córeczkę Lise. Kazał zbudować dom na końcu ulicy Bóżniczej, z dala od stojących już domostw, po czym sprowadził kilka wozów z meblami, naczyniami, ubraniami, książkami i mnóstwem innych rzeczy. Przyjechali z nim także stara służąca i młody sługa, którego zatrudnił też jako stangreta. Sługa miał na imię Lejbl. Przybysze wnieśli trochę życia do miasteczka. W lesie reb Gimpla znaleźli pracę synowie biedniejszych mieszkańców. Rozwozili stąd kłody drewna. Bogaty gospodarz doprowadził do porządku łaźnię i zapłacił za nowy dach w przytułku.
Reb Gimpel był silnym, wysokim, barczystym mężczyzną o czarnej jak smoła brodzie, rozdwojonej na końcach, i miał głos kantora. Nie był specjalnie uczony – z trudem udawało mu się przebrnąć przez jeden rozdział z Miszny – ale nigdy nie żałował pieniędzy na cele dobroczynne. Potrafił zjeść na raz bochenek chleba i omlet z sześciu jajek, zapijając to kwartą mleka. W piątki w łaźni wspinał się na najwyższą ławę i szames smagał go witkami, dopóki nie nadszedł czas zapalenia świec. Do lasu zabierał ze sobą dwa groźne psy i strzelbę. Mówiono, że na pierwszy rzut oka potrafi ocenić, czy pień drzewa jest zdrowy czy spróchniały. Mógł pracować osiemnaście godzin na dobę, a jeśli była taka potrzeba, przemierzał całe mile piechotą. Jego żona Genendel, niegdyś bardzo urodziwa, od ciągłego biegania po doktorach, zażywania lekarstw i drżenia o swoje zdrowie przedwcześnie się postarzała. Była wysoka, chuda, prawie bez biustu, o długiej, bladej twarzy i zakrzywionym nosie. Jej cienkie wargi zawsze pozostawały zasznurowane, a szare oczy spoglądały na świat ze złością. Miesiączki miała bolesne i bardzo cierpiała (albo wmawiała sobie, że cierpi), więc kładła się do łóżka, jakby złożona śmiertelną chorobą. Raz ją bolała głowa, to znów dostawała czkawki; dopadał ją ból zęba albo ściskało w żołądku. Prawdę mówiąc, nie była odpowiednią żoną dla reb Gimpla, ale on nigdy się nie skarżył. Pewnie uważał, że wszystkie żony są takie. Ostatecznie pobrali się, kiedy miał piętnaście lat...
Na temat syna nie będę się rozwodził. Wdał się w ojca: kiepski student, wielki żarłok, dobry pływak, niezwykle obrotny kupiec. Ożenił się jeszcze przed przeprowadzką. Poślubił dziewczynę z Brodów i zaraz potem zajął się handlem. Rzadko przyjeżdżał do Krzeszowa. Podobnie jak ojcu nie brakowało mu pieniędzy. Obydwaj mieli żyłkę do interesów. Pieniądze same do nich płynęły. Wydawało się, że reb Gimpel i jego rodzina dożyją swych lat w spokoju, jak to często bywa ze zwykłymi ludźmi, którym ze względu na ich prostotę oszczędzono złego losu i którzy bez przeszkód przechodzą przez życie.
2
LISE
No, ale reb Gimpel miał także córkę, a – jak wiadomo – kobiety przynoszą wiele nieszczęścia i zgryzoty.
Ta dziewczyna, Lise, była piękna i dobrze ułożona. W wieku dwunastu lat dorównywała wzrostem ojcu. Miała jasne, niemal żółte włosy, a skórę białą i gładką niczym atłas. Jej oczy wydawały się to błękitne, to znów zielone. Zachowywała się tak, jakby była zarazem szlachcianką i pobożną Żydówką z dobrej rodziny. Kiedy miała sześć lat, jej ojciec najął rebecin, która uczyła ją czytania i modlitw. Później reb Gimpel wysłał córkę do mełameda. Od samego początku bardzo ciągnęło ją do książek. Sama studiowała Tanach w iwre-tajcz , zaglądała do matczynego Chumeszu, do Dziedzictwa łani, Rózgi kary, Dobrego serca, Prostej miary i innych dzieł znajdujących się w domu. Potem zdołała niemal samodzielnie nauczyć się trochę hebrajskiego. Ojciec mówił jej wielokrotnie, że nie wypada, aby dziewczyna studiowała Torę. Matka, Genendel, ostrzegała ją, że zostanie starą panną, bo żaden mężczyzna nie zechce uczonej żony. Dziewczyna nie traktowała jednak tych ostrzeżeń poważnie. Studiowała Powinność serca i czytała historie z Księgi Josippona. Zaglądała do Studni Jakuba, do Cudów Midrasza, do Księgi księcia i ascety i znała wiele opowieści z Gemary i wszelkie sentencje tanaitów i amoraitów. Jej pragnienie wiedzy nie miało granic. Za każdym razem, gdy do Krzeszowa przybywał handlarz książkami, wzywała go do domu i kupowała tomy, które miał w worku. W szabat po obiedzie przychodziły do niej z wizytą dziewczęta z miejscowych zamożnych rodzin i plotkowały z nią, grały w warcaby, parzyste i nieparzyste, zadawały sobie nawzajem zagadki i dokazywały, jak to zwykle robią podlotki. Lise zachowywała się uprzejmie, częstowała je szabasowymi owocami, ciasteczkami, orzechami i tejglech, ale nie miała z nimi o czym rozmawiać, ponieważ myśli dziewcząt były zaprzątnięte sukienkami, butami i nowinkami, podczas gdy Lise myślała o innych rzeczach. Była jednak lubiana, bo nie odnosiła się do nikogo z wyższością i każdego traktowała uprzejmie. W święta przychodziła czasami do babińca, chociaż nie było w zwyczaju, aby dziewczęta w jej wieku uczestniczyły w modlitwie. Reb Gimpel, który darzył swoją jedynaczkę wielką miłością, nieraz powtarzał:
– Szkoda, że nie urodziła się chłopcem. Wyrosłaby na wspaniałego mężczyznę!
– Marnujesz dziewczynę! – odpowiadała Genendel. – Nie będzie umiała nawet przyrządzić kugla!
Jako że w Krzeszowie nie było żadnego porządnego nauczyciela (jedyny nauczyciel, Josl, ledwo potrafił napisać zdanie po żydowsku), reb Gimpel pozwolił córce studiować księgi u Kalmana Znachora, który słynął w miasteczku i całej okolicy. Wykonywał on operacje zwykłym nożem do chleba. Potrafił wypalać kołtuny, przykładać pijawki, puszczać krew, posiadał własną szafę z książkami i sam przygotowywał różne pigułki z ziół. Był niski, gruby, miał duży brzuch i chodził, kołysząc się na boki. Ubierał się niczym dziedzic: w pluszowy kapelusz, aksamitny kaftan, spodnie do kolan i buty z klamrami. W Krzeszowie panował zwyczaj, że kiedy prowadzono narzeczoną do mykwy, zatrzymywano się przy ganku Kalmana Znachora i klezmerzy grali frejlechs na jego cześć.
– Nie wolno drażnić takich ludzi! – mówiono w mieście. – Oby tylko nie byli potrzebni!
Kalman Znachor był stałym gościem u reb Gimpla, leczył Genendel i pozwalał Lise pożyczać książki. Dziewczyna przeczytała wszystko, co znalazła w jego biblioteczce. Były tam dzieła medyczne, opisy odległych krajów i dzikich plemion, jak również historie o wielkich panach, co jeżdżą na polowania, romansują, urządzają bale i hulanki, a także cudowne opowieści o czarownikach, rycerzach, królach, książętach i zwierzętach. Lise to wszystko czytała.
No, ale czas już, żeby opowiedzieć o Lejblu Służącym czy Lejblu Furmanie. W Krzeszowie nie wiedziano, skąd chłopak pojawił się u reb Gimpla. Mówiono, że jest ponoć bękartem porzuconym na ulicy. Inni przebąkiwali, że jego matka była przechrztą. Uchodził za największego nieuka w Krzeszowie i okolicy. Nie umiał pisać ani czytać i nie modlił się, chociaż posiadał własne filakterie. W piątek wieczorem, gdy mężczyźni szli do besmedreszu, on szwendał się po rynku jak szejgec. Pomagał pannom służącym czerpać wodę ze studni i doglądał koni w stajni. Golił brodę, nie nosił cyces, nie odmawiał błogosławieństw i zupełnie odciął się od żydowskich zwyczajów. Kiedy przybył do Krzeszowa, niektórzy zamożni mieszkańcy próbowali z nim rozmawiać. Jakiś mełamed zaoferował się uczyć go za darmo. Pobożne kobiety strofowały go i ostrzegały, że skończy w Gehennie na łożu nabijanym gwoździami. Ale ten w ogóle ich nie słuchał. Wydymał tylko wargi i gwizdał. Kobietom niedającym mu spokoju odpowiadał zuchwale:
– Was w mojej Gehennie nie będzie! To mi dopiero świętoszki!
Brał bacik, który nosił ze sobą, i zadzierał jednej z kobiet spódnicę. Powstawało zamieszanie, krzyk, śmiech, a kobieta ta pilnowała, żeby nigdy już nie mieć nic do czynienia z Lejblem Furmanem.
Chociaż odstąpił od wiary, to jak na złość był bardzo przystojnym młodzieńcem, wysokim i zwinnym, o długich nogach, wąskich biodrach i gęstych czarnych włosach, trochę kręconych, a trochę zmierzwionych, w których zawsze tkwiło parę ździebeł siana i słomy. Jego brwi zrastały się nad nosem. Oczy miał czarne i zuchwałe, wargi wydatne. Ubierał się jak goj: nosił wysokie buty z cholewami, bryczesy, krótki kubrak i polską czapkę z daszkiem ze skóry, którą zsuwał na tył głowy, aż sięgała mu karku. Potrafił grać na skrzypkach i wycinał fujarki z gałązek. Zbudował gołębnik na dachu domu reb Gimpla i od czasu do czasu wspinał się tam i przeganiał gołębie długim batem. Chociaż miał własną izbę i ławę do spania, zwykle nocował na strychu, na sianie. Potrafił przespać czternaście godzin bez przerwy. Kiedyś w Krzeszowie wybuchł tak straszny pożar, że ludzie zaczęli pakować dobytek. W domu reb Gimpla szukano Lejbla, by pomógł nosić pakunki, lecz on jakby zapadł się pod ziemię. Dopiero kiedy w końcu ugaszono pożar i zamieszanie ustało, znaleziono go w kącie podwórza, pod jabłonką. Smacznie spał, jak gdyby nic się nie stało.
Wszyscy wiedzieli, że Lejbl Furman jest rozpustnikiem, ale miał dobry zwyczaj: nie przystawiał się do żydowskich dziewcząt. Zadawał się tylko z siksami i młodymi chłopkami. Pociąg, jaki do niego czuły, był niemal zwierzęcy. Kawalerowie z miasteczka, którzy przychodzili do szynku na piwo, opowiadali, że starczy, by Lejbl spojrzał na którąś, a ta już do niego lgnie. Kobiety przychodziły na jego strych, a on z nimi spał. Goje wielokrotnie grozili, że mu odrąbią głowę, lecz on nie brał sobie do serca tych pogróżek i coraz bardziej pogrążał się w rozpuście. W każdej wiosce, do której jeździł z reb Gimplem, miał swoje ukochane i zostawiał za sobą bękarty. Niektórzy mówili, że wystarczy jedno gwizdnięcie, żeby chłopka do niego przybiegła, jakby zaczarowana. Sam Lejbl rzadko opowiadał o swojej władzy nad kobietami. Nie pił wódki, unikał bójek i nie zadawał się z miejscową młodzieżą – szewczykami, krawczykami, bednarzami i szczotkarzami. Oni także nie uważali go za swojego. Lejbl nie troszczył się o pieniądze. Mówiono, że reb Gimpel zapewnia mu jedynie utrzymanie. Jakiś krzeszowski bałaguła chciał go zatrudnić i dać mu prawdziwy zarobek, ale on nie chciał o tym słyszeć. Służył reb Gimplowi jak niewolnik. Jedyne, na czym mu zależało, to konie, wyczyszczone buty z cholewami, gołębie i siksy. Ludzie z miasteczka machnęli na niego ręką.
– Stracona dusza! – mówili. – Żydowski goj!...
Stopniowo się do niego przyzwyczaili i o nim zapomnieli.
3
ZARĘCZYNY
Kiedy Lise miała piętnaście lat, zaczęto ją swatać. Jako że Genendel była chora, a w dodatku między małżonkami często wybuchały kłótnie, reb Gimpel sam rozmawiał o tym z córką. Ale ona bardzo się zawstydzała i odpowiadała:
– Niech ojciec zrobi, jak uważa!
– Masz dwóch konkurentów – oznajmił reb Gimpel. – Jeden jest z Lublina, a drugi z Warszawy. Ten z Lublina pochodzi z zamożnej rodziny, ale nie jest uczony. Ten z Warszawy to prawdziwy geniusz, ale skończony biedak... Powiedz mi: którego wolisz?
– Jaką wartość mają pieniądze? – odparła Lise i spuściła głowę. – Pieniądze można stracić, a wiedza zostaje...
– Czyli wolisz warszawiaka? – zapytał reb Gimpel, gładząc długą czarną brodę.
– Ojciec wie najlepiej – szepnęła Lise.
– Ale podobno ten z Lublina jest przystojny... Wysoki i jasnowłosy... A ten z Warszawy wyjątkowo niski... Niższy od ciebie o głowę...
Lise ujęła się za warkocze. Poczerwieniała, a zaraz potem pobladła. Zagryzła cienkie wargi.
– No więc jak, córko? – zapytał reb Gimpel. – Nie wstydź się!
– Gdzie on jest?... To znaczy, co on robi?... Chciałam powiedzieć, gdzie się uczy... – Lise jąkała się, a kolana jej drżały ze wstydu.
– Ten warszawiak?... On jest, niechaj Bóg nas od tego uchroni, sierotą... Obecnie uczy się w jesziwie w Sandomierzu... Podobno zna Talmud na pamięć... Zgłębia także kabałę i filozofię... Napisał już jakiś komentarz do Rambama czy Rambana. Sam nawet nie pamiętam!
– Tak – wykrztusiła Lise.
– Czyli jego chcesz?
– Tak, to znaczy... Jeśli ojciec się zgodzi...
Zakryła oczy obiema dłońmi i wybiegła z pokoju. Reb Gimpel podążył za nią wzrokiem. Miał z niej pociechę: była piękna, cnotliwa i mądra. W dodatku bardziej przywiązana do niego niż do matki. Chociaż już dorosła, całowała go, przeczesywała mu brodę palcami. W piątek, zanim wyszedł do łaźni, szykowała mu czystą koszulę. Przed zapaleniem szabasowych świec, kiedy wracał wykąpany, witała go świeżo upieczonym ciastem i kompotem z suszonych śliwek. Nigdy nie słyszał, żeby śmiała się głośno jak inne dziewczęta, nie chodziła też boso w jego obecności. Gdy ucinał sobie drzemkę po szabasowym posiłku, stąpała na palcach, aby go nie obudzić. Kiedy niedomagał, dotykała jego czoła, sprawdzając, czy nie ma gorączki, i przynosiła mu przeróżne lekarstwa oraz smakołyki. Reb Gimpel nieraz zazdrościł szczęśliwcowi, który dostanie ją za żonę.
Pewnego dnia ludzie z Krzeszowa dowiedzieli się, że do Lise przyjechał narzeczony. Przybył sam chłopską furmanką i zatrzymał się u miejscowego rabina, reb Ojzerla. Ludzie bardzo się zdziwili, kiedy ujrzeli tego nieboraka. Był mały, chudy, z czarnymi rozwichrzonymi pejsami, bladą twarzą i spiczastą brodą ledwo pokrytą kilkoma rzadkimi kępkami włosów. Spod długiej kapoty sięgającej niemal kostek wyglądała zgrzebna koszula. Plecy miał zgarbione. Chód szybki i nerwowy. Przypominał młodzieńca, który jeździ zbierać heter meah rabbanim, albo wręcz pustelnika. Krzeszowskie dziewczęta podbiegły do okien i z ciekawością wodziły wzrokiem za nieznajomym. W besmedreszu mężczyźni i młodzieńcy podeszli, aby go powitać, a on natychmiast zaczął z nimi rozprawiać w niezwykle uczony i wielkomiejski sposób.
– No, no, prawdziwa metropolia z tego Krzeszowa – zauważył.
– Nikt nie twierdzi, że to Warszawa! – odparł jeden z młodzieńców.
– Jaka to różnica?... Jedno miejsce na ziemi jest podobne do drugiego!...
Sypał cytatami z Talmudu babilońskiego i Talmudu jerozolimskiego. Opowiadał młodzieńcom i chłopcom pozostającym na utrzymaniu swoich teściów przeróżne nowinki ze świata. Chwalił się, że miał okazję zobaczyć kiedyś księcia Radziwiłła i poznał pewnego wyznawcę Sabataja Cwi. Powiedział, że w Warszawie żyje przechrzta, który codziennie studiuje Gemarę z komentarzami. I że spotkał raz Żyda pochodzącego z Szuszanu, starożytnej stolicy Persji. Znał też różne zagadki i anegdoty o cadyku reb Heszelu. Przekonali się, że potrafi grać w szachy i namalować sziwiti z lwami po obu stronach tablic z przykazaniami i dwunastoma znakami zodiaku. Umiał napisać w świętym języku wiersz, który da się czytać od prawej do lewej i od lewej do prawej, z góry na dół i z dołu do góry, a także obliczać ułamki potrzebne do kilaim, eruwu i budowy kuczki. W dodatku okazało się, że młodzieniec zna się na filozofii, a nawet na kabale. Zaglądał do Księgi blasku i do Drzewa życia, do Przewodnika zbłąkanych i do Ofiary całopalnej Remu. Kilka dni po jego przybyciu do Krzeszowa reb Gimpel wyposażył go w nową kapotę, buty i białe pończochy oraz podarował mu złoty zegarek. Młodzieniec przyczesał rzadką bródkę i podkręcił pejsy. Lise nie widziała go aż do zaręczyn, lecz słyszała, że jest uczony, i była dumna, iż wybrała jego, a nie młodzieńca z Lublina.
Uroczystości spisania umowy zaręczynowej były huczne niczym wesele. Zaproszono pół miasteczka. Zgodnie ze zwyczajem mężczyźni i kobiety siedzieli oddzielnie. Szlojmełe, przyszły oblubieniec, wygłosił niezwykle mądrą przemowę, po czym złożył ozdobny podpis z długim zawijasem. Uczeni mężczyźni z Krzeszowa próbowali z nim rozmawiać i wieść dysputę, ale trudno mu było dorównać inteligencją i wiedzą. W trakcie zaręczyn, przed ucztą, reb Gimpel złamał przyjęty zwyczaj, że narzeczonym nie wolno się spotkać aż do ślubu, i zaprowadził młodzieńca do pokoju narzeczonej, aby mogli się zobaczyć, bowiem według prawa mężczyzna nie powinien poślubiać niewiasty, dopóki jej nie ujrzy. Kapota młodzieńca była rozpięta i odsłaniała jedwabną kamizelkę oraz złoty łańcuszek od zegarka. Półbuty Szlojmełe miał wyglancowane na wielkomiejską modłę. Na czubku głowy widniała aksamitna jarmułka. Wysokie czoło zrosił mu pot, a policzki się zaróżowiły. Ciemne oczy spoglądały trochę nieśmiało, a trochę z zaciekawieniem. Z wielkiego zaaferowania cały czas owijał sobie wokół wskazującego palca frędzel od gartla. Lise oblała się purpurą na jego widok. Słyszała, że jest brzydki, ale jej wydał się przystojny. Także dziewczęta, które były przy ich spotkaniu powiedziały później, że wyprzystojniał. Reb Gimpel gładził czubek długiej czarnej brody.
– Oto narzeczona! – powiedział. – Nie wstydź się!... Spójrz na nią!...
Lise miała na sobie czarną suknię z jedwabiu. Szyję zdobił sznur pereł, które otrzymała w prezencie zaręczynowym. W blasku świec jej włosy lśniły niemal czerwonym blaskiem. Czoło miała wysokie, wyższe niż zwykle u dziewcząt, a nos z maleńkim garbkiem pośrodku. Na palcu lewej ręki widniał pierścionek z wyrytym „M”, pierwszą literą „Mazł tow”. Trzymała haftowaną chusteczkę, ale kiedy Szlojmełe wszedł, opuściła ją na podłogę. Jedna z dziewcząt ją podniosła.
– Dobry wieczór – przywitał się młodzieniec.
– Dobrego roku – odpowiedziały chórem Lise i jej dwie koleżanki.
– Jest gorąco! – zawołał Szlojmełe.
– Tak, jest gorąco! – odparły jednym głosem wszystkie trzy dziewczęta.
– A może to moja wina? – odezwał się Szlojmełe śpiewnym głosem. – W Gemarze jest powiedziane: Chamra bitekufas tamuz kerira lei... A znaczy to...
– Wiem! – Lise pospieszyła z odpowiedzią. – „Osłu jest zimno nawet w miesiącu tamuz”...
– No proszę, jaka uczona w Talmudzie! – zdumiał się Szlojmełe i czubki uszu mu poczerwieniały.
Rozmowa zaraz potem została ucięta. Mężczyźni i kobiety wtłoczyli się do pokoju. Krzeszowskiemu rabinowi reb Ojzerlowi nie podobało się, że narzeczeni spędzają razem czas, i kazał im się rozdzielić. Szlojmełe zaraz zaprowadzono z powrotem do mężczyzn, a uczta trwała do białego rana.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------