Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Trzydzieści sześć opowiadań - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 czerwca 2025
48,00
4800 pkt
punktów Virtualo

Trzydzieści sześć opowiadań - ebook

Isaac Bashevis Singer, jedyny laureat literackiej Nagrody Nobla za twórczość pisaną w języku jidysz, choć napisał wiele powieści, słynie przede wszystkim jako mistrz krótkich form. Edycja Biblioteki Narodowej zawiera trzydzieści sześć opowiadań przełożonych z oryginału. Z częścią z nich polski czytelnik miał już okazję zetknąć się za pośrednictwem tłumaczeń z wersji angielskich, ale dzięki obecnemu przekładowi z jidysz zostały uzupełnione o pominięte wcześniej szczegóły, a nawet całe fragmenty, i oddają bogactwo języka Singera. Był on bowiem znakomitym stylistą, miał nadzwyczajny słuch językowy i brawurowo wykorzystywał bogatą idiomatykę jidysz. Wśród zamieszczonych w tomie opowiadań znajdują się również utwory dotąd nietłumaczone na żaden język.

Liczba tekstów wybranych przez autorów opracowania nawiązuje do żydowskiej legendy o lamedwownikach, trzydziestu sześciu sprawiedliwych w każdym pokoleniu – to ludzie skromni, pozostający w ukryciu, dzięki nim świat może istnieć.

Ten reprezentatywny wybór daje wyobrażenie o różnorodności utworów Singera, począwszy od monologów prostych mieszkańców sztetli, a nawet demonów, poprzez humorystyczne opowieści inspirowane folklorem żydowskim, do przejmujących tekstów mówiących pośrednio o Zagładzie. Pojawiają się tu opowiadania zarówno autobiograficzne, osadzone w polsko-żydowskiej historii, jak i fantastyczne, wykraczające poza miejsce i czas, ukazujące ludzkie namiętności i pragnienia.

Większość opowiadań ukazuje się w przekładach Moniki Adamczyk-Garbowskiej i Mariusza Lubyka, a kilka z nich w tłumaczeniu Michała Friedmana.

Spis treści

Spis treści

Wstęp

I. Biografia

1. Okres polski – dzieciństwo i młodość

2. Dwa debiuty

3. Okres warszawski

4. Okres amerykański

II. Pisarz żydowski, polski, amerykański

III. Formy twórczości

1. Opowiadania

2. Powieści

3. Krytyka literacka i publicystyka

4. Twórczość dla dzieci

IV. Oryginały i przekłady

V. Recepcja w Polsce

VI. Mistrz krótkich form

Nota edytorska

Informacja o autorach opracowania

Bibliografia

 

Trzydzieści sześć opowiadań

Na starość

Wiejski grabarz

Wnuki

Żyd z Babilonu

W blasku księżyca

Zejdlus Pierwszy

Upadek Krzeszowa

Dziennik nienarodzonego

Dwoje umarłych rusza w tan

Spinoza z ulicy Krochmalnej

Krótki piątek

Gimpel Głupek

Mali szewcy

Dzień przyjemności

Praczka

Biłgoraj

Uczę się polskiego

Reb Iciełe i Szprynca

Marzyciele

Tajbełe i demon Hurmiza

Opowieść tyszowiecka

Cień kołyski

Jentl, uczeń jesziwy

Na przyzbie

Utracona żona

Buduar

Porada

Gołębie

Tanchum

O tym, jak Szlemiel wybrał się do Warszawy

Józef i Koza, czyli ofiara dla Wisły

Kafeteria

Bendit i Dyszka

Hermafrodyta

Matematyk

Elke i Meir

Słownik terminów judaistycznych

Źródła tekstów

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66257-39-9
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Upa­dek Krze­szowa

1

REB GIM­PEL PRZY­BYWA DO KRZE­SZOWA

Je­stem jej­cer hore, Zły Duch, Sza­tan, Pierw­szy Wąż. W księ­gach ka­ba­li­stycz­nych zwą mnie Sa­ma­elem albo SM. Ży­dzi cza­sami na­zy­wają mnie po pro­stu „ten”.

Do­brze wia­domo, że lu­bię ko­ja­rzyć dziwne mał­żeń­stwa. Uwiel­biam ta­kie nie­do­pa­so­wane pary jak sta­rzec i młoda dziew­czyna, brzydka trzy­krotna wdowa i młody chło­pak, któ­remu jesz­cze nie wy­ro­sła broda, ka­leka i pięk­ność, mę­drzec i głu­pia gęś, kan­tor i głu­cha ko­bieta, mil­czek i chwa­li­pięta. Tego ro­dzaju nie­zwy­kły zwią­zek stwo­rzy­łem w Krze­szo­wie, mia­steczku nad Sa­nem. Lu­dzie mieli z czego drwić, a ja przy­go­to­wa­łem jedną z mo­ich sztu­czek, które w oka­mgnie­niu pro­wa­dzą do utraty za­równo tego, jak i przy­szłego świata.

Krze­szów jest nie­mal tej wiel­ko­ści co jedna z naj­mniej­szych li­ter w naj­mniej­szym mo­dli­tew­niku. Z dwu stron mia­steczko ota­czają gę­ste so­snowe lasy, a z trze­ciej strony pły­nie San. Chłopi w oko­licz­nych wio­skach są bied­niejsi i bar­dziej za­co­fani niż inni goje w lu­bel­skiej gu­berni, a ich pola ja­łowe. W ciągu roku przez dłu­gie mie­siące drogi w kie­runku więk­szych miast po­prze­ci­nane są sze­ro­kimi ro­wami wy­peł­nio­nymi wodą i nie­bez­piecz­nie jest po­dró­żo­wać tam­tędy fur­manką. Zimą niedź­wie­dzie i wilki pod­cho­dzą na skraj ludz­kich osad i zda­rza się, że po­że­rają krowę, cielę, a na­wet czło­wieka. Aby goje ni­gdy nie wy­do­byli się ze swej nie­doli, za­szcze­pi­łem w nich żar­liwą lub fa­na­tyczną wiarę. W co dru­giej wio­sce stoi ko­ściół, a na każde dzie­sięć do­mów przy­pada ka­pliczka. Święta Matka, w za­rdze­wia­łej au­re­oli nad głową, trzyma na rę­kach Je­zu­ska i przy­po­mina tym pro­sta­kom o bę­kar­cie, któ­rego ży­dow­ski cie­śla Josl Pan­dre zro­bił jej z po­mocą świę­tego du­cha. Stare gojki przy­cho­dzą tu­taj klę­czeć także zimą i na­ba­wiają się tym spo­so­bem ła­ma­nia w ko­ściach. W maju co­dzien­nie od­by­wają się pro­ce­sje. Wy­gło­dzony tłum za­wo­dzi ochry­płymi gło­sami. Śmier­dzi ka­dzi­dło. Do­bosz gruź­lik wali w bę­ben, aby mnie prze­stra­szyć i prze­pę­dzić. Ksiądz, który zwy­kle ma tu­zin bę­kar­tów bie­ga­ją­cych po wsi, beł­ko­cze coś po ła­ci­nie, że­gna się i wy­ma­chuje kro­pi­dłem. Mimo to deszcz nie przy­cho­dzi, a je­śli na­wet, to ni­gdy na czas. Ale lud wciąż wie­rzy. I tak się to wszystko to­czy od nie­pa­mięt­nych cza­sów.

Krze­szow­scy Ży­dzi są tro­chę roz­trop­niejsi i za­moż­niejsi niż chłopi. Ich żony pro­wa­dzą skle­piki, oszu­ku­jąc na wa­dze i miarce. Do­mo­krążcy na­ma­wiają chłopki do za­kupu róż­nych świe­ci­de­łek, za co do­stają psze­nicę, kar­to­fle, len, kury, kaczki, gęsi i cza­sem coś jesz­cze na do­da­tek. Bo czego ko­bieta nie da za sznu­rek szkla­nych pa­cior­ków, ozdobną mio­tełkę do ku­rzu, ka­wa­łek kwie­ci­stego per­ka­liku czy po pro­stu za do­bre słowo od ob­cego? Nie po­winno za­tem ni­kogo dzi­wić, że tu i ów­dzie po­śród ma­łych szej­ge­ców i siks o pło­wych czu­pry­nach na­po­tyka się czar­no­okie dia­bełki o krę­co­nych wło­sach i gar­ba­tych no­sach. Chłopi śpią w nocy smacz­nie, lecz dia­beł nie daje spać ich mło­dym żo­nom, pro­wa­dzi je tyl­nymi ścież­kami do sto­dół, gdzie mia­stowi han­dla­rze cze­kają w sia­nie. Psy uja­dają, ko­guty pieją, żaby kum­kają, gwiazdy na nie­bie czu­wają i mru­gają, po­śród chmur drze­mie sam Bóg. Wszech­mocny jest sę­dziwy. Nie­ła­two jest żyć wiecz­nie...

Ale wróćmy do Ży­dów z Krze­szowa.

Przez cały rok ry­nek jest tu jed­nym wiel­kim ba­gnem. Ko­biety wy­le­wają na zie­mię po­myje. Domy stoją po­chy­lone, do po­łowy za­pad­nięte w ziemi, mają po­ła­tane da­chy i okna po­za­ty­kane szma­tami lub po­kryte kro­wimi pę­che­rzami. W le­pian­kach bie­da­ków brak pod­łóg; w nie­któ­rych na­wet ko­mi­nów. W ta­kich cha­łu­pach dym z pieca ucho­dzi przez dziurę w da­chu. Dziew­częta wy­cho­dzą za mąż w wieku czter­na­stu lub pięt­na­stu lat i sta­rzeją się szybko od cią­głych po­ro­dów. Szewcy sie­dzą na ni­skich stoł­kach, ćwi­cząc swój fach na zno­szo­nych, po­dar­tych bu­tach. Krawcy prze­ni­co­wują na trze­cią stronę wy­le­niałe fu­tra. Szczot­ka­rze cze­szą drew­nia­nymi grze­bie­niami świń­ską szcze­cinę, śpie­wa­jąc ochry­płym gło­sem frag­menty ob­rzę­do­wych pie­śni i we­sel­nych pio­se­nek. Przez cały ty­dzień, poza dniem tar­go­wym, skle­pi­ka­rze nie mają nic do ro­boty, więc wy­sia­dują w be­sme­dre­szu, dra­piąc się, stu­diu­jąc Ge­marę lub też opo­wia­da­jąc so­bie na­wza­jem prze­dziwne hi­sto­rie o po­two­rach, du­chach i wil­ko­ła­kach. Za­pewne, słusz­nie zresztą, my­śli­cie, że w ta­kiej dziu­rze nie­wiele jest dla mnie ro­boty. Na grzech z praw­dzi­wego zda­rze­nia nie ma co li­czyć. Miesz­kań­com bra­kuje za­równo sił, jak i chęci. Co pe­wien czas ja­kaś szwaczka się wy­chrzci albo córce no­si­wody uro­śnie brzuch, lecz ta­kie rze­czy nie­spe­cjal­nie mnie ba­wią. Dla­tego też rzadko od­wie­dza­łem Krze­szów.

No, ale było tam kilku bo­ga­czy, a w za­moż­nym domu to i owo może się zda­rzyć. Moją uwagę przy­ku­wało zwłasz­cza do­mo­stwo naj­więk­szego bo­ga­cza z Krze­szowa, reb Gim­pla Szora. Za dużo czasu za­ję­łoby opo­wia­da­nie, skąd reb Gim­pel wziął się w tym mie­ście. Wcze­śniej miesz­kał w Żół­kwi, nie­da­leko Lwowa. Do Krze­szowa spro­wa­dziły go przede wszyst­kim in­te­resy: han­dlo­wał drew­nem i za gro­sze od­ku­pił las od tu­tej­szego dzie­dzica. Poza tym jego żona Ge­nen­del (nie­wia­sta ze zna­ko­mi­tej ro­dziny, wnuczka Ma­har­szy czy też Remu) cier­piała na chro­niczny ka­szel i cza­sami pluła krwią. Dla­tego ja­kiś lwow­ski le­karz za­le­cił jej za­miesz­ka­nie w za­le­sio­nej oko­licy. Dość, że reb Gim­pel przy­był do Krze­szowa z ca­łym swoim do­byt­kiem i przy­wiózł tam rów­nież do­ro­słego syna i dzie­się­cio­let­nią có­reczkę Lise. Ka­zał zbu­do­wać dom na końcu ulicy Bóż­ni­czej, z dala od sto­ją­cych już do­mostw, po czym spro­wa­dził kilka wo­zów z me­blami, na­czy­niami, ubra­niami, książ­kami i mnó­stwem in­nych rze­czy. Przy­je­chali z nim także stara słu­żąca i młody sługa, któ­rego za­trud­nił też jako stan­greta. Sługa miał na imię Lejbl. Przy­by­sze wnie­śli tro­chę ży­cia do mia­steczka. W le­sie reb Gim­pla zna­leźli pracę sy­no­wie bied­niej­szych miesz­kań­ców. Roz­wo­zili stąd kłody drewna. Bo­gaty go­spo­darz do­pro­wa­dził do po­rządku łaź­nię i za­pła­cił za nowy dach w przy­tułku.

Reb Gim­pel był sil­nym, wy­so­kim, bar­czy­stym męż­czy­zną o czar­nej jak smoła bro­dzie, roz­dwo­jo­nej na koń­cach, i miał głos kan­tora. Nie był spe­cjal­nie uczony – z tru­dem uda­wało mu się prze­brnąć przez je­den roz­dział z Miszny – ale ni­gdy nie ża­ło­wał pie­nię­dzy na cele do­bro­czynne. Po­tra­fił zjeść na raz bo­che­nek chleba i omlet z sze­ściu ja­jek, za­pi­ja­jąc to kwartą mleka. W piątki w łaźni wspi­nał się na naj­wyż­szą ławę i sza­mes sma­gał go wit­kami, do­póki nie nad­szedł czas za­pa­le­nia świec. Do lasu za­bie­rał ze sobą dwa groźne psy i strzelbę. Mó­wiono, że na pierw­szy rzut oka po­trafi oce­nić, czy pień drzewa jest zdrowy czy spróch­niały. Mógł pra­co­wać osiem­na­ście go­dzin na dobę, a je­śli była taka po­trzeba, prze­mie­rzał całe mile pie­chotą. Jego żona Ge­nen­del, nie­gdyś bar­dzo uro­dziwa, od cią­głego bie­ga­nia po dok­to­rach, za­ży­wa­nia le­karstw i drże­nia o swoje zdro­wie przed­wcze­śnie się po­sta­rzała. Była wy­soka, chuda, pra­wie bez biu­stu, o dłu­giej, bla­dej twa­rzy i za­krzy­wio­nym no­sie. Jej cien­kie wargi za­wsze po­zo­sta­wały za­sznu­ro­wane, a szare oczy spo­glą­dały na świat ze zło­ścią. Mie­siączki miała bo­le­sne i bar­dzo cier­piała (albo wma­wiała so­bie, że cierpi), więc kła­dła się do łóżka, jakby zło­żona śmier­telną cho­robą. Raz ją bo­lała głowa, to znów do­sta­wała czkawki; do­pa­dał ją ból zęba albo ści­skało w żo­łądku. Prawdę mó­wiąc, nie była od­po­wied­nią żoną dla reb Gim­pla, ale on ni­gdy się nie skar­żył. Pew­nie uwa­żał, że wszyst­kie żony są ta­kie. Osta­tecz­nie po­brali się, kiedy miał pięt­na­ście lat...

Na te­mat syna nie będę się roz­wo­dził. Wdał się w ojca: kiep­ski stu­dent, wielki żar­łok, do­bry pły­wak, nie­zwy­kle ob­rotny ku­piec. Oże­nił się jesz­cze przed prze­pro­wadzką. Po­ślu­bił dziew­czynę z Bro­dów i za­raz po­tem za­jął się han­dlem. Rzadko przy­jeż­dżał do Krze­szowa. Po­dob­nie jak ojcu nie bra­ko­wało mu pie­nię­dzy. Oby­dwaj mieli żyłkę do in­te­re­sów. Pie­nią­dze same do nich pły­nęły. Wy­da­wało się, że reb Gim­pel i jego ro­dzina do­żyją swych lat w spo­koju, jak to czę­sto bywa ze zwy­kłymi ludźmi, któ­rym ze względu na ich pro­stotę oszczę­dzono złego losu i któ­rzy bez prze­szkód prze­cho­dzą przez ży­cie.

2

LISE

No, ale reb Gim­pel miał także córkę, a – jak wia­domo – ko­biety przy­no­szą wiele nie­szczę­ścia i zgry­zoty.

Ta dziew­czyna, Lise, była piękna i do­brze uło­żona. W wieku dwu­na­stu lat do­rów­ny­wała wzro­stem ojcu. Miała ja­sne, nie­mal żółte włosy, a skórę białą i gładką ni­czym atłas. Jej oczy wy­da­wały się to błę­kitne, to znów zie­lone. Za­cho­wy­wała się tak, jakby była za­ra­zem szlach­cianką i po­bożną Ży­dówką z do­brej ro­dziny. Kiedy miała sześć lat, jej oj­ciec na­jął re­be­cin, która uczyła ją czy­ta­nia i mo­dlitw. Póź­niej reb Gim­pel wy­słał córkę do me­ła­meda. Od sa­mego po­czątku bar­dzo cią­gnęło ją do ksią­żek. Sama stu­dio­wała Ta­nach w iwre-tajcz , za­glą­dała do mat­czy­nego Chu­me­szu, do Dzie­dzic­twa łani, Ró­zgi kary, Do­brego serca, Pro­stej miary i in­nych dzieł znaj­du­ją­cych się w domu. Po­tem zdo­łała nie­mal sa­mo­dziel­nie na­uczyć się tro­chę he­braj­skiego. Oj­ciec mó­wił jej wie­lo­krot­nie, że nie wy­pada, aby dziew­czyna stu­dio­wała Torę. Matka, Ge­nen­del, ostrze­gała ją, że zo­sta­nie starą panną, bo ża­den męż­czy­zna nie ze­chce uczo­nej żony. Dziew­czyna nie trak­to­wała jed­nak tych ostrze­żeń po­waż­nie. Stu­dio­wała Po­win­ność serca i czy­tała hi­sto­rie z Księgi Jo­sip­pona. Za­glą­dała do Studni Ja­kuba, do Cu­dów Mi­dra­sza, do Księgi księ­cia i ascety i znała wiele opo­wie­ści z Ge­mary i wszel­kie sen­ten­cje ta­na­itów i amo­ra­itów. Jej pra­gnie­nie wie­dzy nie miało gra­nic. Za każ­dym ra­zem, gdy do Krze­szowa przy­by­wał han­dlarz książ­kami, wzy­wała go do domu i ku­po­wała tomy, które miał w worku. W sza­bat po obie­dzie przy­cho­dziły do niej z wi­zytą dziew­częta z miej­sco­wych za­moż­nych ro­dzin i plot­ko­wały z nią, grały w war­caby, pa­rzy­ste i nie­pa­rzy­ste, za­da­wały so­bie na­wza­jem za­gadki i do­ka­zy­wały, jak to zwy­kle ro­bią pod­lotki. Lise za­cho­wy­wała się uprzej­mie, czę­sto­wała je sza­ba­so­wymi owo­cami, cia­stecz­kami, orze­chami i tej­glech, ale nie miała z nimi o czym roz­ma­wiać, po­nie­waż my­śli dziew­cząt były za­prząt­nięte su­kien­kami, bu­tami i no­win­kami, pod­czas gdy Lise my­ślała o in­nych rze­czach. Była jed­nak lu­biana, bo nie od­no­siła się do ni­kogo z wyż­szo­ścią i każ­dego trak­to­wała uprzej­mie. W święta przy­cho­dziła cza­sami do ba­bińca, cho­ciaż nie było w zwy­czaju, aby dziew­częta w jej wieku uczest­ni­czyły w mo­dli­twie. Reb Gim­pel, który da­rzył swoją je­dy­naczkę wielką mi­ło­ścią, nie­raz po­wta­rzał:

– Szkoda, że nie uro­dziła się chłop­cem. Wy­ro­słaby na wspa­nia­łego męż­czy­znę!

– Mar­nu­jesz dziew­czynę! – od­po­wia­dała Ge­nen­del. – Nie bę­dzie umiała na­wet przy­rzą­dzić ku­gla!

Jako że w Krze­szo­wie nie było żad­nego po­rząd­nego na­uczy­ciela (je­dyny na­uczy­ciel, Josl, le­dwo po­tra­fił na­pi­sać zda­nie po ży­dow­sku), reb Gim­pel po­zwo­lił córce stu­dio­wać księgi u Kal­mana Zna­chora, który sły­nął w mia­steczku i ca­łej oko­licy. Wy­ko­ny­wał on ope­ra­cje zwy­kłym no­żem do chleba. Po­tra­fił wy­pa­lać koł­tuny, przy­kła­dać pi­jawki, pusz­czać krew, po­sia­dał wła­sną szafę z książ­kami i sam przy­go­to­wy­wał różne pi­gułki z ziół. Był ni­ski, gruby, miał duży brzuch i cho­dził, ko­ły­sząc się na boki. Ubie­rał się ni­czym dzie­dzic: w plu­szowy ka­pe­lusz, ak­sa­mitny ka­ftan, spodnie do ko­lan i buty z klam­rami. W Krze­szo­wie pa­no­wał zwy­czaj, że kiedy pro­wa­dzono na­rze­czoną do my­kwy, za­trzy­my­wano się przy ganku Kal­mana Zna­chora i kle­zme­rzy grali frej­lechs na jego cześć.

– Nie wolno draż­nić ta­kich lu­dzi! – mó­wiono w mie­ście. – Oby tylko nie byli po­trzebni!

Kal­man Zna­chor był sta­łym go­ściem u reb Gim­pla, le­czył Ge­nen­del i po­zwa­lał Lise po­ży­czać książki. Dziew­czyna prze­czy­tała wszystko, co zna­la­zła w jego bi­blio­teczce. Były tam dzieła me­dyczne, opisy od­le­głych kra­jów i dzi­kich ple­mion, jak rów­nież hi­sto­rie o wiel­kich pa­nach, co jeż­dżą na po­lo­wa­nia, ro­man­sują, urzą­dzają bale i hu­lanki, a także cu­downe opo­wie­ści o cza­row­ni­kach, ry­cer­zach, kró­lach, ksią­żę­tach i zwie­rzę­tach. Lise to wszystko czy­tała.

No, ale czas już, żeby opo­wie­dzieć o Lej­blu Słu­żą­cym czy Lej­blu Fur­ma­nie. W Krze­szo­wie nie wie­dziano, skąd chło­pak po­ja­wił się u reb Gim­pla. Mó­wiono, że jest po­noć bę­kar­tem po­rzu­co­nym na ulicy. Inni prze­bą­ki­wali, że jego matka była prze­chrztą. Ucho­dził za naj­więk­szego nie­uka w Krze­szo­wie i oko­licy. Nie umiał pi­sać ani czy­tać i nie mo­dlił się, cho­ciaż po­sia­dał wła­sne fi­lak­te­rie. W pią­tek wie­czo­rem, gdy męż­czyźni szli do be­sme­dre­szu, on szwen­dał się po rynku jak szej­gec. Po­ma­gał pan­nom słu­żą­cym czer­pać wodę ze studni i do­glą­dał koni w stajni. Go­lił brodę, nie no­sił cy­ces, nie od­ma­wiał bło­go­sła­wieństw i zu­peł­nie od­ciął się od ży­dow­skich zwy­cza­jów. Kiedy przy­był do Krze­szowa, nie­któ­rzy za­możni miesz­kańcy pró­bo­wali z nim roz­ma­wiać. Ja­kiś me­ła­med za­ofe­ro­wał się uczyć go za darmo. Po­bożne ko­biety stro­fo­wały go i ostrze­gały, że skoń­czy w Ge­hen­nie na łożu na­bi­ja­nym gwoź­dziami. Ale ten w ogóle ich nie słu­chał. Wy­dy­mał tylko wargi i gwiz­dał. Ko­bie­tom nie­da­ją­cym mu spo­koju od­po­wia­dał zu­chwale:

– Was w mo­jej Ge­hen­nie nie bę­dzie! To mi do­piero świę­toszki!

Brał ba­cik, który no­sił ze sobą, i za­dzie­rał jed­nej z ko­biet spód­nicę. Po­wsta­wało za­mie­sza­nie, krzyk, śmiech, a ko­bieta ta pil­no­wała, żeby ni­gdy już nie mieć nic do czy­nie­nia z Lej­blem Fur­ma­nem.

Cho­ciaż od­stą­pił od wiary, to jak na złość był bar­dzo przy­stoj­nym mło­dzień­cem, wy­so­kim i zwin­nym, o dłu­gich no­gach, wą­skich bio­drach i gę­stych czar­nych wło­sach, tro­chę krę­co­nych, a tro­chę zmierz­wio­nych, w któ­rych za­wsze tkwiło parę ździe­beł siana i słomy. Jego brwi zra­stały się nad no­sem. Oczy miał czarne i zu­chwałe, wargi wy­datne. Ubie­rał się jak goj: no­sił wy­so­kie buty z cho­le­wami, bry­czesy, krótki ku­brak i pol­ską czapkę z dasz­kiem ze skóry, którą zsu­wał na tył głowy, aż się­gała mu karku. Po­tra­fił grać na skrzyp­kach i wy­ci­nał fu­jarki z ga­łą­zek. Zbu­do­wał go­łęb­nik na da­chu domu reb Gim­pla i od czasu do czasu wspi­nał się tam i prze­ga­niał go­łę­bie dłu­gim ba­tem. Cho­ciaż miał wła­sną izbę i ławę do spa­nia, zwy­kle no­co­wał na stry­chu, na sia­nie. Po­tra­fił prze­spać czter­na­ście go­dzin bez prze­rwy. Kie­dyś w Krze­szo­wie wy­buchł tak straszny po­żar, że lu­dzie za­częli pa­ko­wać do­by­tek. W domu reb Gim­pla szu­kano Lej­bla, by po­mógł no­sić pa­kunki, lecz on jakby za­padł się pod zie­mię. Do­piero kiedy w końcu uga­szono po­żar i za­mie­sza­nie ustało, zna­le­ziono go w ką­cie po­dwó­rza, pod ja­błonką. Smacz­nie spał, jak gdyby nic się nie stało.

Wszy­scy wie­dzieli, że Lejbl Fur­man jest roz­pust­ni­kiem, ale miał do­bry zwy­czaj: nie przy­sta­wiał się do ży­dow­skich dziew­cząt. Za­da­wał się tylko z sik­sami i mło­dymi chłop­kami. Po­ciąg, jaki do niego czuły, był nie­mal zwie­rzęcy. Ka­wa­le­ro­wie z mia­steczka, któ­rzy przy­cho­dzili do szynku na piwo, opo­wia­dali, że star­czy, by Lejbl spoj­rzał na któ­rąś, a ta już do niego lgnie. Ko­biety przy­cho­dziły na jego strych, a on z nimi spał. Goje wie­lo­krot­nie gro­zili, że mu od­rą­bią głowę, lecz on nie brał so­bie do serca tych po­gró­żek i co­raz bar­dziej po­grą­żał się w roz­pu­ście. W każ­dej wio­sce, do któ­rej jeź­dził z reb Gim­plem, miał swoje uko­chane i zo­sta­wiał za sobą bę­karty. Nie­któ­rzy mó­wili, że wy­star­czy jedno gwizd­nię­cie, żeby chłopka do niego przy­bie­gła, jakby za­cza­ro­wana. Sam Lejbl rzadko opo­wia­dał o swo­jej wła­dzy nad ko­bie­tami. Nie pił wódki, uni­kał bó­jek i nie za­da­wał się z miej­scową mło­dzieżą – szew­czy­kami, kraw­czy­kami, bed­na­rzami i szczot­ka­rzami. Oni także nie uwa­żali go za swo­jego. Lejbl nie trosz­czył się o pie­nią­dze. Mó­wiono, że reb Gim­pel za­pew­nia mu je­dy­nie utrzy­ma­nie. Ja­kiś krze­szow­ski ba­ła­guła chciał go za­trud­nić i dać mu praw­dziwy za­ro­bek, ale on nie chciał o tym sły­szeć. Słu­żył reb Gim­plowi jak nie­wol­nik. Je­dyne, na czym mu za­le­żało, to ko­nie, wy­czysz­czone buty z cho­le­wami, go­łę­bie i siksy. Lu­dzie z mia­steczka mach­nęli na niego ręką.

– Stra­cona du­sza! – mó­wili. – Ży­dow­ski goj!...

Stop­niowo się do niego przy­zwy­cza­ili i o nim za­po­mnieli.

3

ZA­RĘ­CZYNY

Kiedy Lise miała pięt­na­ście lat, za­częto ją swa­tać. Jako że Ge­nen­del była chora, a w do­datku mię­dzy mał­żon­kami czę­sto wy­bu­chały kłót­nie, reb Gim­pel sam roz­ma­wiał o tym z córką. Ale ona bar­dzo się za­wsty­dzała i od­po­wia­dała:

– Niech oj­ciec zrobi, jak uważa!

– Masz dwóch kon­ku­ren­tów – oznaj­mił reb Gim­pel. – Je­den jest z Lu­blina, a drugi z War­szawy. Ten z Lu­blina po­cho­dzi z za­moż­nej ro­dziny, ale nie jest uczony. Ten z War­szawy to praw­dziwy ge­niusz, ale skoń­czony bie­dak... Po­wiedz mi: któ­rego wo­lisz?

– Jaką war­tość mają pie­nią­dze? – od­parła Lise i spu­ściła głowę. – Pie­nią­dze można stra­cić, a wie­dza zo­staje...

– Czyli wo­lisz war­sza­wiaka? – za­py­tał reb Gim­pel, gła­dząc długą czarną brodę.

– Oj­ciec wie naj­le­piej – szep­nęła Lise.

– Ale po­dobno ten z Lu­blina jest przy­stojny... Wy­soki i ja­sno­włosy... A ten z War­szawy wy­jąt­kowo ni­ski... Niż­szy od cie­bie o głowę...

Lise ujęła się za war­ko­cze. Po­czer­wie­niała, a za­raz po­tem po­bla­dła. Za­gry­zła cien­kie wargi.

– No więc jak, córko? – za­py­tał reb Gim­pel. – Nie wstydź się!

– Gdzie on jest?... To zna­czy, co on robi?... Chcia­łam po­wie­dzieć, gdzie się uczy... – Lise ją­kała się, a ko­lana jej drżały ze wstydu.

– Ten war­sza­wiak?... On jest, nie­chaj Bóg nas od tego uchroni, sie­rotą... Obec­nie uczy się w je­szi­wie w San­do­mie­rzu... Po­dobno zna Tal­mud na pa­mięć... Zgłę­bia także ka­bałę i fi­lo­zo­fię... Na­pi­sał już ja­kiś ko­men­tarz do Ram­bama czy Ram­bana. Sam na­wet nie pa­mię­tam!

– Tak – wy­krztu­siła Lise.

– Czyli jego chcesz?

– Tak, to zna­czy... Je­śli oj­ciec się zgo­dzi...

Za­kryła oczy obiema dłońmi i wy­bie­gła z po­koju. Reb Gim­pel po­dą­żył za nią wzro­kiem. Miał z niej po­cie­chę: była piękna, cno­tliwa i mą­dra. W do­datku bar­dziej przy­wią­zana do niego niż do matki. Cho­ciaż już do­ro­sła, ca­ło­wała go, prze­cze­sy­wała mu brodę pal­cami. W pią­tek, za­nim wy­szedł do łaźni, szy­ko­wała mu czy­stą ko­szulę. Przed za­pa­le­niem sza­ba­so­wych świec, kiedy wra­cał wy­ką­pany, wi­tała go świeżo upie­czo­nym cia­stem i kom­po­tem z su­szo­nych śli­wek. Ni­gdy nie sły­szał, żeby śmiała się gło­śno jak inne dziew­częta, nie cho­dziła też boso w jego obec­no­ści. Gdy uci­nał so­bie drzemkę po sza­ba­so­wym po­siłku, stą­pała na pal­cach, aby go nie obu­dzić. Kiedy nie­do­ma­gał, do­ty­kała jego czoła, spraw­dza­jąc, czy nie ma go­rączki, i przy­no­siła mu prze­różne le­kar­stwa oraz sma­ko­łyki. Reb Gim­pel nie­raz za­zdro­ścił szczę­śliw­cowi, który do­sta­nie ją za żonę.

Pew­nego dnia lu­dzie z Krze­szowa do­wie­dzieli się, że do Lise przy­je­chał na­rze­czony. Przy­był sam chłop­ską fur­manką i za­trzy­mał się u miej­sco­wego ra­bina, reb Oj­zerla. Lu­dzie bar­dzo się zdzi­wili, kiedy uj­rzeli tego nie­bo­raka. Był mały, chudy, z czar­nymi roz­wi­chrzo­nymi pej­sami, bladą twa­rzą i spi­cza­stą brodą le­dwo po­krytą kil­koma rzad­kimi kęp­kami wło­sów. Spod dłu­giej ka­poty się­ga­ją­cej nie­mal ko­stek wy­glą­dała zgrzebna ko­szula. Plecy miał zgar­bione. Chód szybki i ner­wowy. Przy­po­mi­nał mło­dzieńca, który jeź­dzi zbie­rać he­ter meah rab­ba­nim, albo wręcz pu­stel­nika. Krze­szow­skie dziew­częta pod­bie­gły do okien i z cie­ka­wo­ścią wo­dziły wzro­kiem za nie­zna­jo­mym. W be­sme­dre­szu męż­czyźni i mło­dzieńcy po­de­szli, aby go po­wi­tać, a on na­tych­miast za­czął z nimi roz­pra­wiać w nie­zwy­kle uczony i wiel­ko­miej­ski spo­sób.

– No, no, praw­dziwa me­tro­po­lia z tego Krze­szowa – za­uwa­żył.

– Nikt nie twier­dzi, że to War­szawa! – od­parł je­den z mło­dzień­ców.

– Jaka to róż­nica?... Jedno miej­sce na ziemi jest po­dobne do dru­giego!...

Sy­pał cy­ta­tami z Tal­mudu ba­bi­loń­skiego i Tal­mudu je­ro­zo­lim­skiego. Opo­wia­dał mło­dzień­com i chłop­com po­zo­sta­ją­cym na utrzy­ma­niu swo­ich te­ściów prze­różne no­winki ze świata. Chwa­lił się, że miał oka­zję zo­ba­czyć kie­dyś księ­cia Ra­dzi­wiłła i po­znał pew­nego wy­znawcę Sa­ba­taja Cwi. Po­wie­dział, że w War­sza­wie żyje prze­chrzta, który co­dzien­nie stu­diuje Ge­marę z ko­men­ta­rzami. I że spo­tkał raz Żyda po­cho­dzą­cego z Szu­szanu, sta­ro­żyt­nej sto­licy Per­sji. Znał też różne za­gadki i aneg­doty o ca­dyku reb He­szelu. Prze­ko­nali się, że po­trafi grać w sza­chy i na­ma­lo­wać szi­witi z lwami po obu stro­nach ta­blic z przy­ka­za­niami i dwu­na­stoma zna­kami zo­diaku. Umiał na­pi­sać w świę­tym ję­zyku wiersz, który da się czy­tać od pra­wej do le­wej i od le­wej do pra­wej, z góry na dół i z dołu do góry, a także ob­li­czać ułamki po­trzebne do ki­laim, eruwu i bu­dowy kuczki. W do­datku oka­zało się, że mło­dzie­niec zna się na fi­lo­zo­fii, a na­wet na ka­bale. Za­glą­dał do Księgi bla­sku i do Drzewa ży­cia, do Prze­wod­nika zbłą­ka­nych i do Ofiary ca­ło­pal­nej Remu. Kilka dni po jego przy­by­ciu do Krze­szowa reb Gim­pel wy­po­sa­żył go w nową ka­potę, buty i białe poń­czo­chy oraz po­da­ro­wał mu złoty ze­ga­rek. Mło­dzie­niec przy­cze­sał rzadką bródkę i pod­krę­cił pejsy. Lise nie wi­działa go aż do za­rę­czyn, lecz sły­szała, że jest uczony, i była dumna, iż wy­brała jego, a nie mło­dzieńca z Lu­blina.

Uro­czy­sto­ści spi­sa­nia umowy za­rę­czy­no­wej były huczne ni­czym we­sele. Za­pro­szono pół mia­steczka. Zgod­nie ze zwy­cza­jem męż­czyźni i ko­biety sie­dzieli od­dziel­nie. Szloj­mełe, przy­szły ob­lu­bie­niec, wy­gło­sił nie­zwy­kle mą­drą prze­mowę, po czym zło­żył ozdobny pod­pis z dłu­gim za­wi­ja­sem. Uczeni męż­czyźni z Krze­szowa pró­bo­wali z nim roz­ma­wiać i wieść dys­putę, ale trudno mu było do­rów­nać in­te­li­gen­cją i wie­dzą. W trak­cie za­rę­czyn, przed ucztą, reb Gim­pel zła­mał przy­jęty zwy­czaj, że na­rze­czo­nym nie wolno się spo­tkać aż do ślubu, i za­pro­wa­dził mło­dzieńca do po­koju na­rze­czo­nej, aby mo­gli się zo­ba­czyć, bo­wiem we­dług prawa męż­czy­zna nie po­wi­nien po­ślu­biać nie­wia­sty, do­póki jej nie uj­rzy. Ka­pota mło­dzieńca była roz­pięta i od­sła­niała je­dwabną ka­mi­zelkę oraz złoty łań­cu­szek od ze­garka. Pół­buty Szloj­mełe miał wy­glan­co­wane na wiel­ko­miej­ską mo­dłę. Na czubku głowy wid­niała ak­sa­mitna jar­mułka. Wy­so­kie czoło zro­sił mu pot, a po­liczki się za­ró­żo­wiły. Ciemne oczy spo­glą­dały tro­chę nie­śmiało, a tro­chę z za­cie­ka­wie­niem. Z wiel­kiego za­afe­ro­wa­nia cały czas owi­jał so­bie wo­kół wska­zu­ją­cego palca frę­dzel od gar­tla. Lise ob­lała się pur­purą na jego wi­dok. Sły­szała, że jest brzydki, ale jej wy­dał się przy­stojny. Także dziew­częta, które były przy ich spo­tka­niu po­wie­działy póź­niej, że wy­przy­stoj­niał. Reb Gim­pel gła­dził czu­bek dłu­giej czar­nej brody.

– Oto na­rze­czona! – po­wie­dział. – Nie wstydź się!... Spójrz na nią!...

Lise miała na so­bie czarną suk­nię z je­dwa­biu. Szyję zdo­bił sznur pe­reł, które otrzy­mała w pre­zen­cie za­rę­czy­no­wym. W bla­sku świec jej włosy lśniły nie­mal czer­wo­nym bla­skiem. Czoło miała wy­so­kie, wyż­sze niż zwy­kle u dziew­cząt, a nos z ma­leń­kim garb­kiem po­środku. Na palcu le­wej ręki wid­niał pier­ścio­nek z wy­ry­tym „M”, pierw­szą li­terą „Mazł tow”. Trzy­mała ha­fto­waną chu­s­teczkę, ale kiedy Szloj­mełe wszedł, opu­ściła ją na pod­łogę. Jedna z dziew­cząt ją pod­nio­sła.

– Do­bry wie­czór – przy­wi­tał się mło­dzie­niec.

– Do­brego roku – od­po­wie­działy chó­rem Lise i jej dwie ko­le­żanki.

– Jest go­rąco! – za­wo­łał Szloj­mełe.

– Tak, jest go­rąco! – od­parły jed­nym gło­sem wszyst­kie trzy dziew­częta.

– A może to moja wina? – ode­zwał się Szloj­mełe śpiew­nym gło­sem. – W Ge­ma­rze jest po­wie­dziane: Chamra bi­te­ku­fas ta­muz ke­rira lei... A zna­czy to...

– Wiem! – Lise po­spie­szyła z od­po­wie­dzią. – „Osłu jest zimno na­wet w mie­siącu ta­muz”...

– No pro­szę, jaka uczona w Tal­mu­dzie! – zdu­miał się Szloj­mełe i czubki uszu mu po­czer­wie­niały.

Roz­mowa za­raz po­tem zo­stała ucięta. Męż­czyźni i ko­biety wtło­czyli się do po­koju. Krze­szow­skiemu ra­bi­nowi reb Oj­zer­lowi nie po­do­bało się, że na­rze­czeni spę­dzają ra­zem czas, i ka­zał im się roz­dzie­lić. Szloj­mełe za­raz za­pro­wa­dzono z po­wro­tem do męż­czyzn, a uczta trwała do bia­łego rana.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij