- W empik go
Tu nie ma nic - ebook
Tu nie ma nic - ebook
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami… A może jednak niedawno? Może wczoraj, dziś, może jutro? Tuż za rogiem, w twoim bloku, u sąsiada za płotem. Wciąż rozgrywa się ta sama historia. On kocha, ale pije i bije. Ona kocha i wybacza. Bo co jej pozostało? Rodzina musi trzymać się razem – dla dzieci chociażby. O miłości nikt nie mówi, bo po co? Życie kręci się wokół telewizora, meczów polskiej reprezentacji, papierosów i żołądkowej gorzkiej.
Czy istnieje cień szansy, że ten odwieczny krąg zostanie w końcu przerwany? On przestanie pić, ona od niego odejdzie. Co się wtedy stanie z tym światem, który zdawał się nie do ruszenia?
Ci, którym uda się wyrwać, będą wspominać swój pobyt w Odchylicach jak przez mgłę. I wciąż będą tu wracać. Bo takie miejsca działają jak magnes – wiecznie uśpione miasteczka, w których nie ma nic.
O ile Reymonta nazywa się piewcą wsi polskiej, o tyle Janik zasługuje na miano piewcy Polski B. Zakochacie się w tej powieści, choć jak w przypadku każdej prawdziwej miłości – czasami będzie bolało.
Kazimierz Kyrcz Jr
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67084-31-4 |
Rozmiar pliku: | 872 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dominik też mnie prał. Napatrzył się od maleńkości na to, co ze mną Wiesiek wyprawiał, i mu się spodobało. Co miałam zrobić? Przecież chłopak jest mój. Ja go urodziłam, wypiastowałam, a podnoszenia na mnie ręki nauczył się od Wieśka. Nikomu na swój los się nie skarżyłam. Matka wiele dla dziecka zniesie.
Dominik jest przynajmniej swój, a nie jak ten ciul, Waldek Piekarz, to znaczy sąsiad nasz. Raz, jak z moim popili, jak Polska z Portugalią na tych europejskich mistrzostwach grała i przegrała, to wyszła z niego świnia. Ja się go grzecznie zapytałam, czy kaszanki by jeszcze nie zjadł, bo mu przecież bardzo smakowała, a on do mnie z gębą wyskoczył.
– Odchujaj się – warknął.
Nogi mi podcięło, bo on na trzeźwo to przecież zupełnie inny człowiek – elegancki, szarmancki i zawsze jakieś dobre słowo powie. Raz to mi nawet wyznał, że jak się w niedzielę do kościoła ubiorę, to jest na czym oko zawiesić. Wieśkowi ciągle powtarzał, że musi być o żonę diablo zazdrosny. A po gorzale do mnie tak się zwracał jak do ulicznicy, lafiryndy jakiejś najgorszej, takiej, co obcym chłopom na kolanach siada. Oczy mi łzami zaszły z tego upokorzenia okrutnego. Odwróciłam się od chama i wtedy usłyszałam kolejną obelgę.
– Pizda głupia.
Tego było już za wiele. Nie będzie mi szmaciarz ubliżał w domu moim, co go Wiesiek własnymi rękami, na mojej ojcowiźnie, wznosił. Odwróciłam się i spojrzałam w te jego pijackie ślipia. Splunęłam mu pod nogi i powiedziałam, co o nim myślę.
– Z pana, panie Waldku, to nie jest żaden pan, tylko cham, największy w całej wiosce – naskoczyłam na sąsiada.
Bóg mi świadkiem, chłopinę zamurowało. Łeb do tyłu odwalił, a mordę rozdziawił, jakby muchy łapał. Ale nie trwało to zbyt długo, bo się w jednej chwili ciul otrząsnął. Normalnie, jakby mu ktoś zimną wodą w mordę chlusnął. Popatrzył na mnie gniewnie, wstał z krzesła, a chwilę później złapał mnie za ramiona i zaczął szarpać.
– A co ja twoja baba jestem, żebyś mną tak pomiatał? Szmaciarzu ty, gnoju, chamie, knurze przaśny, wieprzu obesrany! – nie przestawałam mu ubliżać.
Jak mu tak wygarniałam, to zdałam sobie sprawę, że chłop nie ma za grosz honoru, bo zamiast mnie przeprosić, chrumkał radośnie jak ta świnia w bajorku. W końcu przestał się uśmiechać, minę dobrą zrobił do tej gry złej, czy jak to się tam mówi. Pomyślałam, że doszło do niego, jak głupio postąpił, ale nie miałam racji, bo sąsiad puścił mnie i prawą ręką w gębę strzelił, aż mi w środku coś chrupnęło. Zęby chyba, ale teraz to już nie pamiętam.
Ja wiele w życiu zniosłam i naprawdę wiele potrafię zrozumieć, bo jak mnie Wiesiek pierze, to też rozumiem – on w końcu mój chłop, a ja jego baba, jemu poślubiona. Jak mi Dominik czasem po pysku da, to też nic nie mówię, bo on też swój. Ale ten Piekarz to przecież obcy człowiek, więc ręki na mnie podnosić nie powinien. A podniósł i w ogóle się nie bał, że go Wiesiek za to z chałupy wypierdoli.
* * *
Wiesiek nigdy nie stawał w mojej obronie, po prostu nie widział takiej potrzeby. Jak mnie u Mirusia, to znaczy w spożywczaku, ta kasjerka w różowych włosach i z kolczykiem w nosie o sześć złotych na kawie orżnęła, a potem mi jeszcze powiedziała, że ze mnie ciemna baba, co liczyć nie umie, to Wiesiek też nie interweniował. Jeszcze oczko do tej różowej wywłoki puścił i zaczął się ze mnie śmiać. Najgorsze w tym wszystkim było to, że inni zaczęli go małpować. Wszystkie ludziska w sklepie się ze mnie rechotały. Nawet ta stara Gronostajowa, co w kościele w pierwszym rzędzie siada i najgłośniej z tych wszystkich świętych krów zawodzi, zwłaszcza w Boże Narodzenie, kiedy śpiewają kolędy. A jak tylko usłyszy, że organista zaczyna grać Dzisiaj w Betlejem, rozpycha się i pompuje w płuca powietrze, żeby co sił huknąć: „I Józef święty, i Józef święty”. Ona ten fragment lubi najbardziej. Jej mąż jest Józef i stara dewotka myśli, że jest jakiś wyjątkowy, bo po opiekunie Dzieciątka Jezus ma tak na imię. Józef, no trzymajcie mnie! Niejednemu psu Burek i niejednemu chłopu Józef. Bratu mojego ojca też było Józef, a ze świętością nie miał nic wspólnego. Od rana do nocy chodził po wsi napruty, a do roboty się rwał jak diabeł do święconej wody.
No, ale nie w tym rzecz, tylko w moim upokorzeniu, którego doznałam, kiedy tak się ze mnie przy tej kasie śmiali. A ta różowa wywłoka najgłośniej, aż jej to kolucho w nosie skakało. I jak stałam, tak wybiegłam, tylko siatki wzięłam, bo zakupów szkoda mi było zostawiać. Jeszcze by Wiesiek zabrał i wszystko zeżarł. Przed sklepem wsiadłam na rower, czarny przedpotopowy składak, bo mi Wiesiek żałował pieniędzy na lepszy, na jakąś taką damkę fajną, i pojechałam w górę ulicy księdza Romualda Masłonia. Torby z zakupami, a dwie je miałam, zawiesiłam na kierownicy. Tę, do której spakowałam mleko, kawę, dżem, klopsiki w sosie pomidorowym, korniszony i marynowane grzybki, owinęłam na rączce, żeby się nic nie rozbiło. Ujechałam ze sto metrów i skręciłam w Andrzeja Bursy, gdzie dziura na dziurze i trzeba uważać, żeby koło nie podskoczyło, bo nieszczęście gwarantowane. I tak jechałam przed siebie, omijając te dziury, jak tylko mogłam. Czasami nie było jak, bo albo auta się wymijały, albo dzieciarnia wracała ze szkoły. Na Bursy chodnika do tej pory nie zrobili, a pieniądze z dotacji unijnych dawno już sołtys przehulał.
Jechałam prosto, mijając prawie same piętrówki albo drewniane chałupy, jak te u Gąsiorów i Zarąbków. Spociłam się strasznie, bo ciepło było, parówa taka, a deszczu ze dwa tygodnie nie było i w polu sucho. Zastanawiałam się, jak te nasze truskawki w tym roku obrodzą. Wiesiek zeszłej wiosny nakupił na giełdzie i nasadził na całym arze. Później po sąsiadach opowiadał, że plantację zakłada.
– Kupiłem, zasadzę, a potem zbiorę i sprzedam, a co zostanie, to nalewkę zrobię i dam na popróbowanie – przechwalał się Wiesiek.
Sadownik z niego się zrobił, że o niczym nie szło z nim rozprawiać, tylko o tych truskawkach i planach na handelek. A finalnie wszystkie jego pomysły i tak stawały na bimbrowni. Ale co ja miałam do gadania? Nie powiem mu przecież, że za dużo od tych truskawek oczekuje, bo znowu bym musiała w przeciwsłonecznych okularach chodzić. Teraz to przynajmniej czerwiec, słoneczko świeci, w oczy razi, ciepło takie, że nic, tylko wodę pić i pod jabłonką na kocyku pospać, więc by afery nie było. W zeszłym roku było gorzej, kiedy listopad ciemny, ponury i deszczowy, a ja w tych okularach czarnych paradowałam. Szkoda gadać, ile to ja się wstydu najadłam. Normalnie wszędzie – w sklepach szczególnie, a najbardziej w tym naszym na wiosce, gdzie nic, tylko bojki, podśmiechiwanie i obrabianie dupy, tak samo w Tesco i Biedronce. Obgadywali mnie też w kolejce do lekarza, aptece, autobusie, na zebraniu u Dorotki w szkole w mieście, bo już przecież do liceum chodzi. Mówiliśmy jej z ojcem, żeby do zawodówki poszła, a nie do liceum, bo po tym żadnej przyszłości nie ma. A tak, toby się wyuczyła zawodu i zrobiła karierę w krawiectwie albo cukiernictwie. No, a ona na przekór rodzicom zrobiła i do tej miastowej szkoły na Brodzińskiego poszła. Jeszcze taki kawał drogi do tego Tarnowa, o matce w ogóle nie pomyślała.
Na pierwsze zebranie pojechałam rowerem, ale po powrocie myślałam, że mi nogi do dupy wlezą. Na drugie autobusem, akurat dwieście trzydzieści dziewięć jechało i wsiadłam, bo od naszego domu, co to na Perełkowej stoi, na przystanek niedaleko. To już prawie Zgłobice, ale ciągle jeszcze Odchylice i na autobus blisko, nie więcej niż dziesięć minut piechotą na przystanek pod salonem firmowym Volkswagena. Tam się też dwieście dwadzieścia cztery zatrzymuje, ale jest często spóźnione. Wyjeżdża z pętli autobusowej w Mościcach, gdzie niedawno sklep monopolowy Al. Capone otworzyli. Normalnie strach tam teraz do bankomatu podejść. Ogólnie to autobus dobry, bo można nim na cmentarz na Czarną Drogę dojechać i na komisariat w Mościcach. No, ale od tych autobusów to do szkoły daleko i albo trzeba się przesiadać, albo ze Szkotnika na nogach zasuwać przez całą aleję Solidarności, potem Mickiewicza, koło teatru i dopiero się jest na Brodzińskiego, gdzie się Dorotka uczy. To będzie pieszo przeszło kilometr, a może i ze dwa nawet, czyli przynajmniej dwadzieścia minut drogi.
Ja już nie jestem pierwszej młodości, żeby tak bez szwanku na miejsce dotrzeć. A to mnie zadyszka złapie albo kolka, a to znowu nogi odmówią posłuszeństwa, w głowie ćmić zacznie. Wieśka dawno przestałam prosić, żeby mnie podrzucił, bo od kiedy zezłomował starego poloneza, co nim przez dwadzieścia pięć lat jeździł, i kupił citroëna z 2005 roku, to niechętnie wyprowadza autko z garażu. Szkoda mu, szczególnie dla rodziny. Bogiem a prawdą, to z niego jest taki kierowca, jak z koziej dupy trąba. Wiesiek nigdy się do tego nie przyzna, ale ja swoje wiem. Mówi, że samochód pierwsza klasa, żeby do kościoła podjechać albo jak co trzeba ważnego załatwić i nie wypada autobusem, a na głupoty go nie da. A dla niego zebranie w szkole, po której żadnego zawodu nie ma, to głupota.
Polonezem jeździł wszędzie, więc korzystałam z podwózki. Wtedy jeszcze nasza starsza córka, Wiolka, chodziła do technikum na Bema, też w Tarnowie. Ukończyła klasę hotelarską i do dobrej roboty się załapała, na recepcji w hotelu Dunajec. Pieniądze przyzwoite, a i blisko, nie trzeba tracić na dojazdy. Na studia, dzięki ci, Panie Boże, nie poszła. Nawet nie musieliśmy jej z Wieśkiem odradzać, bo sama nie chciała. Starsza córka, to i mądrzejsza, bo ta młodsza to sobie bidy narobiła tym swoim koszmarnym wyborem. Ja ciągle w nią wierzę i mam nadzieję, że się opamięta i z tego liceum ucieknie do jakiejś uczciwej zawodówki.
* * *
A wracając do tego Wieśkowego auta, to on po nie aż do Rzeszowa pojechał, jakby gdzieś bliżej nie było. Przecież w Tarnowie to pełno tych komisów, a i prywatnie też handlują. On jednak postawił na swoim i musiał pociągiem do innego województwa się tłuc. Jeszcze go na Podkarpaciu nie widzieli. Podróżnik wielki, biznesmen od siedmiu boleści. I to z taką kupą pieniędzy, bo za tego citroëna zapłacił siedem tysięcy dwieście. Początkowo handlarz wołał siedem i pół, ale Wiesiek nie w ciemię bity i utargował trzy stówki.
– Zawsze, kurwa, podają zawyżoną cenę, bo liczą, że trafi się burak, co bez negocjacji weźmie – mówił Wiesiek dzień przed zakupem, jak już był telefonicznie umówiony z tym facetem z Rzeszowa.
Bałam się strasznie, że go w tym pociągu okradną i może jeszcze jakimś nożem zadźgają. Ja bym do pociągu w życiu nie wsiadła, bo słyszałam z piętnaście lat temu w telewizorze, że jednego chłopa oblali w przedziale kwasem. Jak się kiedyś takie rzeczy działy, to ja nawet myśleć nie chcę, co teraz w tych pociągach wyprawiają. Ale przestrzegać to ja sobie mogłam. Wiesiek i tak nigdy mnie nie słucha i robi po swojemu, bo wydaje mu się, że pozjadał wszystkie rozumy i jest od każdego mądrzejszy.
Podjechał autobusem na dworzec i miał jeszcze pół godziny do odjazdu pociągu. Postanowił przeczekać w parku na plantach kolejowych. Też niebezpiecznie, bo niejednemu tam nóż do gardła przykładali i przeszukiwali kieszenie. Ciepło było, początek sierpnia, i Wiesiek poczuł pragnienie okrutne. Niestety, w pobliżu dworca Żabkę zrobili i tam mojego mężulka licho poniosło. Nabył dwa butelkowe, bo akurat pod apteką dwie puste butelki leżały, to chłop skorzystał i nie musiał płacić za kaucję. Do zestawu dobrał setkę cytrynówki, bo taką lubi najbardziej. Nic go nie obchodziło, że do Odchylic będzie wracał samochodem. Po prostu, jak ostatni alkoholik, kupił alkohol i wyduldał. Taki z niego niby odpowiedzialny człowiek, a jak poczuje okazję do wypicia, to nigdy nie przepuści. W ogóle go nie zastanowiło, że przecież ten handlarz, co mu citroëna przyobiecał, może mu nie sprzedać, jak poczuje od niego wódkę. Piwo to jeszcze, mógłby powiedzieć, że bezalkoholowe wypił albo cytrynowe, co też je Wiesiek lubi i chętnie do wódki na popitkę bierze.
Ja to się wiele nie odzywam, bo Wiesiek nerwowy i w każdym momencie może mi w gębę odwinąć. Jednak jedną rzecz mu powiedziałam, jak jeszcze był w chałupie i szykował się do wyjścia na autobus.
– Wiesiek, coś ty na siebie założył? – dziwiłam się. – W garniturze ślubnym w taki upał! Na termometrze już trzydzieści dwa, a dopiero piętnaście po dziewiątej. Założyłbyś se koszulę z krótkim rękawem i sandały, bo ci się nogi zapocą w tych mokasynach. – Tak mu doradzałam, ale on ma zawsze swoje widzimisię i odpowiedź na wszystko.
– Jadźka, nie zawracaj mi dupy, ja lepiej wiem, jak się mam ubierać. Jadę zrobić biznes, a nie na grilla do sąsiada – wyskoczył do mnie z ryjem, bo to nie można kulturalnie, po ludzku powiedzieć, tylko trza od razu huczeć.
No i polazł w tym garniturze, czarnym, żałobnym, a ja przed ślubem mu mówiłam, żeby jakiś weselszy kolor wybrał, to on na to, że taki jest najlepszy, uniwersalny, będzie na każdą okazję i do grobu też. Nawet marynarkę wdział, zamiast przez ramię przewiesić. Przynajmniej tej krawatki pod szyję nie założył, tylko do kieszeni upchał, żeby dopiero przed transakcją wyjąć. Oczywiście rano musiałam mu zawiązać, bo on do tego talentu nie ma wcale. I jeszcze te okulary czarne założył i już w ogóle jak jakiś grabarz wyglądał, a jemu się wydawało, że jak biznesmen albo mafioso. Wodą kolońską szyję skropił, kołnierz tak samo i mankiety. Na włosy żelu nawalił, co to mu Dominik dał, że jak tylko z chałupy wyszedł, to mu od tego gorąca zaczęło z głowy kapać i musiał wycierać. Ja wszystko z okna widziałam. I nagle mnie taki atak śmiechu dopadł, że musiałam nogi zaciskać, bo myślałam, że się posikam. Jak ten mój Wiesio chusteczką uszy i kark wycierał, a pod nosem taką wiązankę puścił, że przez zamknięte okno było słychać. Piekarz też usłyszał i na ogród wyleciał, żeby posłuchać i mieć o czym przez cały dzień pod sklepem dyskutować.
Na początku chichotałam cichutko, ale potem to już na cały głos zaczęłam brechtać w najlepsze. Na szczęście w porę się opamiętałam i odeszłam od okna. Przecież jakby się akurat Wiesiek odwrócił i zobaczył, że się z niego naśmiewam, to nie zważając, że na kupno auta nie zdąży, wpadłby do domu i wymierzyłby mi sprawiedliwość. Jemu to się lepiej nie narażać, bo agresja w nim taka drzemie, że nie wiadomo, kiedy wybuchnie. Najniebezpieczniej, jak coś wypije. Tego ranka jeszcze nie miał okazji, więc może by odpuścił, co w jego języku znaczy, że przełożyłby na później.
Na szczęście diabeł go nie podkusił. Wiesiek poszedł na ten autobus, nawet kroku przyspieszył, bo się bał, że nie zdąży, bo dwieście dwadzieścia cztery miał dwadzieścia siedem minut po dziewiątej spod salonu Volkswagena. Biletu, oczywiście, zapomniał kupić, a kierowca woła cztery złote. W autobusie tylko czasowe można kupić. Jak taki bilet skasuje się w jednym, to potem można się do drugiego przesiąść w ciągu godziny. Tylko trzeba uważać, żeby czasu nie przekroczyć.
Dawniej by się Wiesiek nie przejmował brakiem biletu, bo trzymał sztamę z kanarami. Jeździł wtedy na gapę w najlepsze. A jak go złapali, kupował połówkę i razem pili na pętli autobusowej w Mościcach. Najbardziej się lubił z takim łysym z ciemnym wąsem, co to zawsze w jednej kurtce jeździł – czarnej z czerwoną głową byka na plecach. A teraz to w autobusach same młode siksy jeżdżą, kanarki znaczy się. Z nimi to Wiesiek się nie zaznajamiał, bo ma taką zasadę, że z babami w pojazdach nie gada. Twierdzi, że to przynosi pecha. U kierowcy nie było mu halo zostawiać cztery złote i na godzinnym bilecie piętnaście minut przejechać, bo tyle od nas autobus jedzie na planty. Chociaż od kiedy ten wiadukt na Krakowskiej remontują, to czasami ze czterdzieści minut trzeba było w korku postać. I to przed samym wjazdem do centrum miasta. Szósty rok to chyba robią i nie mogą skończyć. Rachubę czasu straciłam w tym temacie, ale jak tam jadę, to z okna autobusu zawsze spoglądam, czy coś ruszyło, a tam tylko te chłopy z cygarami w mordach łopaty podpierają.
Podobno nie mogą skończyć, bo jakiś duch złośliwy ich prześladuje. Za dawnych lat znajdował się tam cmentarz, na którym chowali nieochrzczone dzieci i samobójców. Ziemia jest niepoświęcona, czyli diabłu miła. Jak Boga kocham, na własne uszy słyszałam, jak jedna baba mówiła tak do drugiej w autobusie. Tamta tylko kiwała głową i przytakiwała, a mnie jakieś takie przerażenie okrutne wzięło i potem cały dzień o tym myślałam. Zwierzyłam się nawet Wieśkowi z moich przemyśliwań i lęków. I znowu błąd popełniłam, bo tylko się uśmiechnął pod wąsem i po swojemu powiedział:
– Pierdolą stare torby, a ty wierzysz we wszystko, co usłyszysz. Żeś taka sama głupia jak i one.
I znowu wyszło, że on niby najmądrzejszy. Wszystkie rozumy pozjadał, filozof wielki, a zwyczajnej krawatki nie potrafi zawiązać. A na bilet wtedy pieniędzy pożałował. Pożyczył od Dominika kartę miejską, żeby za darmochę się przejechać. Dawniej bilety miesięczne kupowało się na legitymację w kasie biletowej na Krakowskiej, naprzeciwko przystanku, tam gdzie szalety miejskie stoją. Baba dawała taki żółty druczek, na którym było napisane, na jaką linię jest bilecik i do kiedy ważny. Parę lat temu wprowadzili te karty miejskie i teraz komputerowo jakoś to doładowują. I myśmy naszemu syneczkowi taką kartę sprezentowali, żeby mógł sobie swobodnie jeździć do Tarnowa. Za miesięczny ulgowy na jedną linię wołają trzydzieści pięć, a za taki na pięć miesięcy sto trzydzieści, więc na miesiąc się w ogóle nie opłaca. Ja o tym Wieśkowi powiedziałam, a on pochwalił pomysł. Nawet mi dobre słowo powiedział, że on wiedział, co brał, bo kiedy trzeba, to i pomyśleć umiem.
Dominik spełnił nasze oczekiwania i poszedł do zasadniczej zawodowej, tam na Szujskiego, na elektryka. Pierwszą klasę trzy lata powtarzał. Jak ktoś mnie pytał o jego edukację, to mówiłam, że chłopak jest rzetelny i chce się dobrze zawodu wyuczyć, a nie trzy klasy w trzy lata i po sprawie, a potem braki w wykształceniu. Praca przy prądzie to przecież duża odpowiedzialność. Chłopak nie jest głupi, dobrze wie, co robi. Z drugą klasą poszło mu zdecydowanie szybciej, bo za pierwszym razem ją zaliczył. Oceny tylko słabe na świadectwie do domu przyniósł. Prawdę mówiąc, do ostatniej klasy przeszedł na samych dwójach.
Wiesiek mu ten bilet pięciomiesięczny kupił, a potem osobiście do kasy chodził i mu doładowywał. Dominik ojca bardzo kocha, bardziej niż matkę, więc wymyślił, że sam będzie chodził po bilet. Chciał oszczędzić Wieśkowi czekania w kolejkach. W tych kasach biletowych jest ciasnota i zaduch. Zawsze nerw go brał, jak przyszło mu chwilę postać w kolejce. Pocił się okrutnie i pyskował pod nosem. Wiesiek przyjął propozycję, bo chłopak uczciwy, rozsądny, do kieliszka częściej niż trzeba nie zagląda, można mu zaufać w ciemno. Jednak czasami to się człowiek może pomylić. Prędko wyszło na jaw, że Dominik w ostatnim okresie karty miejskiej nie doładował. I wtedy mnie olśniło, bo przecież nicpoń od początku wakacji paradował w koszulce FC Barcelony z numerem dziesięć. Ja mu pieniędzy na ten zakup nie dałam, Wiesiek też nie, bo go pytałam o to. I mi się rozjaśniło wszystko w jednej chwili, i wiedziałam, że Dominik nas oszukał. Niewłaściwie postąpił, nie pomyślał, że może dostać mandat za jeżdżenie na gapę.
Dominik sam się przyznał do przywłaszczenia ojcowych pieniędzy. Przestraszył się, że mu Wiesiek spuści manto, jak się w innych okolicznościach dowie. Zapytałam go, na co tę całą kwotę wydał, i okazało się, że miałam rację. Wiesiek się wkurwił, że jednak musi kupić ten bilet u kierowcy. Powiedział, że jak tylko wróci z Rzeszowa, to pójdzie na Okrężną do Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego i wybada, czy chłopaka kanary capnęły. Niestety, skończyło się na obiecankach, bo kiedy podjechał pod chałupę czerwonym citroënem, Dominik pierwszy wypadł przed bramę i pochwalił zakup.
– Zajebista bryka! Ja jebię, chyba sobie prawko zrobię, bo jak mi ojciec da pośmigać, to każda dupencja w okolicy będzie moja.
Wiesiek na komplementy łasy, więc chłopakowi odpuścił. A te zawiadomienia o niedokonaniu wpłaty, co to końcem roku zaczęły przychodzić, musiałam chować, bo w takich dobrych stosunkach już ze sobą byli za sprawą tego auta.